Uwaga

czwartek, 18 grudnia 2014

Rozdział 8

Dzień piąty.
Mam kaca. Jak stąd do Bangladeszu.
Błagam, niech mi ktoś powie, że nie muszę wstawać.
Oczywiście rzeczywistość była bardziej okrutna, bo sam nie obudziłbym się o siódmej rano po ostatniej nocy. Mój budzik dzwonił głośno na szafce obok. Kurwa, kto wymyślił tę bzdurną teorię, że jak położy się telefon z alarmem daleko, trzeba po niego wstać i łatwiej ogarnąć zaspany umysł? Ja jakoś mam ochotę płakać na myśl o odrzuceniu kołdry.
Co jednak uczynić, kiedy to zasraństwo wydziera się na całe mieszkanie? Z dłonią zakrywającą twarz usiadłem, czując cudowne zawroty głowy. Świetnie. A to wszystko dlaczego? Bo jestem debilem, tak.
Z niechęcią zacząłem zbierać się do życia, powoli przypominając sobie wczorajszy wieczór, który dość namieszał w moich poglądach.
Kiedy Charlie sobie poszedł i zostałem sam z wiewiórem, przekomarzaliśmy się jakiś czas, niby to niewinnie i bez celu. Ale nie mam pojęcia, dlaczego w pewnej chwili zaproponowałem mu taniec – przecież wtedy jeszcze nie byłem pijany.
Potem wszystko dość szybko się potoczyło. Duża ilość młodych ludzi na parkiecie oznaczała szybsze tempo puszczanych utworów. Nie przeszkadzało mi to ani trochę, Carrinerowi zapewne też nie.
Chyba od razu tańczyliśmy zbyt blisko siebie. Ciągle czułem ciepło ciała mężczyzny, tu i ówdzie jego dłonie, które ani razu nie przekroczyły tej nieustalonej na głos granicy. Ciemnooki tańczył… całkiem dobrze, powiedzmy. Umiał się dopasować do moich ruchów tak, jak i ja dopasowywałem się do niego.
Nie skąpił mi, rzecz jasna, złośliwości co jakiś czas, a ja nie pozostawałem mu dłużny. I chociaż to były te same chamskie dogryzania jak zawsze, niemal bez przerwy się uśmiechaliśmy w… dziwny sposób, można powiedzieć? Bo to nie były radosne, przyjemne, miłe czy uwodzące uśmiechy. Nie miały też w sobie ironicznego podtekstu. Po prostu… Były.
Oczywiście dołączał się do tego alkohol, który zacząłem pić jakoś po drugim tańcu, spragniony czegokolwiek. Obaj pochłonęliśmy po kilka drinków, ja jeszcze dołożyłem sobie mocniejszym trunkiem.
Jezu, tak bardzo jestem ci wdzięczny za silną wątrobę, inaczej wczoraj skończyłbym w łóżku z tym gnojem. Kiedy byliśmy już lekko wstawieni, podtrzymywaliśmy się jeden drugiego w trakcie tańca… Co za hańba, że kiedy raz mruknął mi coś, jakby nie było, wrednego do ucha, członek stanął mi na wpół sztywny, bo moja wrażliwa małżowina nie wytrzymała nagłej pieszczoty oddechem.
Kurwa.
Teraz, kiedy o tym rozmyślałem, przeklinając w duchu swoją czystą głupotę, przygotowywałem się do życia z ostrożnością trędowatego, któremu odpada skóra, jak podskoczy. Miałem ochotę znów zapłakać, kiedy ujrzałem w jednej z szuflad aspirynę. Matko Boska, wszyscy Święci, ucieszyłem się bardziej niż grubas z czekolady.
Postanowiłem nie zdawać się na moje umiejętności zawodowego kierowcy i po prostu wezwałem taksówkę. I tak byłem spóźniony, bo na miejsce dotarłem ponad kwadrans po dziewiątej. Zapłaciłem mojemu przewoźnikowi, po czym niechętnym i nadal ostrożnym krokiem zacząłem zbliżać się do drzwi.
 A kiedy te po jakimś czasie otworzyły się przede mną, ujrzałem coś, co normalnie wprawiłoby mnie w baaardzo długi napad śmiechu.
— Cześć. Wejdź. – Zmaltretowana kacem twarz Hanna jawiła mi się niczym twarz współbrata. Wyraźnie widać było, że czuje się on bardzo podobnie co ja jeszcze dwie godziny temu.
Odmruknąłem powitanie i zacząłem ściągać czarny płaszcz. Moje oczy dostrzegły, że mężczyzna musiał ubierać się na szybko, bo jego czarna koszula dopięta była jedynie do połowy, a pasek spodni wisiał luźno, dyndając zabawnie przy każdym ruchu ciemnookiego. Mało prawdopodobne, by w stanie wczorajszego upojenia przyprowadził sobie kogoś do domu, bo wyszliśmy ze Scorpio razem koło trzeciej w nocy i rozstaliśmy się na postoju dla taryf.
