Uwaga

niedziela, 13 listopada 2016

Rozdział 4

Siedem ciężkich kamieni ustawionych w kształt figury, w której wnętrzu leżały cztery inne. Pod każdym z nich znajdowała się wymalowana boską krwią pieczęć ze znakiem oka mającego obserwować i być czujnym na każdą aurę cały czas.  Siedem kamieni miało przynieść powodzenie swej misji w odszukaniu zła, czterem w środku zaś przypadło zabicie każdej zachwianej magii, jaka spróbuje obok nich przemknąć.
Takich zakopanych pod ziemią pułapek Psi Bóg przygotował czterdzieści dziewięć. Wyznaczały one granicę wokół całego jego terenu. Granicę, w której samo pobliże nie podejdzie żadna wroga istota. Z żadnej strony.
Ta gruba bariera nie była jedyną, jaką Inugami postawił, by zapewnić swym podopiecznym bezpieczeństwo. Obcy yōkai wszakże wkroczył już na jego teren. Dlatego też w środku kami postawił jeszcze jeden, bliźniaczy temu okręg, a wokół samego chramu rozstawił jedne z najsilniejszych pieczęci, jakie znał, skupiając w ich wnętrzu tak wiele ochronnej magii, ile tylko mógł, by ludzie oraz niewinne stworzenia mogły doń wchodzić i wychodzić.
Biegnąc po raz ostatni wzdłuż swych granic, ostatecznie upewniał się, że nie ma weń żadnych luk. Bariera otaczała teren szczelnie, wznosząc się na kształt kopuły nad ziemią, a także pod nią. Inugami stworzył dokładnie zamkniętą kulę, do której wnętrza nie miało prawa prześlizgnąć się nic o mocy większej niż yōkai leśnych dzieci.
Zamknął ślepia, by skupić we wnętrzu swą moc na kolejnym zaklęciu. Gdy je otworzył, obok niego biegło lustrzane odbicie wielkiego Akity, który czujnym wzrokiem oglądał wszystko wokół. Jego wygląd, ciężar, a nawet zapach być dokładnie taki sam co prawdziwego kamiego, by żadne stworzenie nie zorientowało się, iż to nie jest prawdziwy Psi Bóg. W poprzednich latach na okres kaminakizuki także zostawiał za sobą takie sobowtóry, tym razem jednak biegało ich po lesie znacznie więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Musiał chronić swój teren. Musiał chronić swój chram. Musiał chronić Kiyori.
Wtem poczuł, jak coś naciska na barierę. Nie próbowało jej złamać, lecz wyraźnie sprawdzało wytrzymałość postawionej magicznej ściany.
Natychmiast rzucił się w tamtą stronę. Póki nadal tu trwał, miał szansę dopaść tego demona. A nuż przy tej granicy stał właśnie on?
Tym razem wiatr mu sprzyjał, wiejąc ze strony, w którą pędził co sił w łapach. Lecz prędko zwolnił, orientując się, że to wcale nie był zły yōkai. To była istota o wiele silniejsza.
Uśmiechnął się w sercu, dotarłszy na miejsce, gdzie za granicą stał wyczekująco znajomy kitsune.
— Lepiej odsuń się od tej bariery, przyjacielu – rzekł, przybrawszy ludzki aspekt. Lis żachnął się jedynie.
— Nie musisz mi tego mówić, sam czuję twoją magię. Gotujesz się jak na wojnę, Psi Boże. Tak brutalne metody… Nic dziwnego, patrząc, z kim mam do czynienia – mruknął zaczepnie.
Inugami wszedł w granicę bez trudu. Magia przypominała gęstą galaretę, maź oblepiającą umysł i siły, choć ciało mogło się weń poruszać tak samo jak wszędzie. Przeszedłszy kilka długich kroków, wyciągnął dłoń ku mężczyźnie, by przeprowadzić go bezpiecznie do środka. Kitsune był zbyt silny, bezeń pieczęcie od razu rozpoznałyby go jako zagrożenie.
Złotooki nie ukrywał wzdrygnięcia, gdy chwycił rękę Psiego Boga, co ów zignorował, łącząc swą aurę z lisią.
— Zostawię w tobie ślad. Dzięki temu bariery nie będą cię atakowały – powiedział z delikatnym uśmiechem. Nie powinien się teraz cieszyć, gdy tak wielki ciężar spoczywał na jego barkach, lecz obecność kitsune oznaczała tylko jedno.
— Mam nadzieję, że utrzyma się wystarczająco długo. Obrzydliwa jest ta magia. – Głos i słowa mężczyzny łączyły się w jedną całość, zaś pełna odrazy mina nie sugerowała niczego innego niż całkowitej szczerości yōkai. Dopiero znalazłszy się po drugiej stronie, odezwał się znów. – Inari-sama wysłał mnie tu na ponad miesiąc. Zupełnie jakbyś sam nie mógł sobie poradzić po powrocie.
Niezadowolone szczeknięcie lisa i gwałtowne machnięcia ogonem cieszyły Inugamiego. Wiedział, że ten nigdy go nie okłamał, wolał bowiem okazywać wszem i wobec swoją pogardę i znudzenie, niż udawać miłego i posłusznego. Jak jednak zadecydował jego wielki kami, tak byakko kitsune musiał uczynić.
— Czy czcigodny Inari wyraził swoje zdanie o tamtym artefakcie? – zapytał białowłosy, zakładając za ucho rozrzucone kosmyki, które wymknęły się spod uwiązanego wysoko rzemienia.
Lis pokręcił głową.
— Inari-sama miał za dużo na głowie, żeby zajmować się twoimi problemami. Powiedział tylko, że to nie jest magia z tego regionu, a z dalekiego południa. Być może weźmie go ze sobą do Izumo Taisha i tam rozmówi się z tobą. – Obrzucił kamiego lustrującym spojrzeniem od stóp do głów. – O ile smok nie będzie brzydził się zniżyć do poziomu psa.
Nie przejąwszy się jego słowami, Inugami znów przybrał psi aspekt. Dzwonki na jego łapie szeleściły co krok.
Kitsune w tym czasie przeciągnął się mocno i rozejrzał dookoła. Następnie wciągnął głęboko powietrze w płuca i wypuścił je powolutku. Jego klatka piersiowa wyraźnie zafalowała pod wpływem owej czynności, a kształtne mięśnie ukazały się pod opaloną skórą. Dłonią yōkai uchwycił część spiętych włosów i pogładził je delikatnie, z zadowoleniem.
Psi Bóg podążył truchtem przed siebie, nie przejmując się lisem. Wiedział, iż ten pójdzie za nim, po drodze na swój sposób zaznajamiając się z różnymi niż w swym chramie zapachami i okolicą. W końcu spędzi tutaj pełny miesiąc, a nawet i kilka dni dłużej, jeżeli taka była decyzja samego Inariego.
Odległość między nimi znacznie się zwiększyła i po pewnym czasie Inugami czuł tylko lekki zapach magii lisa. Nie wątpił jednak, by ten zdołał po śladach jego łap dotrzeć do chramu. Tam również się udał.
Musiał wyjaśnić obecność lisa Kiyori.
Przed wejściem na haiden rozejrzał się w poszukiwaniu dziewczynki. Nie było jej na placu, oczy kamiego jednak prędko dostrzegły ją przy werandzie, spod której najwyraźniej zamiatała brud. Od kilku dni nie padało, więc ziemia była sucha i dało się bez większego problemu zmieść opadłe liście.
— Yori-san! Dzień dobry. – Ujrzawszy wielkiego Akitę, czarnooka ukłoniła się z szerokim uśmiechem. Kami od razu przyjął ludzką postać.
— Witaj, Kiyo-san.
— Jak ci mija dzień?
Mężczyzna pogłaskał dziecko po głowie.
— Postawiłem dziś ostatnie pieczęcie, więc mam powody, by być zadowolonym – rzekł, po chwili zaś dodał zatroskanym głosem – Teraz naprawdę nie powinnaś wychodzić poza chram. Użyłem pieczęci, które reagują na moc w duszach stworzeń i podejrzewam, że na ciebie również mogłyby zareagować. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
Dziewczynka zacisnęła usta, patrząc bogu prosto w oczy.
— Więc przez kolejny miesiąc będę mieć tu swoją złotą klatkę. Poczekam na ciebie cierpliwie, Yori-san.
Słowa Kiyori zdumiały Inugamiego, co bez wątpienia odbiło się na jego twarzy. Owszem, wiedział, że młoda miko będzie zań tęsknić, nie spodziewał się jednak, iż rozłąka w połączeniu z przymusem nieruszania się z chramu sprawi, iż będzie się czuła uwięziona.
Nie chciał, by była nieszczęśliwa.
Nachylił się nad nią, pozwalając kilku niesfornym kosmykom opaść swobodnie do przodu.
— Wrócę najprędzej, jak tylko się da. Obiecuję ci to, Kiyo-san – powiedział, po czym pocałował dziewczynkę w czoło.
Twarz czarnookiej rozświetlił uśmiech.
— Wierzę ci całym sercem.
— Jesteś ciepłem w mojej duszy – wyszeptał czule. Dłoń mężczyzny zsunęła się na ramię Kiyori, gdy wyczuł zbliżającego się lisa. – Muszę ci powiedzieć o jeszcze jednej sprawie.
W tym właśnie momencie na plac wkroczył kitsune. Jego silna magia natychmiast zwróciła wzrok kamiego w stronę ściany sosen. Złotooki ocenił pobieżnie to, co ujrzał. Widać było, jak bardzo nie podoba mu się wizja spędzenia tu tak wielu dni.
— To ten yōkai, z którym cię widziałam, Yori-san – rzekła z zaskoczeniem dziewczynka, również i tym razem zażenowana skąpym strojem obcego.
— „Ten yōkai”, dziecko, ma imię i tak się składa, iż jest sługą Inariego-sama, więc jako adeptka miko mogłabyś zwracać się do mnie grzeczniej – upomniał ją kitsune, z niezadowoloną miną zbliżywszy się do nich.
Inugami postanowił zignorować jego ostre słowa i zaczął tłumaczyć ową sytuację.
— Kiyo-san, oto Shinjinarumo. Byakko kitsune Inariego-sama z sąsiedniego chramu. Inari-sama zgodził się wysłać jednego ze swoich lisów, by dodatkowo pilnował tego terenu pod moją nieobecność. Dlatego właśnie Shinjinarumo będzie ci towarzyszył przez najbliższy miesiąc.
Obcy żachnął się z niezadowoleniem.
— Mało, że będę musiał pilnować twojego obszaru, to jeszcze mam zajmować się jakimś dzieciakiem, którego bardziej lubisz? Obiektywna twoja miłość do „wszystkich istot”, wybitnie obiektywna – sarknął kitsune. Na jego słowa Kiyori od razu spięła się i zacisnęła usta. Lecz mimo całej widocznej w jej postawie niechęci pamiętała, że musi okazać szacunek, dlatego też ukłoniła się głęboko przed złotookim.
— Proszę mi wybaczyć, Shinjinarumo-san, nie chciałam pana obrazić. Nazywam się Nakatomi Kiyori i proszę o wybaczenie za sprawienie panu kłopotu. Jestem bardzo wdzięczna, iż zgodził się pan zastępować Inugamiego-sama na jego miejscu.
Przez chwilę Shinjinarumo patrzył z nieodgadnioną miną w stronę dziewczynki, by żachnąć się ostatni raz.
— Przyjmuję te przeprosiny. Ale ja na nic się nie zgadzałem. Wypełniam jedynie wolę mojego kamiego.
Psi Bóg odetchnął w duchu. Wiedział, że o ile lis nigdy nie zdawał się zadowolony z czegokolwiek, poczuł odrobinę sympatii do jego małej miko. To na pewno mogło ułatwić zarówno dziewczynce, jak i kitsune wytrzymanie miesiąca na jednym terenie.
— Yori-san, kiedy ruszasz w drogę? – zapytała czarnooka po chwili. Lis w tym czasie zaczął chodzić powoli po chramie, odprowadzany ich spojrzeniami.
— Za dwa dni. Chcę jeszcze zapewnić bezpieczeństwo niektórym z silniejszych yōkai mieszkających tu.
— To znaczy?
— Zostawię na nich swój ślad, który rozstawione przeze mnie pieczęcie rozpoznają i dzięki temu nie będą reagowały na wszystkie istoty – wyjaśnił jej. – Na tobie też muszę taki zostawić, w razie gdybyś potrzebowała zejść do miasteczka. Mówiłem ci, iż jako błogosławione dziecko masz w sobie moc, na którą pieczęcie mogłyby zareagować.
— Jesteś pewien, Yori-san, że ten ślad utrzyma się wystarczająco długo? – W oczach dziewczynki widać było nutę strachu, którą kami natychmiast rozwiał kolejnymi słowami.
— Oczywiście, że tak. Pozostanie on tak długo, jak ja tego chcę. Gdy wrócę i usunę te dodatkowe granice, wystarczy moja wola i wszystkie te ślady znikną – rzekł uspokajająco. Prawda była jednak taka, iż zdjęcie pozostawionych znaków będzie wymagało odeń więcej niż „odrobina woli”, jego magia zaś zniknie zupełnie dopiero po kilku tygodniach.
Kiyori pokiwała głową, po czym spojrzała na znikającego za rogiem jednego z budynków lisa. Oczy Psiego Boga podążyły za jej wzrokiem, a wtedy dziewczynka znienacka mocno przytuliła białowłosego. Zaskoczony dopiero po chwili także ją objął, zdając sobie nagle sprawę, że głowa czarnookiej sięga mu już do mostka.
— Yori-san… Jesteś pewien, że temu yōkai mogę zaufać? Że będzie dobrze pilnował terenu pod twoją nieobecność? – zapytała trwożnie.
Dopiero wtedy Inugami zdał sobie sprawę, jak złe wrażenie kitsune nań wywarł. I jak bardzo dziewczynka starała się stłumić w sobie cały strach.
— Nie martw się. Shinjinarumo jest nieprzyjemny w obyciu, jednak zawsze wypełnia wolę Inariego-sama. Możesz na nim polegać bez obaw. Bez względu na to, jak bardzo będzie narzekał, zawsze ci pomoże – mówił, głaszcząc ją po związanych włosach. – Chociaż na to nie wygląda, jest moim przyjacielem od wielu lat. Ufam mu.
Spojrzenie dziewczynki, które ta mu posłała, nadal nie wydawało się do końca przekonane, lecz Kiyori już więcej nie wyraziła swojego powątpiewania. W zamian za to wtuliła się w jasne kimono Psiego Boga i wilgotnym głosem dodała:
— Będę za tobą bardzo tęskniła, Yori-san. Mam nadzieję, że nic ci się nie stanie.
Słowa te rozczuliły kamiego, który uśmiechnął się łagodnie.
— Jestem silny, więc nie musisz się o mnie martwić. A miesiąc minie w mgnieniu oka, zobaczysz. Nim się obejrzysz, znów będę na ciebie czekał pod wiśnią.
Jeszcze przez chwilę tak stali, gdy z oddali dał się słyszeć głos Fukakiego wołający czarnooką. Ta niechętnie puściła Inugamiego, by pożegnać się i szybko pójść do shinshoku. Bóg widział jednak łzy, które szkliły się w jej ciemnych oczach.
Mężczyzna wyprostował się, patrząc jeszcze chwilę w miejsce, gdzie dziewczynka zniknęła. Jego oczy wypełniła nagle pewność i zdecydowanie. Poczuł tylko, jak wzbierająca weń siła roziskrza jego aurę, a ptaki siedzące na drzewach milkną zupełnie.
Nikomu nie może się stać krzywda pod moją nieobecność, pomyślał, odwróciwszy się. A zwłaszcza jej.