Czyżbym cię obudził, gnido farbowana?
Nagle zdałem sobie sprawę, że zapomniałem wziąć z domu części do klawikordu, które przyszły wczoraj. A leżały sobie one na stoliku, żeby były na widoku cały czas. Brawo, Jeremy.
— Cholera, zapomniałem części – rzuciłem, opadając nagle z sił.
— Nieważne, poradzisz sobie. – Carriner spojrzał na mnie przelotnie zamglonym wzrokiem. Widać było, że łeb boli go jak sto pięćdziesiąt.
Wychodzi na to, że ten wiewiór znosi za duże dawki alkoholu gorzej niż ja.
— Wyglądasz strasznie jak na człowieka po pięciu czy sześciu drinkach – mruknąłem, kierując się powoli w stronę instrumentu. Jednak jasność pomieszczenia, do którego musiałem się udać, zabolała mnie strasznie, przez co szedłem nie tylko sztywnie, ale i z przymrużonymi oczyma. Ile ja bym dał za okulary przeciwsłoneczne.
— „Pięć czy sześć drinków”? Chyba ci się licznik wyzerował. Wypiliśmy przecież jedenaście tych gówien – powiedział mężczyzna, idąc w stronę aneksu kuchennego.
…O w mordę. Czyli to nie jest moja nagła wrażliwość na alkohol ze względu na dłuższy czas niepicia.
— Mówisz serio?
Carriner posłał mi jednak spojrzenie, przez które nie miałem żadnych wątpliwości. Nie pozostawało mi nic innego jak stwierdzić, że nieźle zabalowałem.
Na widok lśniącego w słońcu klawikordu poczułem smutek. Gdyby to była jego niewątpliwa uroda, która sprawiała, że nie mogłem nań patrzeć…
Przepraszam cię, śliczności, musisz wytrzymać ten mój dzisiejszy stan.

Jestem idiotą.
Stojąc teraz przed drzwiami do domu, przeklinałem wszystko, co istnieje i co mogło mieć wpływ na ukształtowanie mojej psychiki.
Do jasnej anielki, niech to gołąb osra.
Zgubiłem klucze.
Pamiętam, że włożyłem te zasrańce brzęczące do lewej kieszeni płaszcza. Zazwyczaj chowam je do tej ukrytej kieszonki pod połą, ale tym razem dostrzegłem je na półce, gdy już się zapiąłem. Nie chciało mi się rozbierać, więc, zamknąwszy drzwi, po prostu wrzuciłem je tam, gdzie było najłatwiej.
Albo wypadły mi z kieszeni w taksówce, albo zostały u Carrinera. Innych opcji nie chciałem brać pod uwagę, bo wiązałoby się to z błaganiem moich sąsiadów o wpuszczenie mnie. A rozmawiałem z nimi… może raz?
Wyciągnąłem prędko telefon w nadziei, że jakimś cudem będę miał numer do tego wiewióra.
I jest. Nawet zapisany jako „Zasrany Wiewiór”.
Cholera jasna, skąd?
Z męczącym mnie trochę skonfundowaniem wybrałem opcję połącz, modląc się do jakiegokolwiek boga, który został wymyślony przez ludzi, by klucze leżały gdzieś na podłodze w domu Carrinera.
…Może nie gdzieś, a na widoku. Jeszcze by się zgubiły zupełnie w tej chawirze.
— Słucham? – odezwał się nagle zmęczony głos Hanna. Cholera, naprawdę bym się z niego tak bardzo śmiał. Czemu ja też muszę dzisiaj umierać?
— Hann, tu Jeremy. Nie spadły mi gdzieś w twoim domu klucze? Nie mogę wejść do mieszkania – rzekłem, opierając się o mur budynku.
— Hm… Czekaj chwilę. Są tu jakieś trzy klucze na jednym kółeczku, raczej nie moje.
Kamień spadł mi z serca, dzięki wam, bogowie!
— Tak, to one. Przyjadę za jakieś…
— Gdzie jesteś? – przerwano mi nagle. Ciulu, kultury trochę!
— No, pod moim domem, a co? – odpowiedziałem jak do dziecka.
— Ulica, Jerry.
…No dobra, inteligencją się nie wykazałem. Ale otrząsnąłem się, zanim podałem mu dokładny adres.
— Po co ci to?
— Przyjadę oddać ci klucze. Po co masz płacić za taksówkę dwa razy?
I znów zaświeciła mi się lampeczka ostrzegawcza. Ten wiewiór za często ostatnio był dla mnie miły (wczoraj na przykład). Czego może chcieć w zamian? Przecież zakładu nie wygra uprzejmością.