Dwa dni później wraz ze wschodem słońca wyruszył.
Promienie złotej tarczy muskały delikatnie ziemię, która pod silnymi łapami Psiego Boga uginała się w wilgoci zatrzymanej jeszcze nocą. Trawy gniły w martwej jesiennej wodzie wraz z liśćmi, które tworzyły gruby dywan rozpadającej się materii. Zimny wiatr ogałacał drzewa z resztek godności ich życia. Kami czuł, iż zima w tym roku nadejść miała prędzej niż zazwyczaj.
Z każdym dniem krajobraz się zmieniał. Znajome sosnowe lasy na w górach ustąpiły miejsca czerwonym liściastym borom porastającym pagórki. Następnie otaczały go rzeki i jeziora pełne zapadających w zimowy sen ryb. Te zaś zmieniły się w płaskie równiny, ciągnące się jak okiem sięgnąć w dal. Ludzie mieszkali nań, uprawiali swe rośliny, wznosili swe miasta i żyli innym życiem. Niejednokrotnie Inugami przebiegał obok opuszczonej dawno temu kapliczki, po której nie ostał się nawet kamień maleńkich ścian, a jedynym śladem była pozostawiona w magii dziura. Brakujący element rzeczywistości.
Wiele dni trwało, nim Psi Bóg dotarł na miejsce, mogąc liczyć wyłącznie na siłę swych łap. Równiny znów zaczęły unosić się, zaś horyzont nikł za coraz wyższymi pagórkami. Miast na południe, zmierzał teraz na zachód, gdzie słońce kończyło swą codzienną wędrówkę po niebie.
Aż oto właściwego dnia trafił w region, który dane mu było widzieć jedynie podczas istnienia jako kami.
Przed Inugamim stała pierwsza torii chramu Izumo Taisha.
Stara drewniana brama wznosiła się wysoko do nieba. Jej szczyt sięgał niewiele niżej od koron rosnących w pobliżu drzew. Po lewej stronie wejścia znajdował się obelisk z inskrypcją, po drugiej zaś stała tablica z nazwą chramu. „Tu stworzeniami opiekował się Ōkuninushi, wielki kami żywych istnień”.
Psi Bóg przybrał ludzki aspekt, nim przeszedł przez bramę. Świat wokół zdał się zamilknąć, gdy postąpił krok do przodu na wysokich tengu geta, jakie ubrał specjalnie na tę wyjątkową uroczystość.
 Karankoron. Odgłos drewnianych sandałów na pojedynczym zębie przez chwilę brzmiał, jakby był jedynym dźwiękiem rozpraszającym wszechobecną ciszę. Karankoron. Drzewa szumiały w tle, lecz zdawały się jednocześnie znajdować w zupełnie innym wymiarze. Karankoron. Jeszcze tylko dwa kroki dzieliły Inugamiego od wejścia na teren Izumo Taisha.
Karankoron.
Wraz z przestąpieniem przez granice wyznaczane dwiema kolumnami torii Psi Bóg znalazł się w zupełnie innym miejscu niż wcześniej. W dotychczasowej ciszy nagle rozbrzmiały odgłosy setek rozmów w językach tak wielu, iż nawet te znajome zdawały się brzmieć obco. Pustkę wokół białowłosego znienacka wypełniły barwne postacie setek, jeśli nie tysięcy innych kamich. Od najmniejszych duszków wznoszących się tuż przy ziemi, po ogromne kami takie jak wielkie woły machające ze świstem długimi ogonami i dzwoniące niezliczoną ilością swych złotych ozdób przy każdym kroku czy potężne węże pełznące po sandō z dźwiękiem wypełniającym przestrzeń kakofonią szelestów i tarć nieskończonej liczby łusek o żwir.
Inugami odetchnął, by z wyprostowanymi plecami i wzrokiem wbitym przed siebie podążyć spokojnie do celu. Za każdym razem ta zmiana uderzała weń równie mocno. Magia na terenie Izumo Taisha nie pozwalała stworzeniom świata nieskończonego ujrzeć siebie nawzajem, póki nie przekroczyły pierwszych świętych granic samego chramu.
Sandō ciągnęła się bardzo długo. O wiele dłużej nawet niż ścieżka z podnóża góry, na której mieścił się chram Psiego Boga. W połowie drogi zaś znajdował się most wykonany z jasnego kamienia, którym przekroczyć się dało płynącą w dole rzekę. Jej kamienne bulwary wytyczały prosty szlak wodnego traktu, swą wysokością nie dając jej nigdy wylać się poza swe granice.
Za mostem droga dzieliła się na trzy ścieżki wytyczone przez stare drzewa sosnowe. Tradycją było, iż bogowie zmierzający na wielkie spotkanie w Izumo Taisha kroczyli zawsze środkową, gdzie stała druga brama torii. Inugami przekroczył ją wraz z innymi bóstwami i poczuł od razu, że znalazł się o wiele głębiej w świecie Ōkuninushiego. Uczucie to przypominało zapadanie się coraz niżej w dziwaczną głębinę.
Mężczyzna rozejrzał się, patrząc na kroczących tak jak on samotnie kamich i po idących w parach bądź grupkach przychylnych sobie bogów. Niektórzy z nich, nie przyjąwszy ludzkich aspektów, zapewne manifestowali swoją siłę w ciałach gigantycznych zwierząt. Niektórzy zaś zapewne nie mieli ochoty zmieniać postaci.
Sosny tu nigdy nie mają czerwonych pni, pomyślał tęsknie. Wiśnie zaś nigdy nie są tak stare.
Pragnienie powrotu już teraz gnieździło się bardzo wygodnie w jego duszy, musiał je jednak zignorować. Wszakże dom ujrzy najwcześniej za pół miesiąca.
Wtem przed kroczącym orszakiem pojawił się wielki posąg. Brąz sczerniał już dawno temu, pozostawiając jedynie w pamięci co starszych kamich swe niegdysiejsze świeże piękno. Inugami widział, że tylko kilku idących bogów poza nim uniosło wzrok na postać siedzącego mężczyzny. Wznosił on ręce ku górze w rozkazie, wywołując na zastygłym w metalu morzu wielką falę, która wypluwała z siebie okrągły świat.
Ponad czterysta razy Psi Bóg widział ów posąg i za każdym z nich wciąż czuł nieodparte wrażenie, iż siedząca postać lada chwila powstanie, by zabrać ledwo co narodzony świat i stworzyć zeń to, co dziś znajdowało się wokół wszystkich istot.
Posąg znajdował się pośród kwiecistych rabat, których pielęgnacją zajmowali się tutejsi kapłani. W przeciwieństwie do Ikirunegau Jinja wielka Izumo Taisha potrzebowała o wiele więcej sług niż niewielki chram na szczycie góry. Dlatego też tutaj rządzili kannushi, shinshoku zaś jedynie im pomagali. Miko tymczasem rządziły w o wiele mniejszej ilości dziedzin niż w jego chramie.
Walka o hierarchię budzi się w ludziach nawet w świętym miejscu.
Spomiędzy kształtowanych w pokrzywione staruszki drzew o kuliście uformowanych gałęziach wyłaniały się piętrowe budynki, gdzie owi liczni słudzy jedli, uczyli się i spali. Inugami dostrzegł kilka idących werandami osób. Sztywno wyprostowane plecy i pospieszny, choć pełen gracji krok. Wyglądali bardziej jak marionetki na pokaz aniżeli prawdziwi ludzie.
Kami naprawdę nie lubił wielkich chramów.
Wtem dostrzegł przed sobą mur. Niezbyt wysoki, lecz wyraźnie oddzielający pewną przestrzeń od świata zewnętrznego. Wejście nań prowadziło wyłącznie przez trzecią, ostatnią na ich drodze torii. Prawdopodobnie najstarszą ze wszystkich, jakie białowłosemu dane było widzieć podczas całej swej egzystencji. Powiewające na delikatnym wietrze dwa białe shide kontrastowały z ciemnym, na pewno kilkusetletnim już cedrowym drewnem, które o dziwo jeszcze nie pękło ani nie zbutwiało pod wpływem niszczycielskiego czasu.
Kami wpatrzył się w ścieżkę przed swoimi butami. Aura otaczająca tę bramę była tak silna, iż poczuł się bezbronny i nic nieznaczący w jej bliskości. Zdawało się, że torii wyciągnęła zeń całą energię, całą moc, gdy przezeń przeszedł, pokornie tuląc swe myśli i pragnienia jak najbliżej serca. Wyryte na kolumnach bramy inskrypcje mieniłyby się swą energią, gdyby ta magia miała barwę.
Nie tylko Inugami odetchnął z ulgą, przekroczywszy ostatnią torii. Kątem oka widział, że razem z nim w tej najgłębszej części chramu wszystkie bóstwa unoszą powoli głowy, by spojrzeć wreszcie przed siebie i stwierdzić, iż dotarli do celu.
Honden Izumo Taisha stał właśnie przed nimi.
Wzniesiona z ciemnego już, cedrowego drewna budowla dawała wrażenie, jakby nic poza nią na haidenie nie miało miejsca się znaleźć. Choć wokół widać było mniejsze budynki jak kagura-den czy stojące w oddali kaplice pomniejszych bóstw, oczy wszystkich istot tu zebranych wpatrzone były wyłącznie w honden, u którego wejścia wisiał grubszy od kolumn wspierających dach ofiarnego heidenu shimenawa. Spleciony z kilku potężnych sznurów ryżowej słomy, z połączonymi zeń dwoma grzebieniami ochronnych shide, przyciągał uwagę bardziej niż złocone belki, które wspierały sufit.
Przed heidenem stało już wiele wcześniej przybyłych kamich. Psi Bóg zdawał sobie sprawę, iż orszak, wraz z którym on się tu znalazł, był najprawdopodobniej ostatnim, jaki miał przybyć do Izumo Taisha, dlatego też serce przeszyła mu trwoga o odgłosie zamykanych za bóstwami drzwi hondenu, gdzie na każdego z nich przyjść miała pora, by rzucić starożytnymi kośćmi.
Losy istnień ustalić mieli wszyscy zebrani tu kami kilkoma rzutami, lecz tak jakby ustalał się on sam. Mięśnie na plecach białowłosego same spięły się na tę myśl. Cóż za przerażającą potęgą był ów „los”.
Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odruchowo zrzucił ją z siebie, odwracając się przodem do tego, który go dotknął. Szeroko rozwarte oczy wbiły się w postać stojącą spokojnie w miejscu.
Stał przedeń sam ryżowy bóg.
O, ja głupi!
— Czcigodny Inari, wybacz mi mój bezmyślny ruch – rzekł z przestrachem, natychmiast kłaniając się głęboko ze skruchą.
Postać wysokiego wątłego mężczyzny o szarych jak otoczaki oczach i długich smolistych włosach patrzyła nań z różowymi ustami ułożonymi w półuśmiech. Jego morskie kimono z wizerunkami maiko wisiało nieco na ciele pozbawionym mięśni niemal zupełnie. Brwi będące zaledwie kropkami uniosły się, gdy skośne oczy potężnego kamiego spoczęły z dziwnym rozbawieniem na Psim Bogu. Wyglądał jak żywcem wyjęty z malowidła męskiego teatru.
— Nie lękaj się, żadnej krzywdy nikt ci tu nie uczyni. Wszakże jesteśmy w chramie samego Ōkuninushiego, nieprawda? Któreż stworzenie okazałoby tyle swej zarozumiałości, co głupoty, by próbować rozlewu krwi w tym świętym miejscu? – Słaby głos Inariego był delikatny, wysoki, niemalże dziewczęcy. Tak dobrze odzwierciedlał jego postać młodocianego mężczyzny, iż każdy nabrałby się od razu, że tak wygląda jego ludzki aspekt.
Inugami uniósł głowę, uważnie przyglądając się reakcjom czarnowłosego. Zdawał sobie sprawę, iż ten kami nie pokazywał po sobie nawet krztyny tego, co naprawdę działo się w jego umyśle. Bóg, któremu służbę przyrzekły same lisy, musiał być przecież znacznie odeń sprytniejszy i uważny.
— Długa droga musiała dać mi się we znaki, o czcigodny Inari. Przed podróżą jeszcze znajoma ci już sytuacja…
— Wiem – przerwał mu Inari z tym samym subtelnym uśmiechem, który na jego bladej twarzy ledwie się tlił. – Troska twa jednak musi zaczekać.
Uścisk na jego ramieniu na krótki moment się wzmocnił, różnica w sile jednak była tak niewielka, iż Inugami niemalże jej nie zauważył.
Inari po chwili zatoczył ręką koło, zaznaczając tym gestem całą zebraną grupę bóstw. Wraz z tym jego postać zupełnie naturalnie przybrała na wzroście, kimono zaś zmieniło barwę na granatową. Tańczące kolorowe maiko poruszyły się, przemieniając w lodowo błękitne smoki spływające spiralnym lotem w dół. Białowłosy dostrzegł, iż na zmężniałej twarzy kamiego pojawiły się lwie zmarszczki, a oczy stały się czarne i przenikliwe niczym nocny mrok.
— Zebrali się tutaj wszyscy bogowie z naszego świata poza jednym – rzekł znienacka tubalnym głosem. – Jak myślisz, ilu z nich obawia się o bezpieczeństwo swych terenów pod ich nieobecność?
— Wielu, Inari-sama. – Psi Bóg zmienił sposób mówienia do boga. Wiedział, iż wyrażanie swej poddańczości względem niego jest jedyną słuszną drogą, lecz jako jeden z pełnoprawnych kamich nie mógł bez przerwy sprowadzać się do najniższej pozycji przy innym bóstwie.
— Tak właśnie. A ilu z nich zdaje sobie sprawę z zagrożeń, jakie istnieją wszędzie na tym świecie? – Surowe oblicze Inariego zwróciło się z powrotem do czerwonookiego. Czuł, iż słowa ryżowego boga mają głębszy sens.
— Wszyscy, Inari-sama. Każdy z nich ma moc kamiego i potrafi wyczuć zło w duszach – odparł.
— A jakie stworzenie swoją magią może równać się z potęgą magii kamich?
— Żadne, Inari-sama.
— Dlatego też przestań się trwożyć! – Kami po raz kolejny zmienił postać i przed Inugamim stała teraz śliczna kobieta o powabnych kształtach. Jej figlarne zielone oczy wybijały się dzięki zielonemu niczym leśny mech kimonie, a upięte wysoko włosy odsłaniały długą szyję. – Mój sługa pomoże ci ochronić twe tereny. A przy zostawionych przez ciebie potężnych pieczęciach twej słodkiej małej przyjaciółce nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Białowłosy odpowiedział na uśmiech kobiety swoim uniesieniem kącików ust ku górze, choć w środku uczuł lęk. To oczywiste, iż Inari, jego patron i najbliższy opiekun, wiedział o błogosławieństwie Kiyori, lecz domysł co do tego faktu, a rzeczywiste przekonanie się brzmiały zupełnie inaczej dla duszy Psiego Boga.
— Masz rację, Inari-sama. Dziękuję za twe słowa. – Chciał się ukłonić, lecz kami położył na jego policzkach drobne kobiece dłonie. Pełne usta ułożyły się w pobłażliwy tym razem uśmiech, gdy wzrok zielonych oczu spoczął prosto w krwistym spojrzeniu wyższego teraz Inugamiego.
Uczuł lęk. Z boku zapewne wyglądali jak para boskich kochanków, lecz prawda była zgoła różna od tego wyobrażenia.
Długą chwilę kciuk kobiety głaskał Psiego Boga po policzku, aż na moment zahaczył o jego wargi. Po kilku kolejnych, zdających się trwać wieczność momentach, Inari odsunął się, przybierając na powrót postać chudego młodzieńca. Tym razem jednak miał na sobie czarną yukatę.
— Stul gniew, Psi Boże. Twa ścieżka nie tędy prowadzi – szepnął po raz ostatni, po czym odszedł w swoją stronę.
Inugami nadal czuł na policzkach dłonie potężnego bóstwa, choć postać Inariego zniknęła już w tłumie niezliczonych kamich. Zamknął oczy, przywołując się do porządku, po czym wyprostował plecy i w stoickim milczeniu wyczekiwał otwarcia bram hondenu. Tak bardzo pragnął już wrócić do swego chramu i nie musieć uczestniczyć w uroczystości Izumo Taisha. Wiedział jednak, że upragniony powrót ziści się dopiero za wiele dni, zaś on nieraz jeszcze spotka się z Inarim.
Oczy ryżowego boga w końcu na zawsze już miały pilnować jego śladów.

niedziela, 30 października 2016

Rozdział 3

Milczący ptak kołował wysoko. Pewien swojej siły i swej dominacji nad resztą świata zdawał się nie dostrzegać niczego poza horyzontem. Jakże jednak postronny obserwator myliłby się, wydawszy taki osąd o tym władcy przestworzy. Ów drapieżnik bowiem świetnie grał ignoranta ślepego na wszystko wokół. Jego doskonały wzrok śledził nawet ciche przemknięcia myszy i upadki liści w lesie. Nic nie umykało jego niemalże boskiej uwadze.
Kami podziwiał jego zdolność latania. Móc wznieść się na własnych skrzydłach i dostać, gdziekolwiek dusza zapragnie, było znaczącym elementem w potędze tego ptaka. Odległości i ziemskie przeszkody nie znaczyły dlań nic, gdy wystarczyło kilka ruchów mięśniami i ta piękna bestia znajdowała się dosłownie ponad wszystkim. Inugami zawsze obawiał się, iż wyczute niebezpieczeństwo zdąży uczynić zbyt wiele szkód, nim on doń dotrze.
Wzrok Psiego Boga powędrował w dół. Kiyori spała na nim słodko, opierając się pod policzkiem nadgarstkiem, dłoń zaś zwinęła jej się w luźną pięść. Pogłaskał dziecko po rozczochranych wiatrem włosach. Uśmiech na jego ustach wykwitł samoistnie. Jakże można nie kochać tak wspaniałej kapłanki?
Czarnooka rosła w oczach. Dopiero co była dzieckiem niemającym pojęcia o samodzielnym wykonaniu tak wielu rzeczy, a teraz robiła się zeń coraz piękniejsza dziewczyna. Gdyby nie poszła do chramu, jej rodzice zaczęliby powoli ubierać ją w coraz bardziej urocze i zwracające uwagę rzeczy. W końcu Kiyori zbliżała się do wieku panny na wydaniu. Podlotek przystrojony w barwne piórka zawsze ściągał na siebie wzrok prędko zakochujących się amantów.
Białowłosy westchnął w duchu. Tak właśnie teraz powinno stać się z życiem Kiyori. Tymczasem ona nigdy nie wyjdzie za mąż, nigdy nie będzie mieć własnych dzieci. Pozostanie jej jedynie trwanie w chramie i patrzenie na szczęście innych. Szczęście płynące z miłości do małżonków i do swych dzieci.
Bóg zawsze zastanawiał się, czy jego poprzednie miko cierpiały. Niewiele kobiet chciało zostać samymi, mogąc do końca życia ubrać jedynie parokolorowe rzeczy. Nigdy jednak nie spojrzał w ich dusze, tłumacząc się swymi istotnymi, jeżeli nie najważniejszymi zasadami. Choć w głębi siebie wiedział, że nawet bez nich strach skutecznie krępowałby go przed podobnymi czynami.
Dziewczynka poruszyła się na jego kolanach z cichutkim stęknięciem. Kami natychmiast zatrzymał swą dłoń, by zacząć ją na powrót głaskać, dopiero gdy ta odetchnęła głęboko, ponownie zapadając w głęboki sen.
Obyś nigdy nie uświadomiła sobie przykrości zgotowanego ci losu, pomyślał ze smutkiem.
Wtem shide zafurkotały pod wpływem wiatru. Natychmiast nadstawił uważnie ucha, by skupić się tak bardzo, jak tylko to w jego mocy było możliwe.
Na zachodzie ptaki zamilkły.
Lecz po chwili się odezwały.
Gdy zamilkły ptaki na północy.
Inugami stężał w miejscu. Jak najdelikatniej zdjął dziewczynkę ze swych kolan, po czym w psim aspekcie pognał w kierunku tej ciszy.
Nie była naturalna.
Jak na złość wiatr wiał z przeciwnej strony, niosąc zapach Psiego Boga tam, dokąd dążył w swym pośpiechu. Gniew drżał w mężczyźnie niczym rozpalający się w sercu kamiego płomień.
Wyciągał łapy jak najdalej, odbijał się jak najmocniej, pokonując naraz kilkunastokrotność własnej długości. W tym pośpiechu napędzał go też strach. Strach, iż nie zdąży.
Wiatr zmienił kierunek; teraz przynosił powietrze z boku. Nadal jego pomoc była marna, teraz jednak zapach Psiego Boga nie niósł się do wroga. A owym wrogiem mogło być dosłownie wszystko.
Nagle jednak Inugami stanął jak wryty w ziemię. Pazurami zaszorował o mech, który podarł się podeń jak papierowa karta.
Nic w oddali nie milczało.
To wokół niego panowała cisza.
Znieruchomiały szukał wzrokiem, słuchem i węchem czegokolwiek poza przestraszonymi zwierzętami. Nic jednak nie istniało poza wszechogarniającą jego zmysły pustką. Ni krztyny jakiejkolwiek magii.
Bez najmniejszego ruchu długo trwał w tym miejscu. Na tyle długo, że po jakimś czasie nawet ptaki poczęły odzywać się nieśmiało do siebie, a drobne zwierzęta powoli wychylały się ze swych nor.
Czy to możliwe, że nic się tu nie działo? Że zmysły go zwiodły? Nie, to nie wchodziło w grę, wszakże był od czterystu lat kamim. Kami nie popełniają takich błędów.
Nieufnie rozejrzał się wokół, jeżąc sierść na karku. Nie potrafił uwierzyć, że zagrożenie, które wyczuł, było przypadkiem. Zbiorem nic nieznaczących zbieżności losu. Nie po tym, co ostatnio znajdował na swoim terenie.
Gdy tylko postąpił krok przed siebie, wszelkie życie wokół Psiego Boga znów ucichło, przerażone jego aurą i drżącym gniewem. Wolnym truchtem rozpoczął kolejny patrol, mając nadzieję, że zostawiona sama sobie Kiyori nie będzie mu mieć niczego za złe.
Musiał się opanować i na zimno spojrzeć na całą tę sytuację, krążąc po kolei po każdym zakątku swojego terenu. Jeżeli znalazł jeden nieokreślony artefakt przy yōkai, istota niepokojąca go teraz równie dobrze mogła mieć inny. Chroniący ją nawet przed oczyma kamich. Być może spełniający więcej niż jedną funkcję.
Na pewno jednak owemu demonowi nie pomogą żadne magiczne przedmioty, gdy Inugamiemu uda się zawrzeć nań szczęki.
Fale wiatru szumiały teraz z miejsca, do którego wcześniej zmierzał. Jedynie zapach przepływającego tamtędy strumienia przebijał się pośród aromatu lasu.
Zacisnął zęby ze złości, która rosła weń coraz bardziej. Jej także nie mógł pozwolić przebić się wyżej, ponad granicę, nad którą przestałby panować.
Jakże wielu rzeczy będzie musiał pilnować przez najbliższe dni.
Musiał jakoś opanować nerwy, zaś wizja jego chramu prędko zalała duszę kamiego spokojem. Ruda ściana sosen i zieleń ich koron. Ciężki shimenawa o starannym splocie. Ciemnoczerwona weranda przed każdym z budynków. Biała ścieżka sandō. Fukaki w barwnych hō. Nate tańcząca kagurę. I Kiyori. Jego mała, słodka Kiyori, z którą mógł spędzać godziny, wspominając z rozrzewnieniem to przykre, samotne życie ostatnich czterystu lat i odnajdując weń pełne piękna ziarna.
Kochał ten chram. Tych ludzi. I wszystkie żywe stworzenia, nad których losami sprawował pieczę. Nie było możliwości, by pozwolił zadać któremukolwiek z nich krzywdę. Nigdy.