— Skoro ci się chce, podjedź do Gehrmann Park. Wiesz gdzie to jest? – Mimo wszystko pod dom go nie przyprowadzę, zaraza jedna.
— Taksówkarz na pewno będzie wiedział. – Zaśmiał się Carriner. No tak, przecież sam był nieźle skacowany. Uśmiechnąłem się pod nosem, żegnając się z nim informacją, że będę czekał gdzieś między drzewami.
Gehrmann Park był typowym dla Springfield parczkiem – kilka, może kilkanaście rozłożystych drzew, które poprzecinane zostały paroma alejkami. Tego typu zielone miejsca dawały się znaleźć w wielu częściach miasta, dlatego właściwie każdy miał blisko do jakiejś ławki pośród drzew.
Było trochę przed jedenastą, więc ludzi na ulicach brakowało. Jako że mnie taka sytuacja nie przeszkadza ani trochę, usiadłem w gęściej obrośniętej gałęziami części. Przyjemny półmrok sprawiał, że mogłem prawie bez bólu patrzeć przed siebie na coraz bardziej rozwijające się pęki. Jasne promienie żółtawego świeżego słońca podświetlały jaskrawozielone listeczki, które wyginały się trochę jak skrzydła motyla ledwo co uwolnionego z drętwego kokonu.
Uśmiechnąłem się lekko. Wiosna wyglądała naprawdę ładnie, a jeszcze nie skończył się marzec. Zapowiada się ciepłe lato.
Nagle pośród drzew dostrzegłem jakiegoś gówniarza, który ewidentnie zwiał z lekcji. Ty smarkaczu, odechciało ci się uczyć? Dobrze pamiętałem ten ciekawy dreszczyk emocji, gdy opuszczało się dzień w szkole. Niby nic, a dla takiego gnojka wielki wyraz buntu, który skutkuje ogromnym poczuciem wolności. Zaśmiałem się w myślach.
Nie zmieniając swojej obojętnej miny, z przymrużonymi oczyma przyglądałem się, jak chłopak wędruje po alejkach. Najwyraźniej nie mógł znaleźć sobie miejsca albo na kogoś czekał, skoro krążył tak kilkanaście minut. Widziałem, jak przysiadł na jednej z ławek, poskubał coś w telefonie, po czym wznowił swój spacer, obierając kierunek w moją stronę. Dziwne, że szedł tutaj. Na jego miejscu w pustym parku omijałbym każdego człowieka, bo jeszcze byłby skłonny skończyć moje ewidentne wagary.
Zdałem sobie jednak sprawę, że znam tego chłopaczka. I że on szedł prosto na mnie, patrząc mi bezpośrednio w oczy.
Jakoś czuję, że los mi dzisiaj nie sprzyja.
— Cześć, pedale – ozwał się chamsko gówniarz. Zaskoczył mnie.
— Zazwyczaj nie tak wita się nieznajomych – odparłem normalnym głosem, bo dzieciak stanął ode mnie jakieś dwa metry.
— Jaki kulturalny! A co, czekasz, żeby kogoś wyhaczyć i spedalić?
…O co mu, gnojkowi jednemu, chodziło?
— Licz się ze słowami, gówniarzu. Nie mam pojęcia, kim jesteś – rzekłem, prostując się na ławce.
Chłopak o wystających spod czapki ciemnych włosach patrzył na mnie z pogardą. Podszedł jeszcze krok.
— Udajesz idiotę? Nie pierdol, widziałem cię kilka dni temu. Od razu widać, że lecisz na facetów, lachociągu.
A! To ten idiotyczny koleżka Bastiana! No tak, ten sam krzywy ryj. I jak mój słodki blondynek mógł chcieć takiego chamskiego idiotę?
— Nie zapędzaj się, gnoju, bo przyrżniesz twarzyczką o beton – warknąłem teraz naprawdę zły.
— Nie wysilaj się na takie gadki. Jedno mam ci do powiedzenia – trzymaj się od Bastiana z daleka. Nie uda ci się wyruchać mojego kumpla, cioto.
Gdybyś wiedział, chłopaczku, gdybyś tylko wiedział. Ale cóż. Nie bardzo miałem ochotę ciągnąć tę dyskusję. Akurat przypomniało mi się imię tego nietolerancyjnego gówniarza. A podobno młodsze pokolenie jest bardziej otwarte.
— Mówisz, jakby do ciebie należała decyzja, Michael. A skoro to  t y l k o  twój przyjaciel, nie wybierzesz za niego. – Uśmiechnąłem się pobłażliwie, wyraźnie go prowokując. Widziałem, jak wzburza się coraz bardziej. Zaraz mi się tu zacznie pienić i ufajda chodnik, a fe.
— Słuchaj, gnoju. Trzymaj te swoje pedalskie łapy z dala od Bastiana, bo naślę na ciebie takich ludzi, że do końca życia odechce ci się srać. – Trzyma się mocno, brawo, dzieciaku! Jeszcze tak złowrogo nachyla się nade mną i łypie wzrokiem małoletniego mordercy. Aż krew krzepnie w żyłach.
— A może to ty chcesz mieć Bastiana dla siebie, co? Przyznaj się, Mike, podoba ci się jego mordka, chciałbyś robić z nim ciekawsze rzeczy…
Ha! Trafiłem w sedno. Był tak cholernie zmieszany i cały czerwony! Bastian, dobrą nowinę ci zaniosę, możesz śmiało uderzać w te drzwi, bo stoją otworem!
Tyle że zlekceważyłem porywczość nastolatka.
— Ty pojebańcu!
Za nic nie zdążyłbym się wycofać, nim ten gnojek wykonał zamach i rzucił się na mnie.
Oż w dupę, pomyślałem tylko.
Michaela powstrzymało nagle czyjeś ramię oplecione wokół jego szyi, drugie zaś unieruchamiające jego rękę. Dzieciak, czując to, wygiął się do tyłu i łypnął przestraszonym wzrokiem na człowieka za nim.
— Radzę ci nie bić tego pana, bo sprowadzisz na siebie większe kłopoty niż sprawę o napaść – mruknął mu do ucha mężczyzna w ciemnych okularach przeciwsłonecznych. – To co, wrócisz grzecznie na lekcje? – Chłopak, oddychając szybko, przytaknął. A kiedy tylko mężczyzna puścił go, uciekł jak typowy gówniarz. Jak najszybciej i jak najdalej.
Nie muszę chyba mówić, że ten farbowany łeb rozpoznałem od razu.
— Taki skory do bójki, a tylko mu coś zrobić i potulny jak baranek – mruknął, bezceremonialnie siadając obok mnie.
— Poradziłbym sobie, wiesz?
— W twoim stanie? Wątpię. Nadal trochę zioniesz alkoholem. – Posłałem mu nieprzyjemne spojrzenie. Cholera, zabrałbym mu te okulary, wycwanił się, ciul.
— Odezwał się. Sam nie jesteś lepszy – odparłem, na powrót opadając na oparcie.
Prawie zostałem pobity. Hm, co jeszcze?
— Atak z zaskoczenia zawsze działa. – Wiewiór uśmiechnął się dumnie.
— Doprawdy? No cóż, dzięki – dopowiedziałem cicho. Strasznie dziwnie było mi dziękować Carrinerowi.
— Nie masz za co, Jerry. Na przyszłość bądź bardziej ostrożny, bo nie zawsze upuszczasz u mnie klucze. No, chyba że chcesz zrobić z tego ciekawą normę. – Posłał mi dziwny uśmiech. Ta, podejrzewaj mnie, idioto. Już ja wiem, że to ja ci się podobam, grzybie workowy.
Tuż to wypowiedzeniu swojej kwestii Hann sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął moje klucze. Ach, zalało mnie to cudowne uczucie ulgi, gdy mężczyzna podał mi je, a ja poczułem chłód metalowych przedmiotów.
— Ja będę już szedł. Taksówkarz na mnie czeka.
Patrzyłem, jak Carriner wstaje i spogląda na mnie jakby w oczekiwaniu. No, niech ci będzie, wiewiórze.
— Jeszcze raz dzięki. Szczęście w nieszczęściu, że były u ciebie.
— Nie ma sprawy. To do zobaczenia wieczorem.
— Ta…
Wiewiór najwyraźniej nie poczuł się ani trochę niezręcznie moim marnym pożegnaniem, bo bez dłuższego czekania odwrócił się i poszedł swoją stroną.
Czy szczęściem w nieszczęściu było też to, że przyjechał idealnie w czas?

Reszta dnia zleciała mi prędko. Wiele się nie działo poza tym, że mój kac zmniejszył się i byłem w stanie pracować w miarę normalnie. Wieczorem miałem na spokojnie ponad dwie godziny do kolejnego spotkania z wiewiórem (o którym myślałem ostatnio zdecydowanie za często). Czas ten spożytkowałem na zrobienie dużych zakupów spożywczych, spokojne zjedzenie większego dania i przejrzenie ofert wyjazdów na wakacje.
Co roku przynajmniej dwa razy starałem się wyrwać chociaż na tydzień gdzieś, gdzie nikt mnie nie znał i gdzie mogłem odpocząć zupełnie. Zazwyczaj i tak uprawiałem wtedy seks niemal non stop, ale popołudniami i wieczorami odwiedzałem jak najwięcej otwartych nadal muzeów, wystaw czy ciekawych atrakcji w miejscu, w którym byłem. Tylko tyle, że późnymi nocami te spacery znów obierały kierunek barów dla homoseksualistów.