Pogoda zmieniała się coraz bardziej. Szare chmury z każdym kolejnym dniem obejmowały większe połacie nieba, a ich masa przybierała na ciężarze. Smutek nadchodzących po sobie wciąż później i później poranków zlewał się z tęsknotą do ciepłej aury lata. W zbliżającym się okresie jesieni nie było już ni krztyny owych upałów, do czego bogowie powietrza przyzwyczajali życie podeń coraz chłodniejszymi podmuchami.
Nagatsuki, długi miesiąc poprzedzał smutny okres miesiąca bez bogów. Każdy kami już na początku dziesiątego miesiąca słyszał w sobie wołanie. Wołanie silniejszych bogów, by jak co roku przybyć do Izumo Taisha, gdzie kami ustalali, czym w kolejnym roku będzie los. Ludzie wierzyli, iż podczas tego miesiąca ustalane jest, komu przypadnie śmierć, a kto jeszcze pożyje, co Psiego Boga dziwiło już cztery wieki. Czy w ten sposób ludzie wyobrażali sobie „los”? Jeżeli tak, to potwierdzało fakt, iż wyobraźnia człowieka w smutny sposób odzwierciedla jego egocentryzm.
Czerwonooki siedział w milczeniu na werandzie, podczas gdy Kiyori grała pieśń do liści. Mężczyzna czuł jej smutek, który przelewał się między kolejnymi wersami błagań do zieleni, by pozostała jak najdłużej. Dziewczynka nie lubiła kaminakizuki, lecz nie mogła zwyczajnie poprosić Psiego Boga, by zignorował swe wewnętrzne wołanie. Wszakże wszystkie świątynie, kaplice i chramy były zostawiane na ten okres tylko pod opieką kapłanów. Inugamiego spotkałaby kara za niespełnienie swego obowiązku.
Niespodziewanie pieśń się urwała, gdy Kiyori zatrzymała się i westchnęła głęboko. Zdjęła z palców bambusowe nakładki, odłożyła je do szkatułki, po czym oparła się o ścianę.
— Dlaczego przerwałaś, Kiyo-san? – zapytał ją Psi Bóg.
— Straciłam ochotę na dalsze śpiewanie – usłyszał w odpowiedzi. Dziewczynka nawet nie uniosła oczu.
— Co się stało, mała ćmo?
Nim czarnooka znów się odezwała, minęła krótka chwila, podczas której na jej twarzy pojawiało się coraz więcej skrywanych uczuć.
— Martwię się. Yori-san, coraz rzadziej się pojawiasz i mówisz, że chcesz przed kaminakizuki bardziej zaopiekować się swoim terenem. Znam cię już na tyle, żeby widzieć, że od dłuższego czasu się czymś kłopoczesz, a ty nadal próbujesz mnie przekonać, że chodzi jedynie o bezpieczeństwo. – Dziewczynka uniosła nań zaniepokojony wzrok. – W poprzednich latach przecież tak nie było. Odchodziłeś na cały miesiąc, ale przedtem znajdowałeś wystarczająco dużo czasu, żeby zajmować się zarówno swoim terenem, jak i mną.
Kiyori, zdecydowanie zbyt wiele zauważasz, pomyślał, patrząc na twarz zatroskanej dziewczynki, która ledwo co przyjechała do Ikirunegau Jinja, a teraz zdawała się przenikać wzrokiem wszystko, co Inugami w sobie ukrywał. I jaką prawdą miał jej odpowiedzieć?
— Mówiłem ci już, Kiyo-san, że obawiam się o bezpieczeństwo tego terenu pod moją nieobecność – rzekł spokojnie.
— Wiem. Wiem, że się obawiasz, ale czuję, że to nie wszystko. Yori-san, naprawdę możesz mi powiedzieć. Jestem twoją kapłanką i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci pomóc.
Dłoń dziewczynki znalazła się na ramieniu Psiego Boga, który walczył ze sobą. Nie chciał okłamywać Kiyori, lecz czy był inny sposób, by ochronić ją od zmartwień? Przecież sam nie wiedział do końca, z czym się mierzy. Od długiego czasu nic się nie działo na jego terenie i Inugami zastanawiał się nieraz, czy tkwiący weń niepokój to nie przypadkiem strach.
Wypuścił ciężko powietrze z płuc. Lepiej jednak będzie powiedzieć jej choć część prawdy.
— Kilka tygodni temu na mój teren dostał się jakiś yōkai. Nie wyczułem go ani wtedy, gdy przebił się przez moje pieczęcie, ani potem. Tylko kilka razy słyszałem, jak stworzenia milkną gdzieś w oddali. Lecz ani razu nie udało mi się dotrzeć w te miejsca na czas – rzekł, przymykając oczy, by choć trochę stłumić gniew. – Ten demon zapewne posiada jakiś magiczny przedmiot, który go chroni przed moimi zmysłami. I bez wątpienia nadal krąży po moich ziemiach. A teraz na niemalże pełen miesiąc muszę opuścić swoje miejsce.
I zostawić je na pastwę potwora, którego nawet nie widziałem na oczy.
— Yori-san, a wiesz, jaki to może być yōkai? – zapytała po chwili dziewczynka.
— Niestety nie. Dlatego tak często patroluję teren i zostawiam coraz więcej pieczęci nie tylko na granicach. Boję się jednak, że to nie wystarczy. – Odsunął dłonią dwa luźne kosmyki włosów, które wiatr zsunął z jego ramion. – Ale ty się nie martw. Wokół chramu i wokół miasteczek rozstawię silniejsze granice, przez jakie nie przejdzie nic złego. Jedynie nie chodź do lasu przez ten miesiąc. Z nikim.
Kiyori niespodziewanie uśmiechnęła się, po czym powoli przysunęła do Inugamiego i objęła go z boku. Twarz mężczyzny również rozświetliła się pod wpływem tego gestu, choć ciężko było mu się cieszyć z czegokolwiek w tej sytuacji.
— Nie bój się, Yori-san. Obiecuję, że nie będę wychodziła poza chram. I poproszę Fukakiego-san, żebyśmy odprawili kilka oczyszczających rytuałów, dobrze? Wtedy nie będziesz musiał się tak martwić o nas wszystkich.
Zmrużył oczy i pokiwał jej głową. Czarnooka naprawdę nie była już małym dzieckiem. Psi Bóg powinien się przyzwyczaić, że coraz częściej to dziecko będzie pokazywało sobą dorosłą postawę.
Ale to dobrze. W tej sytuacji to bardzo dobrze.
Ulga zalała jego serce wraz z kolejnym pomysłem, który go naszedł. Potrzebował jedynie kilku ofiar… I wtedy on na pewno mu nie odmówi.
— Zagraj do końca tę pieśń, Kiyo-san. Chciałem ją usłyszeć w twoim wykonaniu całą – poprosił, a dziewczynka zgodziła się, tym razem z zadowoleniem wracając do odłożonego instrumentu.
Muszę się dobrze przygotować. Chram, cały ten teren będzie wyglądał tak, jakbym nie opuścił go ani na chwilę.
Z tymi myślami znów oparł się o ścianę budynku i rozluźnił do rytmicznego szarpania strun koto.

Czarne kimono w powtarzający się wzór błękitnych, niemalże świetlistych karpi koi z daleka wyróżniało się na tle rumieniących się i złocących liści. Szkarłatny obi zaś przecinał sylwetkę Psiego Boga tak wyraźnie, że nie sposób było go nie dostrzec. Pomijając już fakt, iż na tle cieple brązowych pni jego białe włosy i blada skóra wyglądały jak chorągiew na wietrze. Inugami chciał być dziś wyjątkowo widoczny.
W głowie wciąż powtarzał jedną myśl, jedno wołanie. W nadziei, iż zostanie usłyszany, a jego prośba spełniona. Była to bowiem najważniejsza część planu, by ochronić swój teren.
Przyjdź.
Stał na tej polanie już pewien czas. Cierpliwie czekał, bo przecież on nie nadejdzie tak prędko, jeżeli już zostanie posłany.
Na odległy szmer kami poczuł się, jakby zastrzygł uszami, a włos na karku zjeżył się złowrogo. Nadchodzi.
Raz. Dwa. Odetchnij. Musisz być spokojny. Nie ma w tobie gniewu.
Białowłosy zamknął oczy, skupiając się na sobie i swoich emocjach. Poradzi sobie ze wszystkim, a jego teren będzie bezpieczny. Jak zwykle bezpieczny i spokojny pod jego pieczą.
Gdy otworzył oczy, on już przedeń stał.
— Psi Boże – rzekł jasnowłosy mężczyzna, którego ślepia jarzyły się złotem. Za jego mocnym ciałem w tę i z powrotem gibał się długi, puszysty ogon, a na głowie sterczała para ostrych uszu.
— Witaj, lisie. – Pozdrowił go lekkim ukłonem. Yōkai wzdrygnął się z niechęcią na regularnej twarzy.
— Mam imię, Psi Boże – mruknął znudzonym głosem, po czym przestąpił z jednej nogi na drugą, zakładając ręce. Z jedną uniesioną ku górze jak zakrzywione ostrze brwią czekał na jego dalsze słowa.
Lisy nigdy się nie krępują, pomyślał, nim westchnął w duchu i zaczął mówić.
— Chciałbym, żebyś zaniósł do czcigodnego Inariego moją prośbę.
— Jak ona brzmi? – spytał bez ceregieli lis. Jego skąpy jak na pogodę ubiór w człowieku wywołałby od razu mrożące dreszcze, a w co niewinniejszym umyśle falę rumieńców. Jasnowłosy miał bowiem narzuconą na ramiona krótką fioletową kamizelę o złotych jak jego czujne oczy obszyciach. Zaś beżowe spodnie sięgające ledwo kolan zaczynały się zdecydowanie zbyt niskim stanem, by zwykła osoba nie speszyła się, spoglądając nań jeno przypadkiem.
— Wkrótce zaczyna się kaminakizuki. Jak każdy kami będę musiał opuścić swój chram, by udać się na południe. Kilka tygodni temu jednak na mój teren dostał się demon bądź silniejszy yōkai, w którego posiadaniu musi znajdować się jakiś przedmiot kryjący go przed mymi oczyma. Obawiam się zatem, że pod moją nieobecność ów demon postanowi wykonać swój ruch. Dlatego chciałem poprosić, by czcigodny Inari pozwolił jednemu ze swych kitsune pozostać na mym terenie i reagować w razie jakiegoś niebezpieczeństwa – wyjaśnił. Lis jedynie patrzył nań tym samym znudzonym wzrokiem, jaki białowłosy niejednokrotnie już widział. – W zamian zaoferuję mu połowę mych ofiar, które dostanę do końca tego roku od ludzi.
— Inari-sama ma pod opieką o wiele większy teren niż twój kiedykolwiek będzie – mruknął kitsune, spoglądając gdzieś w bok. – Poza tym dlaczego lisy miałyby służyć psu? To, że przepuściłeś przez pieczęcie jakiegoś demona, to twój problem, Psi Boże.
Nie pozwól mu się sprowokować, przecież taka jest jego rola, przypomniał sobie w myślach Inugami. Nigdy nie lubił tego lekceważenia, jakim obdarzał go ów yōkai.
— Czcigodny Inari jako mój zwierzchnik powinien czuć się odpowiedzialny także za mnie i mój teren. Niegdyś należał on przecież do niego. Moja prośba zaś nie sugeruje wzięcia jednego z wielu lisów czcigodnego Inariego na sługę, a na pomocnika pod moją nieobecność.
Kitsune posłał mu obcesowe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Ciemne cienie na górnych i dolnych powiekach na jego opalonej skórze nadawały twarzy lisa w jakiś sposób upiornego wyglądu.
— Inari-sama ma wystarczająco wielu wrogów, by potrzebować nas wszystkich. Poza tym my nie zajmujemy się wyłącznie demonami i yōkai, ale też ziemiami, tysiącami ludzi i ważnymi sprawami naszego boga. W to wchodzą również takie  s p r a w y  jak ty, Psi Boże – rzekł mu.
— Pragnąłbym, by czcigodny Inari sam rozważył mą prośbę. Zależy mi jedynie na bezpieczeństwie stworzeń znajdujących się pod moją opieką. Nie będę też polegał wyłącznie na czcigodnym Inarim, ale również mam zamiar sam wzmocnić pieczęcie i wyznaczyć dodatkowo grubsze granice.
Zapanowało między nimi milczenie. Wiatr przemknął pomiędzy drzewami i trafił na polanę, gdzie stali obaj mężczyźni. Białe włosy Inugamiego oraz spięte rzemieniem włosy o barwie herbaty na głowie kitsune zafalowały pod wpływem podmuchu powietrza. Złote ślepia lisa wbite były prosto w Psiego Boga, jakby oceniały jego postawę i upór. A kami uporu przy nim musiał mieć zawsze wiele.
— Dobrze, zaniosę twoją prośbę Inariemu-sama. A on na pewno zastanowi się, dlaczego nie możesz znaleźć, złapać i samodzielnie poradzić sobie z jakiś potworem, który sieje strach na terenie pod  t w o j ą  pieczą – wytknął mu lis z niemiłym półuśmiechem.
— Najpierw dostały się tu dwa słabe yōkai, które miały przy sobie to. – Inugami wyciągnął z sakwy metalowy artefakt. Lisie oczy natychmiast zawiesiły się nań z ciekawością.
— Dobrze czułem, że przyniosłeś coś ze sobą, Psi Boże – mruknął z satysfakcją wymalowaną na wąskiej twarzy. Jednym długim krokiem podszedł do białowłosego i zabrał mu przedmiot z rąk, by obejrzeć go z każdej strony niczym dziecko nową zabawkę. Czerwonooki zaś kontynuował mówienie.
— Potem znalazłem ślady innego yōkai, lecz ani razu wcześniej go nie wyczułem. A gdy ślady nie były już zostawiane, w lesie co jakiś czas nastawała plama ciszy. Zawsze zbyt daleko, bym zdążył na czas. – Natychmiast wróciła doń ta powtarzająca się za każdym razem frustracja. A także wściekłość na demona, który miał czelność tak z nim, samym kamim pogrywać.
Lis od razu wyczuł weń zmianę i w jednej chwili odszedł parę kroków.
— Uważaj, na co sobie pozwalasz, Psi Boże – ostrzegł, wbijając weń czujnie nieufny wzrok.
Inugami stał chwilę nieruchomo, po czym rozluźnił ramiona wraz z kolejnym wydechem. Zapomniał się. Zapomniał się przy tym kitsune! Przecież nie mógł tego robić, nie przy nim, który go zawsze tak uważnie sprawdza.
— Znasz mnie przecież – zaczął znów spokojnie, lecz lis mu przerwał.
— Dokładnie. Znam cię, dlatego zachowam ostrożność. W jednej chwili rozniósłbyś mnie na strzępy, Psi Boże.
Te słowa uderzyły Inugamiego. Poczuł wlewający się w serce chłód, jakby ktoś wciskał mu w pierś zimny metal. Zacisnął szczęki, smutno przywołując się do rozsądku.
Każdy powinien na mnie uważać. Nie mogę o tym zapomnieć.
— Tylko tyle od ciebie chciałem – rzekł wreszcie. – Czy oddasz mi już ten przedmiot?
— Nie – usłyszał w odpowiedzi. – Zaniosę to do Inariego-sama. On rozpozna magię, której nie znam ani ja, ani ty. Zapewne sam już się domyśliłeś, że ten drugi demon może posiadać podobną rzecz. Jeśli nie wiesz, czemu służy ten artefakt, nie poradzisz sobie nigdy ze stworzeniem mającym drugi. – Lis posłał mu jeszcze jedno uważne spojrzenie, po czym pożegnał się powtarzanymi już dziesiątki, jeśli nie setki razy słowami. – Pamiętaj, Psi Boże. I nigdy nie zapominaj.
Białowłosy pokiwał mu jedynie głową. Nagły wiatr ruszył się zza pleców kitsune i Inugamiego doszedł delikatny zapach piżma wymieszanego z aromatem kadzideł. Wonny podmuch podrażnił jego węch, gdy drugi mężczyzna wycofał się kilkoma krokami i w jednym susie popędził w dal. Już w postaci drobnego, zwinnego lisa.
Czerwone oczy wpatrywały się w miejsce, gdzie postać uciekającego zwierzęcia znikła dość prędko, lecz skąd odgłos jego łap wciąż się niósł. Inugamiemu pozostało teraz jedynie mieć nadzieję, iż Inari zgodzi się spełnić jego prośbę. Wątpił bowiem, czy dodatkowe pieczęcie cokolwiek dadzą teraz, gdy demon już znalazł się we wnętrzu ich granic.
I znów pozostało mi jedynie czekać, pomyślał ciężko, samemu odwracając się z powrotem ku chramowi. Oby czasu wystarczyło mi przed kolejnym miesiącem.

niedziela, 16 października 2016

Rozdział 2

Wiatr zaczął zmieniać kierunek. Jego smak oziębił się, przywlekając ze sobą odór zbliżającej się śmierci. Nadchodząca jesień zawsze najpierw oznajmiała swoje przybycie cuchnącym oddechem, dopiero potem zaś tworzyła na oczach wszystkich istot barwne widowisko, ułudę, iż lada moment wcale nie nastanie zima, siekącym jak miecz mrozem krusząca serca każdego żywego.
Inugami nie lubił jesieni, o ile kami w ogóle może mieć preferencje. Żółknące, czerwieniejące i brązowiejące liście przypominały mu jedynie o bieli, rażącej zewsząd w oczy bieli, gdy jego świat się zamknął niczym skończony zwój. Serce radowało mu się na widok różu kwiatów wiśni, zieleni nowych listków i ciepłych promieni słońca, ściskało zaś, gdy to wszystko, co potrafił miłować, znikało sprzed jego oczu.
Nabrał głęboko powietrza w płuca, by wypuścić je ze świszczącym oddechem. Oparty o wyciągnięte w przód łapy łeb głaskany był właśnie ciepłymi dłońmi Kiyori, która czytała po cichu coś ważnego na późniejsze nauki z Fukakim. Na werandzie nie było ani zbyt gorąco, ani zbyt zimno, dlatego postanowili tutaj osiąść miast pod marznącą wiśnią czy w dusznym pokoju dziewczynki.
Spod przymrużonych oczu widział dwa ptaki przelatujące zgrabnie nad haidenem. Ich skrzydła drżały jedynie przez chwilę, a istotki frunęły przed siebie po zabawnych łukach.
Zdusił w sobie wspomnienie ich kości chrupiących po celnym kłapnięciu szczękami.
Zamknął ślepia zupełnie, dając się ponieść przyjemności, gdy czarnooka zaczęła czochrać go po uszach. Jakiż to był wstyd dla samego boga, by zniżać się do poziomu zwyczajnego psa, chciał się zaśmiać. Ale nigdy nie potrafił się powstrzymać przed Kiyori, zupełnie jakby jej obecność tłumaczyła wszelkie jego zachowania, o które nie podejrzewałby się przez wszystkie ostatnie lata.
Wiatr zahuczał, gnąc konarami wysokich sosen. Psi Bóg natychmiast skierował szkarłatny wzrok w dal i zastrzygł uszami, by uważnie nasłuchiwać. Zwierzęta żyły swoim rytmem spokojnie, ptaki śpiewały zwyczajnym głosem.
Nic nigdzie nie milczało złowróżbnie. Wszystko było w porządku.
Mimo tego podniósł łeb do góry. Ileż razy w życiu przeciągał się po takim leżeniu. Teraz zaś nieśmiertelne ciało w ogóle nie drętwiało. Uśmiechnął się w myślach z nutą smutku. Aż dziw brał, iż tak tęsknił do zjawisk w życiu normalnego śmiertelnego stworzenia.
 — Yori-san, jak się czyta ten znak? – Głos dziewczynki wytrącił go z zamyślenia. Zmienił aspekt na ludzki, by nachylić się nad wskazywanym punktem na starym papierze.
— „Shirou”. To typ osłony na szyję w samurajskich ciężkich zbrojach – wyjaśnił. – Używano ich dawniej podczas wojen. Od kilkunastu lat panuje jednak pokój, więc samuraje rzadko kiedy zakładają pełną zbroję. Podejrzewam, że wielu z nich nawet nie posiada własnego rynsztunku bądź zadowalają się jedynie pancerzem i hełmem.
— A jak wyglądały kiedyś wojny, Yori-san? Czy któraś z nich dotarła aż tutaj?
Widok czarnych oczu skierowanych prosto na niego chciał wywołać uśmiech na twarzy kamiego, lecz pytanie, które padło, przywołało jedynie smutne wspomnienia. Krew lejącą się strumieniami, wręcz rzekami. Jeszcze gorącą, spływającą powoli i krzepnącą na trawie, kwiatach i martwych ciałach. Rozerwanych przez wszelakie rodzaje broni.
— Były okrutne, jak wszystkie inne wojny. Docierały wszędzie, krzywdziły każdego człowieka, który przypadkiem znalazł się na ich szlaku. Czasami zdawało mi się, że nie były toczone dla polityki, lecz ku uciesze rozbójników, gwałcicieli i morderców, by to oni mogli się wyszaleć, ile ich spaczone dusze pragnęły. Nadal dziwi mnie, że ludzie potrafią z tak krwawych okresów swej historii wyłuskać słowa pięknych pieśni, które mają wysławiać co lepszych zabójców. – Odgarnął krótsze kosmyki włosów z twarzy. Wbity w deski werandy wzrok czerwonych oczu wyrażał jedynie smutek.
Nie chciał mieć tych wspomnień. Były zbyt bolesne.
Kiyori zamilkła na chwilę, spuściwszy głowę w zamyśleniu.
— Może ludzie słuchają tych pieśni, żeby oswoić wojnę? Bo jest tak przerażająca, że próbują znaleźć w niej choćby ziarno dobra i wybić je ponad wszystko, czego się boją?
— Być może. Jak jednak mogłoby to usprawiedliwić masowe ludobójstwo? Jak ludzie mogą chcieć pozostać czyści, jeżeli kalają się krwią i śmiercią w imię zmyślonych haseł? Cóż zrobił im gospodarz, który nie chciał oddać swego jedynego konia potrzebnego do pracy? Cóż zrobiła im kobieta urodzona o kilka dni drogi za daleko? Cóż zrobił im mężczyzna, który bał się zostawić swą żonę na wiele miesięcy, a może i lat? Honor nie ma nic wspólnego z rzezią poczynioną na wszystkich tych niewinnych ludziach.
— Yori-san bardzo nie lubi wojen, prawda? – spytała, bawiąc się nerwowo palcami.
Posłał jej pobłażliwe spojrzenie wypełnione do cna odpowiedzią, której i tak udzielił na głos.
            — Wojna to śmierć, drogie dziecko. Jako kamiemu, śmierć jest mi najgorszym wrogiem.