Chyba tylko trzy razy znalazłem się na takim zadupiu, gdzie nie było żadnego gaybaru. Od tamtej pory skrupulatnie sprawdzam miejscowości, do których miałem zamiar się wybrać.
Tak i teraz przeglądałem różne oferty podróży. W sumie w tym roku mam uzbieranych trochę więcej pieniędzy, więc może Azja? Ale wtedy musiałbym załatwić sobie przewodnika, chyba że byłaby to Korea Południowa albo Japonia – tylko tam w miarę rozumieją angielski. A może Europa? Zwiedzałem trochę Hiszpanię, Francję i Szwajcarię, kiedy jeszcze mieszkałem z matką w Szkocji i miałem bliżej. Swoją drogą miło byłoby wrócić na jakiś czas do ojczystego kraju. Mógłbym pozwiedzać znów Edynburg, jak to robiłem setki razy przez cały okres adolescencji. A potem pojechać sobie do Irlandii czy do matki w Walii …
No cóż, na takie plany mam jeszcze czas. Wiedziałem jednak, że wezbrana we mnie tęsknota za znajomymi widokami i specyficznym akcentem (który u siebie ciągle staram się pielęgnować) dość długo u mnie pozostanie i prawdopodobnie tego lata będę znów chodził sobie wśród niespotykanych w Ameryce starych budynków.
Znienacka usłyszałem dźwięk przychodzącej wiadomości. Krótko zastanawiałem się, kto może do mnie pisać.
„Cześć :D Michael powiedział mi dzisiaj, że masz jakiegoś fajnego kolegę. Czyżby jednak ktoś cię przyszpilił?”
Przewróciłem oczyma, domyślając się, że Bastian miał na myśli Carrinera. Śmieszne, doprawdy, taka bania drewnianej farby na włosach miałaby bardziej mi się spodobać niż chociażby zielonooki chłopaczek?
„Ciekawy to on nie jest na pewno. Za to ten twój Michael to dość agresywny typ, lepiej na niego uważaj w łóżku.”
Mówi się, że pies, który dużo szczeka, nie gryzie, więc pewnie blondynek będzie miał pod kołderką takie ot, ciepłe kluchy. Szybko nadeszła odpowiedź.
„Przepraszam za niego, dostał ode mnie opieprz. Ale wyjątkowo upierał się przy tym, że jesteś gejem – co mu ciekawego powiedziałeś? ;)”
Ha! Pewnie mu wmawiał, że ten pedalski koleś naprawdę jest pedałem i żeby trzymał się z dala ode mnie, bo go spedalę. Tacy ludzie są skrajnie przewidywalni.
„Mniejsza o to. Jak ci idzie uwodzenie koleżki?”
„Wolałbym poczuć cię znowu w sobie, bo minie trochę czasu zanim do czegoś dojdzie.”
Rany, dzieciaku, nie pisz mi takich rzeczy, gdy jestem w czasowej abstynencji. Wystarczy mi, że doskonale pamiętam, jak wiłeś się pode mną z rozkoszy z tą czerwoną mordką.
Tak, Jerry, podniecaj się dalej.
…Kurwa.
Z jakiego chuja racji pomyślałem o sobie „Jerry”?
„Spokojnie z takimi pragnieniami, bo jeszcze się spełnią ;) Do jakiego etapu dałeś radę dociągnąć tego swojego muła?”
„Jak na razie tylko oglądaliśmy kilka pornosów, a ja na siłę starałem się być podniecony. Heterycy są obrzydliwi jak cholera.”
Zaśmiałem się pod nosem, przegryzając jabłko między kolejnymi sms’ami.
„Cierpliwości, Bastian. Za tydzień pewnie już sobie ulżycie nawzajem.”
„Jak widzę, jak bardzo on stara się przy mnie nie masturbować, trochę mi go żal XD Oby, oby tak niedługo. Miałbyś w ogóle czas jutro? Koło piątej czy szóstej byłoby fajnie.”
Akurat tę niedzielę miałem wolną, więc nic nie trzymało mnie na siłę w domu. Uśmiechnąłem się zatem do możliwości spotkania z blondynkiem. Był uroczy, choć ciągle żałowałem, że nie mogę go tknąć.
Jeszcze trochę, a sobie ulżę w zasłużony sposób. Jeszcze tylko trochę.
„Jasne. Podjechać gdzieś po ciebie?”
„A chciałbyś wpaść do mnie? Rodziców nie będzie, a zostało sporo jedzenia, bo matka miała wczoraj urodziny. Mogę ściągnąć jakiś ciekawy film.”
…Czy to nie będzie zbytnie wystawianie się na pokusę? Kurza melodia, co za dylematy!