Ptasie pieśni milkły w miarę, jak posuwał się naprzód niesłyszalnym krokiem. Żadne żywe stworzenie ani żaden duch nie mogłyby go zobaczyć, jeżeli sam by tego nie zapragnął, lecz aurę jego magii w psim aspekcie wszelkim istotom udawało się wyczuć z daleka. Być może dlatego, że psi aspekt mógł być widzialny? Być może z mniej pięknego powodu.
Inugami skakał daleko przez siebie, uważnie strzygąc uszami. Wyłapywał każdy możliwy zapach, każdy możliwy dźwięk. Myśl o dziwnym artefakcie, którego działania ani funkcji nie znał, skutecznie zaprzątnęła jego głowę. Na tyle skutecznie, że zdecydował się dokładniej rozejrzeć po swoim terenie, choć tak dalekie odległości zazwyczaj poza porą deszczową przemierzał rzadziej.
No cóż, nie zobaczę się dziś z Kiyori.
Poranna mgła wznosiła się nadal wysoko. Być może słońce już wstało, być może dopiero miało to w zamiarze, świt jednak zrobił się już wyraźnie szary. Wilgoć wyczuwalna w powietrzu o tej porze roku gęstniała, przy każdym oddechu oblepiając gardło zimnymi kropelkami.
Jesień właściwie już nastała, jeżeli ktoś potrafił patrzeć. Wschody słońca spóźniały się coraz bardziej, liście stawały się coraz delikatniejsze, coraz bardziej gotowe poddać się swemu losowi, który za dar jaskrawych barw obierał sobie za cenę ich życie. Coraz mniej owadów latało w powietrzu i jedynie uparte cykady wciąż lamentowały głośno, choć liczba ich śpiewającej armii malała z każdym dniem. Psi Bóg czuł wyraźnie w różnych miejscach pozostawiony przez mniejsze zwierzęta zapach, gdzie te ocierały się to o kamień, to o pień drzewa, to o mech, by pomóc sobie w zmianie sierści. Właśnie teraz przeskakiwał nad kępką borsuczych włosów.
Wtem znieruchomiał. Wilgotny nos poruszył się kilka razy, po czym kami ruszył w kierunku zupełnie obcej woni. Należała wyraźnie do jakiegoś yōkai i nie pasowała ani trochę do jego znajomych terenów. Węch tymczasem złowróżbnie prowadził go w głębszą część chronionego obszaru miast ku jego granicom.
Dwie splecione ze sobą sosny dawno temu rozdzielił piorun. Inugami pamiętał, jak głośny był tamten grzmot o sile na tyle potężnej, że dwa stare drzewa, od zawsze rosnące razem i zdawałoby się nierozerwalne, wykrzywiły się na boki niby znudzone sobą i gardzące wieloletnim towarzystwem małżeństwo. Pomiędzy ich sczerniałymi konarami jawiła się pusta przestrzeń, przepaść wręcz.
I właśnie pod ową przerwą, która sięgała niemalże korzeni sosen, Psi Bóg zauważył coś, co natychmiast naruszyło spokój w jego duszy. Przybrawszy ludzki aspekt, powoli podszedł ku źródłu obcego zapachu.
Brązowe, rozlane w obrzydliwy sposób, cuchnące fekalia. Kilka ożywionych nimi tłustych much bzyczało głośno, z zachwytem przysiadając to tu, to tam. Wstrętna maź rozbryzgana była u korzeni i na pniach obu sosen, lecz nie zachowywała się jak odchody normalnego zwierzęcia. Zdawała się wypalać na rudobrązowej korze drzew niezdrowe ślady, których nawet żywica nie mogła zalepić. Kami widział również, jak wszędzie, gdzie znalazł się kał, wiądł mech na ściółce.
Wśród zasychających fragmentów dostrzegł nagle jakąś tkankę. Czerwoną, lecz w nieprzyjemny sposób. Bardziej zgniłą niźli jaskrawą jak krew. Po chwili zdał sobie sprawę, iż było to truchło szczura, z którego pozostała jedynie owa kupka obrzydliwej materii i niewielki fragment czaszki. Nie został ani przeżuty, ani strawiony. Zupełnie jakby znalazł się tu przypadkiem podczas zwyczajnej przeprawy z jednego miejsca na drugie.
Czerwone oczy na beznamiętnej twarzy uważnie przyjrzały się całej tej scenie. Promieniowała ona złem. Czy rzeczywiście były to fekalia, czy może inna wydzielina, bez wątpienia pozostawił ją jakiś demon. Demon na tyle silny i sprytny, by niepostrzeżenie dostać się na teren Inugamiego. Jak długo mógł siać tu postrach, pozostawiając podobne parszywe ślady na swej drodze?
Dzwonki zaszemrały znacząco, gdy dotknął palcami bransolety na lewym nadgarstku. Nie, najpierw musi wytropić tego yōkai i przekonać się, czym tak naprawdę jest. Dopiero potem nadejdzie pora wybrać, w jaki sposób pozbędzie się potwora bezczelnego na tyle, by pozostawiać po sobie takie ślady na terenie Psiego Boga.
Odwrócił się na pięcie i od razu skoczył przed siebie, jeszcze w locie zmieniając aspekt. Opadłszy lekko na silne łapy, natychmiast rzucił się do biegu. Tym razem miał zamiar o wiele uważniej przyglądać się mijanym terenom wszystkimi zmysłami.
Mgła zaczęła opadać, gdy wielki Akita ruszył przed siebie, a w jego sercu rozedrgał się gniew.

Jezioro rozlane było na dużą odległość. A przynajmniej sprawiało takie wrażenie przez to, iż z jego środka dawno temu wychynęła niewielka wyspa z naniesionego przez lata piachu i mułu. Teraz rosły na niej wysokie drzewa i różne niespotykane na mniej żyznych glebach lasu krzewy. Szeroko błyszcząca tafla otaczała wyspę, zupełnie jakby zbiornik rozciągał się o wiele dalej, niż to było w rzeczywistości.
Wiatr poruszał powierzchnią wody, która uderzała raz po raz falami w łagodnie opadający brzeg. Zachmurzone niebo odbijało się srebrzyście z każdym drżeniem jeziora. Cisza i spokój miały tu swoje królestwo pośród delikatnych szumów fal i gałęzi. Tylko jakaś niesforna ryba złowiła schowanego pod powierzchnią wody owada. Rozległ się plusk – pozostały tylko rozchodzące się po jeziorze kręgi.
Zdawałoby się, iż ani jedna dusza nie rezyduje w tym miejscu, iż jest to przestrzeń starannie przez naturę oddzielona od wszelkich złych wpływów. Jedynie żyjąca swoim rytmem zieleń, którą zamieszkiwały wyłącznie godne tego spokoju zwierzęta.
A jednak Psi Bóg nie przyszedł tu odpocząć, świadom tego, kto wybrał sobie owo piękne jezioro na swój dom.
— Nie chowaj się przede mną. Czuję cię wyraźnie – rzekł niegłośnym tonem, podszedłszy do brzegu. Zęby jego geta zapadały się lekko w wilgotnym piachu.
Przez chwilę nie odpowiedziało mu nic. Jezioro wciąż nie było poruszane niczym poza wiatrem i tylko liście na wysepce łoskotały cichym szmerem o siebie. Do czasu.
Nagle tafla zafalowała wyraźnie niedaleko wyspy. Wodne wybrzuszenie poczęło szybko zbliżać się ku brzegowi, na którym stał Inugami. Białowłosy niewzruszenie patrzył, jak płynące ku niemu stworzenie nabiera rozpędu coraz bardziej, aż wreszcie kilka kroków od niego niespodziewanie zwalnia i… znika głębiej pod wodą.
Mężczyzna zdusił w sobie westchnięcie na chwilę przed tym, jak rozległ się skrzekliwy, a jednocześnie dziwnie niski głos, nadchodzący niby z całego jeziora.
— Czego sam czcigodny Psi Bóg znowuż pragnie od tej istoty?
Czerwonooki skierował wzrok ku większemu kamieniowi po swojej lewej stronie, wpatrując się weń wyczekująco. Wiedział, że stworzenie go widzi. Czuł jego magię zbyt wyraźnie.
— Żebyś wyszedł i ze mną porozmawiał – powiedział cierpliwie.
Przez kolejną chwilę nie działo się nic. Aż wreszcie ku uldze Inugamiego zza owego kamienia zanurzonego w wodzie wychynęła niewysoka, sięgająca mu może do biodra, postać o dziwnych kształtach. Bladopomarańczowy pysk przypominał dziób, reszta skóry zaś miała kolor zielonych glonów, które osadzały się w jeziorze. Znacznie ciemniejsze, brzydko zgarbione plecy przywodziły na myśl żółwią skorupę. I tylko na czubku głowy skóra zdawała się niknąć pod granicą mokrych ciemnych włosków niby trawy morskiej, wystawiając żółtawobiałą nagą kość o wgłębionym kształcie na spojrzenia wszystkich stworzeń.
Kappa nieśmiało podszedł na koślawych nóżkach w pobliże Psiego Boga. Patrzył nań z dołu dziwnymi oczami o ni to pionowych, ni poziomych źrenicach. Przypominały one nieokreślone plamy na złotawo-zielonych tęczówkach. Rozcapierzone palce yōkai złączone były półprzeźroczystą błoną, dzięki której stwór potrafił tak szybko pływać.
— Czym może ci służyć ta istota, o czcigodny Psi Boże? – zapytał uprzejmie. Białowłosy uśmiechnął się serdecznie do stworzenia. Jakże niesamowitym było, ileż uprzejmości bogowie złączyli w yōkai, który potrafił pod wpływem gniewu i głodu bezlitośnie zabijać małe dzieci?
— Jak mija ci życie, drogi Goro-san?
— O czcigodny Psi Boże, ostatnio było niewiele deszczy i poziom jeziora spadł. Ryby na to narzekają, boją się, że wkrótce nie będą miały gdzie się kryć przed drapieżnikami. A obon minął nie tak spokojnie, jakby chciała tego ta istota. Durne yōkai gubiły drogę do ludzi i właziły do wody tak gęsto, że ta istota musiała je wypędzać. Ale ludzie karmili tę istotę częściej, więc nie jest głodna ani trochę – opowiadał kappa z rosnącymi na przemian niezadowoleniem i przyjemnością w skrzekliwym głosie. – A czy czcigodny Psi Bóg ma jakieś troski?
Kami westchnął głęboko, mrużąc oczy.
— Niestety tak, Goro-san. Dlatego też odwiedziłem cię o tak niespodziewanej porze – wyjaśnił.
— Goszczenie czcigodnego Psiego Boga to dla tej istoty przyjemność, zaś móc ulżyć mu w zmartwieniach choć trochę to nie lada zaszczyt. Ta istota obawiała się, iż uczyniła coś złego, lecz jeśli niepokój czcigodnego Psiego Boga nie łączy się z tą istotą, pragnie ona na miarę swych marnych sił pomóc.
Czerwonooki pokiwał głową kappie, który z widocznym na swym groteskowym pysku wyczekiwaniem zawiesił nań swój wzrok.
— Możesz mi pomóc, Goro-san. Rozmową. Obserwacją. Ostatnio bowiem zdarzyło się parę rzeczy, które wywołują we mnie niepokój. – Sięgnął ku przyczepionej do pasa sakwie, gdzie schował znalezione dyski. Yōkai przyglądał się im uważnie, jeszcze zanim kami podał mu przedmiot do mokrych łap. – Ten dziwny artefakt znalazłem przy zwłokach jednego z dwóch demonów, które wtargnęły na mój teren. Były słabe na walkę ze mną, lecz co mnie martwi bardziej, zdecydowanie zbyt słabe, by niepostrzeżenie przejść przez moje pieczęcie. Coś musiało im utorować drogę w miejscu, którego obecnie szukam.
Kappa zamachał krótkim, lecz grubym ogonem, dokładnie oglądając dyski z każdej możliwej strony. Jego dziwne oczy zmrużyły się w skupieniu, gdy przekładał metalowy przedmiot z łapy do łapy.
— Magię drzemiącą w tym przedmiocie ta istota czuje tak samo, jak i czcigodny Psi Bóg, lecz nie potrafi powiedzieć, czemuż miałby on służyć. Czy nie ma weń mocy zdolnej przełamać twe silne pieczęcie, o czcigodny Psi Boże?
— Również o tym myślałem i być może jest w tym prawda. Jaka magia jednak go stworzyła? Czy znasz jakiegoś ducha potrafiącego tworzyć podobne artefakty?
— Hmm… Niestety nie, o czcigodny Psi Boże. Ale ta istota życzliwie radzi ci zachować go i zapytać lisa, który mógłby wiedzieć coś więcej. – Stwór oddał dyski z powrotem w dłonie Inugamiego. Ten pokiwał głową, chowając artefakt do sakwy mającej zduszać jego aurę.
— To jednak nie wszystko, drogi Goro-san. Powiedz mi, czy ostatnio wyczułeś w okolicy moc inną niż moja? Czy cokolwiek zwróciło twoją uwagę? – zapytał, a kappa zamyślił się na chwilę.
— Raz, w środku nocy, ryby zadrżały i uciekły z południowego brzegu jeziora. Ta istota przebudziła się i chciała sprawdzić, co je spłoszyło, ale na miejscu nie było ni śladu. Tylko ten lęk w duszy, ten dziwny lęk, iż coś tu nie pasuje. Zdarzyło się to chyba kilka dni, lecz nie dalej jak pół księżyca temu.
Brew białowłosego zadrżała, gdy nie mógł powstrzymać w sobie gniewu. Więc ten potwór zdążył już wywołać strach w zwierzętach, które on miał chronić? Jeżeli był na tyle silny, że przedarł się na teren Inugamiego, musiał być wybitnie pyszny i zuchwały, by zostawiać tak wyraźne ślady na swej drodze.
A może tamte dwa yōkai miały jedynie odwrócić jego uwagę? Tę możliwość również musiał mieć na względzie. Wówczas jednak cała ta sytuacja robiła się o wiele poważniejsza.
— Dziękuję ci za pomoc, drogi Goro-san. Gdybyś tylko znalazł się znów w niebezpieczeństwie lub jeśli tylko coś wokół jeziora będzie się dziać, natychmiast mnie zawołaj – rzekł poważnie patrzącemu nań kappie.
— Oczywiście, o czcigodny Psi Boże – usłyszał w odpowiedzi, nim yōkai ukłonił się ostrożnie, by nie wylać wody z wgłębienia w swojej czaszce. – Ta istota będzie usłużnie powiadamiać cię o wszystkim, co zwróci jej uwagę.
Inugami uśmiechnął się jeszcze, nim zmienił aspekt i ruszył prędko przed siebie na kolejny zwiad. Po drodze nie umykały mu nawet szczegóły starych ran na mijanych drzewach ani przewrócone kamienie.
Muszę być wyjątkowo uważny. Będę nadstawiał uszu, będę węszył i będę miał oczy otwarte znacznie szerzej, dopóki nie dowiem się, co za stwór postanowił ze mną igrać.
Szelest dzwonków na łapie Psiego Boga zdawał się głośniejszy niż zwykle, gdy biegnący kami myślał, jak bardzo ów bezczelny demon pożałuje wtargnięcia na jego teren.