„Niech będzie. Byle nie żadną amerykańską komedię :)”
„Oż ty, co ja teraz zrobię, oglądam przecież same głupie komedie ;) To do jutra!”
No cóż, nie będę młodemu robił przykrości. Najwyżej ucieknę oknem albo spróbuję obronić się patelnią.
Zauważywszy, że była za kwadrans dziesiąta, zebrałem się w miarę prędko i wziąłem taksówkę, by podwiozła mnie do Scorpio. Cholera jasna, nigdy więcej tyle alkoholu, nie mam zamiaru wydawać na podwózki tyle kasy, ile wydawałem na dwie koszule znanej marki.
Na miejscu było już całkiem tłoczno. Ciężka barwa magentowych świateł w kontraście z intensywnie zielonymi uderzyła mocno w moje oczy, choć zapewne młodszej części klientów zdawała się atrakcyjna. Westchnąłem ciężko, kiedy na wstępie doszedł mnie mocny zapach alkoholu. Oho, coś sporo ludzi dzisiaj ostro się bawi. Jak dobrze, że ja po wczorajszym zmądrzałem.
Po niedługiej chwili odnalazłem na antresoli czekającego już wiewióra. Z satysfakcją zauważyłem, że jego nietęga mina wskazywała, iż gorzej ode mnie znosi dudniący hałas muzyki w barze.
— Dobry wieczór – odezwałem się pierwszy, bo Hann ze zmarszczonymi brwiami przykładał szklankę wody z lodem do czoła. Ha, teraz mogłem się z niego śmiać!
— Dobry wieczór, Jerry. Widzę, że promieniejesz – mruknął mężczyzna, kiedy siadałem naprzeciw niego.
— Najwyraźniej jestem odporniejszy od ciebie. – Uśmiechnąłem się z ogromną dozą pewności siebie. Jak przyjemnie było móc się przy nim bezkarnie wywyższać, ach…
Wiewiór przyjrzał mi się podejrzliwie, na moment odstawiwszy szklankę na bok.
— A może, Jerry, zrobiłeś coś niemoralnego, dlatego ci się tak buzia cieszy?
Co za łajza. Będzie mnie oskarżał, bo się z niego śmieję?
— Dla twojej wiadomości mam pracę, więc raczej nie znajdzie się w środku dnia czas na seks, którego i tak bym nie uprawiał. Pamiętaj, że ten zakład jest dla mnie bardziej korzystny niż dla ciebie – stwierdziłem.
Nagle obaj skrzywiliśmy się, kiedy DJ postanowił puścić jakiś strasznie dudniący utwór. Dubstep to jeszcze nie był, niemniej nawet mnie zabolała głowa od podobnego huku przecinanego przerażająco piszczącymi fragmentami. Spojrzeliśmy na siebie z Hannem.
— Ja tylko zasugerowałem, Jerry. A teraz sugeruję, żebyśmy stąd wyszli.
— Chyba na to przystanę.
Ledwo to rzekłem, Carriner jakby odetchnął z ulgą i wstał. Po chwili udaliśmy się w stronę wyjścia. Ochroniarz jedynie kiwnął nam głową, spoglądając nieco dziwnie. No tak, większość pracowników Scorpio wiedziała, jak nie znosiłem tego wiewióra; przecież swojej niechęci nigdy nie ukrywałem.
Noc zaczynająca się marcową wiosną dość wcześnie była całkiem ciepła. Ostatnio w ogóle pogoda raczej uśmiechała się do Springfield, które swoją nazwę nosiło nie bez powodu. Odbijało się to na rozwijających soczyste blaszki liściach, sterczących już śmiało kępkach zielonej trawy czy gdzieniegdzie pojawiających się nieśmiało białych główek stokrotek. Ich postacie nie były jednak widoczne w świetle lamp tak pięknie, jak prezentowały się za dnia – barwy zdawały się przytłumione, pokryte niemile pomarańczową smugą. Jakby światło wykąpało się w bursztynowej jodynie.
Szliśmy właściwie bez celu. Ciemnooki milczał, zapewne przez trapiący go ból głowy. Mnie już jedynie ćmiło gdzieś w głębi czaszki, kiedy wykonałem gwałtowniejszy ruch. W końcu jednak ta niepokojąca cisza zaczęła się odzywać i wokół nas, gdy przechodzący po nocnym centrum ludzie czy co jakiś czas przejeżdżające samochody stawały się wciąż rzadszym i rzadszym zjawiskiem.
— Ludzie muszą nie lubić z tobą pić – rzekł wreszcie Carriner otulony pod  szyją szalikiem w beżowo-czerwoną kratę. – O ile w trakcie zabawy zachowujesz się przyzwoicie, tak na drugi dzień człowiek przeżywa piekło.
Zaśmiałem się pod nosem.
— Cieszy cię mój ból?
Hann patrzył na mnie niby oskarżycielsko, ja jednak widziałem czające się gdzieś w jego oczach gryzonia rozbawienie.
— Ależ skąd, po prostu nikt nigdy mi się nie skarżył na „piekło”, które przeze mnie przeżywa – odparłem z niewinnym uśmiechem. Z reguły ludzie pytali mnie, czy jest szansa na powtórkę „zabawy” z tak seksownym facetem jak ja.
— W sumie bardziej irytujące jest patrzenie na ciebie, kiedy trzymasz się tak dobrze, chociaż, o ile pamiętam, wydawałeś pieniądze na całkiem mocny alkohol.
— Brzmisz, jakbyś był zazdrosny.
— Zdrowia fizycznego owszem. – Ach, tak, to sugestywne spojrzenie było nie do pominięcia. Udałem jednak, że je ignoruję.
Zza jednej z ulic wyłoniła się nagle knajpka z tanimi fastfoodami. Nie wiedzieć czemu, poczułem do niej pociąg, choć przecież jadłem całkiem niedawno przed wyjściem.
Carriner dostrzegł mój wzrok.
— Jak chcesz, możemy się tam przejść. Bylebyś nie rzygał po drodze.
— Cha, cha, cha, bardzo śmieszne. – Spojrzałem na mężczyznę z irytacją. Odpowiedział mi pytającym spojrzeniem. Tak, przecież jesteś zupełnie niewinny i grzeczny, no, jak śpiące dziecko po prostu.
Lecz nie mogłem zaprzeczyć, że mam ochotę na pachnące już z daleka podejrzanym tłuszczem i pewnie sześćdziesiąt razy konserwowanym mięsem jedzenie. Ręką trzymaną w kieszeni wymacałem szybko portfel.
Którego nie było.
— Jasna cholera – wyrwało mi się, a ciemnooki spojrzał na mnie. Upewniłem się jeszcze parę razy. – Masz może pożyczyć kilka dolarów?
— Oj, Jerry, naprawdę. Może kupię ci lecytynę?
Tak, oczywiście, że ten dziad zakłaptany roześmiał się na całe gardło. Udusiłbym gada, najlepiej zaraz i od razu.
Mimo wszystko mężczyzna wyciągnął swój portfel i wyprzedził mnie nieco, by podejść jako pierwszy do znudzonego nocną zmianą sprzedawcy. Mimo wszystko zapytał mnie, co chciałbym wziąć do swojego kebaba.
A ja mimo wszystko musiałem się uśmiechnąć, bo kolejny raz nie musiałem się martwić swoim dzisiejszym roztrzepaniem.

6 komentarzy:

  1. KUUUŹWA JEGOO MAAAĆ. Przepraszam. Zbyt wiele emocji, żeby skonstruować jakiś przyzwoity komentarz. Zakochany Jeremy jest taki słodki! Tak, on już jest zakochany. Bo mimo wszystko musiał się uśmiechnąć, tak. Niedługo zaczną się też pewnie przyznawać, że tak nie do końca siebie nienawidzą. I Hann kupił mu kebaba (tak, to jest argument). A tak na serio, to oni będą taką uroczą parą, jezu. Zastanawiam się tylko, co się stanie, jak dotrwają do końca zakładu i Jeremy wygra. Oczywiście zakładam, że prędzej się ze sobą prześpią, ale jeśli nie, Jerry będzie musiał przyznać się przed sobą samym, że lubi Carrinera. A potem przed samym wiewiórem. Możliwe też, że specjalnie przegra, albo zgubi go duma i będzie udawał prze sobą samym, że ie brak mu wiewióra. Ach, tyle możliwości (a Ty Racu pewnie i tak skombinujesz coś, co mnie wbije w krzesło ;P). W ogóle miałam straszną bekę ze skacowanego Wiewióra, rodzina mnie uciszała. A teraz cytaty, które ujebały klawiaturę moją śliną:
    "Teraz, kiedy o tym rozmyślałem, przeklinając w duchu swoją czystą głupotę przygotowywałem się do życia z ostrożnością trędowatego, któremu odpada skóra, jak podskoczy." <-- No ległam.
    Dalej: "Matko Boska, wszyscy Święci, ucieszyłem się bardziej niż grubas z czekolady."
    Kolejny brecht.
    "-„Pięć czy sześć drinków”? Chyba ci się licznik wyzerował."
    Wyzerowany licznik mnie bardzo rozbawił, był taki adekwatny.
    "Z jakiego chuja racji pomyślałem o sobie „Jerry”?" <-- To mnie specjalnie nie rozbawiło, ale to jest cholernie ważny cytat. Prawda Jerry, myszko?