piątek, 14 października 2016

Od autora

Witam wszystkich.
Mam niewielkie, ale znaczące ogłoszenie do przekazania. Przez natłok zajęć na uczelni, którą niedawno rozpocząłem, okazało się, że mam dość ograniczony czas wolny, przez co po prostu nie do końca wyrabiam się ze wszystkimi obowiązkami (poza pisaniem muszę jeszcze dbać sam o mieszkanie i wszystko z nim związane, a to o dziwo znacznie bardziej skomplikowane, niżbym się tego spodziewał). Dlatego postanowiłem przenieść dzień wstawiania kolejnych rozdziałów na NIEDZIELĘ, by uniknąć cotygodniowego stresu przed spóźnieniem się z postem. Na pewno wpłynąłby on na jakość mojego pisania, a tego pod żadnym pozorem nie chcę.
Mam nadzieję, że nikogo ta zmiana nie dotknie, a moje problemy rozwiąże. Pozdrawiam wszystkich gorąco ^w^
Racu.

sobota, 8 października 2016

Rozdział 1

Część druga
„Pod pajęczą lilią”

Ludzkie życie jest straszne. Przerażająco nijakie. Przerażająco obfite. Pełne trosk i lęków o każdy kolejny jego element, każdy kolejny czynnik, każdy kolejny moment. Nic weń nie jest trwałe i nic poza śmiercią nie jest pewne. A śmierć przeraża tak bardzo, że człowiek zdecydował się nawet o niej nie myśleć.
Emocje, uczucia, wspomnienia, doświadczenie, instynkty, mądrość. Wszystkie te rzeczy składające się na życie nie gwarantują jego powodzenia. Człowiek o tym wiedział i dlatego się bał. Lecz jak odnaleźć spokój? Gdzież on leży? Jaką drogę należy wybrać, by doń dotrzeć i się nim otoczyć?
Wielu próbowało różnych możliwości. Czy spokój przynieść mogło wyeliminowanie wrogów? Ścieżka skuteczna, lecz pełna zła, okrucieństwa, bezlitosna i brutalna. Zetnij jednak wrogowi głowę, a dwie nowe wyrosną w jej miejsce. Nieskończona ilość przelanej krwi nie doprowadziła nigdy nikogo ku spokojowi duszy.
Czy spokój mogła przynieść izolacja? Samotność wybrana na siłę, odseparowanie się od wszystkich. Żal i gorycz, melancholia i nostalgia. Choć nikt nie mógł takiego samotnika skrzywdzić, nikt też nie mógł go pocieszyć, rozradować czy przynieść ulgi zwykłym ludzkim gestem. Cóż za okrutna cena za spokojne, lecz pełne smutku życie!
Czy spokój przynieść mogło poszukiwanie i rozdawanie dobra? Ścieżka szlachetna, pełna wywołanych uśmiechów i ciepłych spojrzeń. Lecz martwienie się cudzym losem jedynie przysparza trosk, a tych żaden człowiek nie ma zbyt mało. Gdzież może być spokój pośród obaw o czyjeś życie?
Człowiek więc zwrócił się ku bogom. Jak odnaleźć spokój? Jak żyć, by się nie bać? Jak uniknąć zła, przemocy, chorób, krwi i śmierci, gdy jest się śmiertelnym? Czemuż ludzie stworzeni zostali do trwania w świecie tak przerażającym dla ich podatnych na skalanie dusz?
Bogowie milczeli. Milcząco patrzyli, milcząco słuchali. Ich brak odpowiedzi wielu wzięło za karę, wielu innych za opuszczenie prostych i biednych dzieci. Jedynie niektórzy w ciszy bóstw postanowili dopatrzeć się ich świętego przesłania.
I wtedy kilkoro ludzi rozejrzało się wokół. Spojrzało na swych rodziców, na swe rodzeństwo, swych partnerów i swe dzieci. Spojrzało na przyjaciół, na kapłanów. A gdy znów skierowali wzrok ku bogom, pokłonili się z dziękczynnymi modlitwami na ustach.
Gdzież bowiem w tym strasznym życiu człowiek mógłby znaleźć coś bardziej kojącego niż miłość?

Zieleń migała mu przed oczyma. Odór śmierci wciąż bódł we wrażliwy węch. Szelest uciekających przedeń kroków ośmiu nóg rozbrzmiewał coraz głośniej i głośniej w miarę, jak zbliżał się do przerażonych stworów. Dalekie kroki niosły go bardzo szybko, on zaś jeszcze wzmógł siłę w swych nogach. Jednym skokiem odbijał się na odległość wielu długości swego ciała.
Słońce mignęło pośród koron drzew, przez moment oświetlając mu postacie złych duchów, gdy mknął w pościgu za nimi. Dwa yōkai przypominające ludzi bez głów biegnących na czterech ramionach miast na nogach obracały się co chwilę, zerkając w jego stronę z przerażeniem w pojedynczym oku na ich czołach. Z ich tułowi wyglądających jak odwłoki zwisały ciężko pokryte śliską skórą ogony, które wiły się z każdym krokiem dziwnych demonów.
Jeszcze tylko kilka skoków, jeszcze trzy, dwa. Jeszcze jeden.
Z warknięciem zacisnął szczęki na ogonie pierwszego z yōkai. Stwór wrzasnął głośno, a jego głos brzmiał jednocześnie jak pisk i chrobot metalu ciągniętego po kamieniach. Gdy kłapnął zębami jeszcze raz, tym razem mocniej, rozbryzgnęła się dookoła brunatna posoka, obrzydliwie cuchnąca i dymiąca w zetknięciu z ziemią.
Drugi yōkai wytężył siłę, by biec jeszcze szybciej. Nie dałby rady jednak nigdy uciec. Nie w jego słabej postaci. Na widok zbiega prędko wyrzucił z pyska pozostałości ciała martwego demona i udał się w pościg za tamtym, którego siły zużyły się niemal zupełnie. Niewiele zatem trzeba było, by go dopaść i uczynić z jego kaprawym ciałem to samo, co z bratem złego ducha.
Zieleń zatrzymała się, by przeistoczyć w kępki mchu, krzaki i liście co poniektórych drzew pośród sosen. Inugami zatrzymał się i spojrzał na parującą maź martwego yōkai. Jego obrzydliwe ciało bladło i kurczyło się, jakby całe powietrze i cała wypełniająca je tkanka nikła. Sflaczała powłoka wkrótce zaczęła schnąć i rozpadać się na tysiące kawałków.
Tak działała oczyszczająca moc ataków Psiego Boga. Nic na jego terenie nie mogło pozostać brudne, jeżeli miał być to obszar tak silnego kamiego jak on. Już po chwili z ciała yōkai pozostał jedynie pył, który rozniósł się w nicość z najlżejszym powiewem wiatru.
Kami odetchnął i otrząsnął łapę z resztek mazi. Dzwonki na czerwonym łańcuszku zabrzmiały cicho, lecz złowieszczo. Od dawna ich nie używał i miał nadzieję, że miną jeszcze wieki, nim znów jego pieczęcie złamią potężniejsze od tych lichych kreatur demony.
Z nagła jego wzrok przyciągnął błysk w ściółce. Podszedł doń i nachylił głowę. Przez smród resztek nieczystości przebijał się wątły zapach stali i miedzi. Inugami przekręcił głowę, po czym szturchnął wilgotnym nosem przykrywające przedmiot liście. Dziwnie przyjemny aromat wilgoci i gnijących resztek lasu na chwilę kompletnie przykrył wszelkie inne zapachy.
Oczom wielkiego Akity ukazały się dwa metalowe dyski, jeden stalowo srebrny, drugi różowo miedziany, które złączone zostały w sposób, jakiego nie potrafiłby powtórzyć żaden człowiek. Na środku obu dysków wybito kwadratowe otwory o zaokrąglonych kątach, zaś całe ich powierzchnie pokryte były różnorakimi wzorami oraz postaciami powykręcanych stworzeń lub nawet ludzi.
Zmieniwszy swój aspekt, bóg wziął w dłoń przedmiot nie większy niż długość ludzkiego łokcia. Oba ciężkie dyski były grube na szerokość jego kciuka. Kami przyjrzał się dokładnemu łączeniu, które dawało wrażenie, że dyski przenikają się w magiczny sposób. Nie wątpił, by tak właśnie było.
Zmrużył krwiste oczy, zastanawiając się, skąd pomniejszy demon mógłby wziąć podobny artefakt. Oczywistym się zdawało, iż przedmiot miał jakąś moc, wibrowała ona bowiem w uchwycie białowłosego. Nie pasowało mu to ani trochę, zupełnie jakby dyski były zapowiedzią czegoś gorszego i niebezpieczniejszego.
Wyprostował się i przebiegł wzrokiem dookoła, nie zawieszając go jednak nigdzie na dłużej. Ani jego węch, ani słuch nie wyłapały w tej okolicy już niczego dziwnego. Mógł zatem uznać, iż nie musi już dłużej straszyć zwierząt tutaj żyjących.
Powrócił do psiego aspektu i oddalił się fertycznym krokiem. Wyczuł, że kryjące się w milczeniu ptaki niemal od razu wróciły do normalnego życia. Już od dawna nie sprawiało mu to smutku.

Jak zwykle najpierw spojrzał z daleka. Zapach świeżo wyczyszczonych ubrań dobiegł węch Psiego Boga nawet tutaj, skąd oczy żadnego człowieka nie dałyby rady wypatrzeć jego wybijająco białej postaci. Dziewczynka ze splecionymi zwyczajnie włosami kończyła wieszać pranie, nakładając na drewnianą poprzeczkę ostatnią rzecz.
Inugami zawsze najpierw orientował się, czy Kiyori nie uczestniczy w jakichś lekcjach z Nate bądź Fukakim. Nie chciał bowiem nigdy żadnej przerywać ani sprawiać, by kapłani w jego chramie czuli się niekomfortowo zobowiązani do zbędnego okazywania szacunku. Ileż razy ludzie padali przedeń na kolana i naraz wznosili na wieść o jego obecności modły czy to dziękczynne, czy błagalne. Po co to czynili? Wystarczyło, że przeszedł pośród swych ludzi i otworzył się na gnębiące ich zło – wyczucie go nie stanowiło ni krztyny problemu. A na czyjąkolwiek wdzięczność nie zasługiwał. Robił wyłącznie to, co zostało mu przypisane.
Począł zbliżać się ku dziecku, lecz przy ostatnich już drzewach postanowił jednak zamienić się w psa. Jednym tchnieniem mocy, której mu nie brakowało, przybrał czworonożny aspekt. Zawsze w ten sposób czuł się przy młodej miko lepiej. Przypominało mu to wiele dobrych rzeczy z tak odległej już przeszłości.
Zarazem też wiele złych, lecz czerń w swoim sercu musiał chować. Głębiej niż sam mógł sięgnąć.
Wkroczywszy na haiden, zatrzymał się i usiadł, by obserwować dziewczynkę z daleka. W tym aspekcie słyszał wyraźnie każdy jej oddech, każde tarcie materiału jej ubrań o siebie. Jednocześnie w odległym tle słyszał pracującą w ogródku Nate i zajętego porządkowaniem jakichś rzeczy w chramie Fukakiego. Shinshoku przeglądał papiery, szelest cienkich zwojów był wyjątkowo wyraźny.
Wkrótce Kiyori go dostrzegła. Najpierw jej ciemne niczym obsydian oczy osiadły na sylwetce kamiego, potem całą jej twarz rozpromienił szczery uśmiech. Ciepło wlało się w serce Psiego Boga na ten widok. Jakże wspaniałym uczuciem był fakt, iż ktoś tak bardzo się cieszył, ledwo go ujrzawszy.
— Dzień dobry, Yori-san! Jak ci mija dzień? – zapytała, gdy ukłoniła się w jego stronę.
Pies w kilku susach znalazł się obok niej, by położyć swe potężne cielsko u jej nóg. Dziewczynka od razu kucnęła ku niemu i zaczęła głaskać Inugamiego za uchem. Natychmiast zmrużył z przyjemnością oczy i zamachał zawiniętym w spiralę ogonem. Jej dotyk niezwykle go uspokajał.
Przez chwilę siedzieli tak bez zamiaru robienia czegokolwiek innego. Kami już jakiś czas temu dostrzegł, że w obecności dziewczynki wkracza jakby w inny świat. Przyjemny świat ich dwojga, gdzie może nareszcie się wyciszyć i nie myśleć o swej roli. Chyba nigdy wcześniej nie zdał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu owej odskoczni. Że też odnalazł to przy boku kilkunastoletniej dziewczynki – zabawna sytuacja.
Kiyori wyprostowała się po chwili i podeszła do drewnianej balii, w której wcześniej przyniosła pranie.
— Muszę to odnieść i zaraz do ciebie wrócę, Yori-san. Poczekasz na mnie gdzieś tutaj?
— Zaczekam pod wiśnią. Nie musisz się spieszyć, Kiyo-san, mamy jeszcze sporo czasu przed sobą – odparł jej, przybrawszy ludzki aspekt.
Czarnooka obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem, po czym odwróciła się w swoją stronę. Psi Bóg zaś uczuł w głębi siebie dziwną pustkę. Zawsze zdawało mu się nie do końca prawdziwym mówienie, iż przedeń nadal czeka wiele czasu. Przecież życie śmiertelników mijało mu w mgnieniu oka. Jak mógł mówić temu naiwnemu wciąż dziecku, że „mają czas”? Ludzie, którzy wczoraj się urodzili, dziś biorą śluby, zaś jutro zamkną na wieki oczy. A iluż z nich rodziło się z błogosławieństwem, dzięki któremu Inugami choć te kilka chwil mógł się nacieszyć ich towarzystwem?
Wstał i wolnym krokiem podszedł ku wiśni. Uwielbiał to drzewo, tak bliskie było jego najdalszym, jeszcze pięknym wspomnieniom. Pogładził dłonią spękaną przez lata korę, czując w jej szczerbach tysiące ogników życiowej siły. Płynęły one wartko tuż pod wierzchnią warstwą, niby twardą skórą rośliny. Sakura zdawała się być równie młoda, co ponad sto lat temu, gdy ją tu posadzono. Psi Bóg cieszył się za każdym razem, iż pewnie stojące drzewo towarzyszyć mu będzie jeszcze wiele dekad.
Leniwie usiadł u wystających korzeni i odetchnął. Ludzki odruch, przejęty od swych podopiecznych. Po co bowiem bóg miałby wzdychać? Głębokie oddechy w ogóle nie były mu potrzebne. Ale dzięki temu czuł się bliżej ludzi. Sama tego świadomość sprawiała mu przyjemność.
Po niedługim czasie Kiyori wróciła. Prawie że biegła w stronę białowłosego. Obdarzył ją ciepłym uśmiechem, gdy siadała obok, jak zwykle blisko niego. Ciepło drugiego człowieka ciągle zdawało się dla Psiego Boga wręcz nierealne. Spełnienie marzeń, których nie miał od tak wielu lat.
— Yori-san, a wiesz, że śniłeś mi się dzisiaj? – powiedziała dziewczynka. Uniósł na jej słowa brew.
— Czy to był ciekawy sen?
Czarne oczy skierowały się ku konarom wiśni, a drobne, choć pełne usta ściągnęły w wyrazie zadumy.
— Dość często mi się śnisz, ale zazwyczaj wtedy niewiele robisz. No i nie zawsze pamiętam. Ale tym razem to było trochę inne. – Spojrzała ku niemu z lekką dezorientacją. Inugami natychmiast uczuł cierń niepokoju. – Śniło mi się, że byłeś psem, ale zupełnie zwyczajnym białym psem. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że to ty, chociaż nie miałeś ani dzwonków na łapie, ani tych znaków na szyi. I biegałeś w ogrodzie pełnym wiśni, a one wszystkie kwitły i zrzucały pierwsze płatki. Czułam się spokojna i szczęśliwa, ale potem ktoś przyszedł i słyszałam tylko, jak zaskowyczałeś kilka razy. Nic wtedy nie widziałam. I to jest właśnie dziwne, bo potem znowu biegałeś radośnie po ogrodzie, a te kilka scen się powtórzyło kilka razy. Dopiero na końcu obudziłam się, gdy w tej ciemności coś zaczęło warczeć. Ale nie tak jak zwykły pies. To było… straszne, Yori-san. Naprawdę się bałam. Czy taki sen coś znaczy?
Psiego Boga zalał żal. Głęboki żal, o wiele głębszy niż ten, jaki pojawia się, gdy sam wspominał swoją przeszłość. Nie potrafił znów zapanować nad swoją mimiką i w oczach dziewczynki dostrzegł, że bardzo zmartwiła się jego smutkiem. Nie chciał być powodem jej trosk, lecz nie potrafił zareagować inaczej na to, co przed chwilą usłyszał.
— Często masz takie sny, Kiyo-san? – zapytał po chwili, by zyskać pewność, że jego głos nie zdradzi całego niepokoju, jaki się weń zalęgł.
— Nie wiem. To możliwe, ale naprawdę większość snów z tobą zapominam od razu, gdy tylko otworzę oczy. Chociaż naprawdę wydaje mi się, że ten, który ci opowiedziałam, nie był jedynym takim – powiedziała, bawiąc się palcami.
— Lepiej, żebyś o nim zapomniała – zdobył się wreszcie na odpowiedź. – Takie sny przynoszą jedynie nieszczęście ludziom, którzy poszukują w nich sensu. Powiedz Fukakiemu-san, by przygotował ci coś przeciwko koszmarom. To wystarczy, byś spokojnie spała.
— Yori-san… – usłyszał dziwnym głosem. – Te sny są czymś więcej niż zwykłymi koszmarami, prawda? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
Spojrzał w jej stronę przepraszająco. Miała rację. Inugami już kiedyś, gdy dziewczynka budziła się przy nim z nagłych snów w takim stanie, czuł, że strach w jej sercu ma inną przyczynę niż zwyczajne koszmary. A teraz dała mu potwierdzenie, że została pobłogosławiona na więcej niż jeden sposób. Choć ciężko było to nazwać czymś dobrym.
Miała  s n y. Te sny, w których ukazuje się prawda, jaką należało przemilczeć. Ale przecież nie mógł tego powiedzieć. Nie mógł tego powiedzieć nikomu, nigdy.
Czarnooka zacisnęła wargi, przez co jej pucułowate policzki zdawały się jeszcze pulchniejsze. Widział, iż nie podobała jej się ta reakcja. Chciała odpowiedzi, żądała jej w swym sercu. Lecz nie mogła jej dostać od jedynej istoty, która ją znała.
Przez chwilę trwali w nieprzyjemnej ciszy. Inugami nie chciał zmieniać niekulturalnie tematu, dlatego zawsze czekał, aż Kiyori coś rzeknie. I na szczęście nigdy się nie zawodził. Dziewczynka nie należała do osób, które potrafiły się obrazić, za co był jej wdzięczny. Nie umiałby przecież nijak jej udobruchać, skoro prawda nie mogła zostać wyjawiona.
— Robi się już chłodno. Uwielbiam obon, ale po nim zawsze jest już tak blisko jesieni i zimy – powiedziała nieco sztywnie, lecz wyraźnie próbując polepszyć zapadłą między nimi atmosferę.
— Jesień jest potrzebna. Ukazuje, jak piękna może być starość, Kiyo-san. I jest jedynym sygnałem dla żywych stworzeń, by przygotowały się na miesiące pełne pięknej bieli – odparł.
— Musisz lubić zimę, Yori-san. Prawie że zlewasz się wtedy z otoczeniem.
Zaśmiali się oboje, a serce kamiego zalała ulga. Pogłaskał dziewczynkę po lśniących włosach.
— Gdyby ludzie mogli mnie zobaczyć, pewnie by tak było. Ale reszta stworzeń raczej mnie wyczuwa i ucieka, nim w ogóle mogą mnie dostrzec.
— Dlaczego się ciebie boją, Yori-san? Nie rozumiem tego. Poza tym nie wszystkie zwierzęta przed tobą uciekają.
Pod wpływem wiatru kilka długich białych włosów zaszło mu na twarz. Odgarnął je jednym ruchem, by zlały się z powrotem z resztą. Srebrne niczym u starca kosmyki przemknęły między jego palcami gładko.
— Nie boją się mnie, a mojej mocy. Poza tym uciekają tylko wtedy, gdy przybieram psi aspekt. Przeraża on wszystkie stworzenia, które tu żyją – odparł cichym głosem.
Tak jak powinien on przerażać i ludzi.
Znienacka Kiyori objęła rękoma jego ramię, wtulając twarz w materiał białego kimona z wzorem w niebieskie żaby.
— Dla mnie psi aspekt Yoriego-san jest tak samo kochany jak ten ludzki. Tylko bardziej owłosiony – powiedziała z radosnymi oczyma skierowanymi prosto na niego. Odpowiedział na jej uśmiech własnym, głaszcząc ją znów po głowie.
To dziecko naprawdę było dla niego prezentem od losu.