    Dalej z kolei jest tak cholernie piekny i zgrabny stylistycznie cytat, że moja wrażliwa duszyczka aż zadrżała: "Jakby światło wykąpało się w bursztynowej jodynie."
    Serio. Mi strasznie ciężko przychodzą takie plastyczne opisy, bo ja je w i d z ę, ciężko mi je natomiast opisać. Brawo.
    I jeszcze, na koniec, chciałam wyrazić moją skumulowaną irytację spowodowaną Michaelem: KUUUURWAAA, CO ZA CHUUUUUJ. NIECHBY CIĘ SKUNKSY PRZERUCHAŁY, TY SKOŃCZONA SZMAAAATOOOO.
    To tyle. Przepraszam za siebie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Eeeej, jak to jest, że na początku tego opowiadania, nie byłam do niego zupełnie przekonana, a teraz z niecierpliwością czekam na każdy kolejny rozdział?!
    W ogóle jestem jakas nierozgarnięta, ale.. dopiero teraz się zorientowałam, że to opo ma tytuł. Lol. Ma tytuł. Jeden raz? Dlaczego? Mam dziś ciężkie myślenie.
    Niemniej, uwielbiam Hanna :D Nie spodziewałam się, że kiedyś to powiem/napiszę, ale naprawdę bardzo go lubię. Świetny facet i jara mnie to, że on sobie w główce tak dokładnie obmyślił kapitalny plan jak zbliżyć się do Jeremy'ego! Powienien dostać za to nagrodę, oczywiście w formie Jerry'ego ^^
    A właśnie.. teksty i riposty Jeremy'ego powinnam sobie chyba notować, bo są mistrzowskie. Nie będę już tu ich przytaczać, bo widzę, że ktoś przede mną to zrobił, ale rękami i nogami się podpisuję pod zachwytami!
    Pewnie nie dodasz nowego rozdziału przed świętami, więc, Racu, wesołych świąt! :D
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeremy jest na dobrej drodze do zakochania się. Chyba że już po fakcie, a ja jestem debilem i tego nie zauważyłam... Ale nie, no tak, przecież jestem najmądrzejszym pedałem na świecie i mam pięć z relacji międzyludzkich (uczyłam się Uniwersytecie Rzygania Tęczą na wydziale paulocoelhologii).
    Odzywki Jeremy'ego wygrywają wszystko, chociaż przyznam, iż najzwyczajniej w świecie je przeaczam (skupiam się wpierw na ogóle treści, potem na szczegółach) i zauważam je dopiero przy czytaniu komentarzy bądź rozdziału po raz drugi.
    Wiewiór jest przesłodki. Truje dupę cholernie, ale jest przesłodki.
    Michael to literackie wcielenie mojego byłego (nie, fizycznie nie, tak, lecę na głupich/ograniczonych ludzi). Wkurwia mnie strasznie, a Bastian na niego leci, nie rozumiem. Imiennik mojego jeszcze nienarodzonego syna powinien mieć lepszy gust, a nie odziedziczyć go po mnie.
    RACU, A BĘDĄ SEKSY POMIĘDZY JERRYM A WIEWIÓREM? Będą? Będą. bo mnie kochasz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Abugubu c: Znowu komentuję o godzinie "chce mi się spać, zostawcie w spokoju" i jest krócej, niżbym chciała, ale nie chcę tego odwlekać. Najlepsze teksty cytowała już Nico, więc ja dodam tylko "grzyba workowatego". Za każdym razem kupujesz mnie coraz bardziej, teraz to ja właściwie mogłabym dopłacać, żeby móc czytać, bo jest pięknie.
    Oni będą razem i to nie tylko na zasadzie seksy - pleksy. Będzie rowu- rowu, od Hanki już czuć uczucia (zauważyłam, że to napisałam, ale zostanie na świadectwo mojego zmęczenia), a i Jerry oddala się od swojego radosnego i aromatycznego aromantyzmu. Żodyn nie wie, jak i kiedy Jerry pyknie. Tylko chuj, byt wszechwiedzący, czyli Racu.
    Ale man, piszże więcej. Ja już chcę ^u^ A Michael ssie jak japoński odkurzacz, błagam nie. Bastian - srastian, niech Jerry nie łamie przez niego zakładu. NIECH ZŁAMIE GO Z WIEWIÓREM.
    MYSZKA I WIEWIÓR W SOKOLE. TO SIĘ MUSI STAĆ. KROPEK KONIEC. Idę ukraść talerz uszek i zamknąć się w kiblu przed matką z wałkiem.
    Dobranoc i spaaać C:
    ~ Brukiew Weikurb.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brukieew >: ( Nie wypominaj mi mojego aromatyzmu xDD

      Usuń
  5. Zakochałam się w tym opowiadaniu, kiedy następna cześć? €----€

    OdpowiedzUsuń