Uwaga

sobota, 15 listopada 2014

Rozdział 4

Przez cały dzień próbowałem się pocieszyć w duchu. Kręcąc różnymi korbkami i kluczami, mówiłem sobie „Jeremy, masz seksowną i twardą dupę, dasz sobie radę. Takie wyzwanie jest warte przetrzymania dwóch tygodni, skoro będziesz miał potem spokój.”
Po skończonej pracy wróciłem do domu niemal zadowolony i wręcz uśmiechnięty. Kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Na pewno dam sobie radę. A gdy ten durny zakład skończy się moją wygraną, będę mógł znowu uprawiać seks do woli. Całą noc. Może też cały dzień. Kto wie, na kogo trafię?
Pomińmy fakt, że tego typu rozmyślania pobudzały akurat tę część mnie, którą miałem uśpić. Najważniejsze było to, iż wieczorem z podniesioną głową wsiadłem do mojej czerwonej toyoty i pierwszy raz własnym samochodem pojechałem do Scorpio.
Ubrany w beżowy płaszcz, pod którym krył się biały t-shirt z narzuconą nań tak samo białą koszulą i bordowymi spodniami, wkroczyłem pewnym krokiem do klubu. Ochroniarz rzecz jasna przywitał mnie z uśmiechem i wpuścił bez sprawdzania czegokolwiek.
Było około dziesiątej, więc spodziewałem się, że Hann już gdzieś siedział w otoczeniu grona swoich malutkich wielbicieli. Uwielbiał otaczać się ładnymi chłopcami (czemu właściwie się nie dziwiłem), ale przez to, że sam zawsze wychodziłem z kimś jako pierwszy, umykał mi fakt, co ten wiewiór robił z biednymi dzieciakami. W sumie wcześniej nie zastanawiałem się nad tym wcale, ale dzisiaj…
To smutne, że niewiele innych rzeczy poza myśleniem mi zostało.
Ściągnąwszy z siebie płaszcz i czarny szalik, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Był poniedziałek, więc nie dziwne, że niezbyt wielu klientów się tu zebrało. Dzieciarnia grzecznie musiała chodzić do szkoły, a bardziej ogarnięci ludzie wkraczali tu o późniejszych porach.
Przy barze dostrzegłem przystojnego mężczyznę z parodniowym zarostem i całkiem szlachetnym profilem. Zbywał właśnie zainteresowanego nim chłopaka cudownym chłodnym spojrzeniem. Zmrużyłem lekko oczy, a na mojej twarzy pojawił się zadowolony uśmiech. Facet wyglądał świetnie i od razu mi się spodobał.
…Ja pierdolę.
Na ten krótki moment zapomniałem, po co tak naprawdę dzisiaj tu jestem, dlatego gdy do mojej głowy powrócił fakt, że od tego wieczora musiałem powstrzymać się od ulubionego zajęcia, miałem ochotę się porzygać. Pięknie zaczyna się moja abstynencja, super.
Westchnąwszy ciężko, odwróciłem niechętnie wzrok od pacyfikującego nachalnego adoratora mężczyzny, by znaleźć tego kogoś, na kogo wolałbym nie patrzeć wcale.
No dobra, może na rozpoznaniu zwłok mógłbym zerknąć, ale to wyjątek.
Carriner siedział już na jednej z nielicznych sof. Powoli skierowałem się w jego stronę, dostrzegając, że jak na razie wiewiór jest sam. Bez słowa zająłem miejsce po drugiej stronie siedziska, rzucając mu krótkie „Dobry wieczór”.
— O, Jerry, witaj. Całkiem wcześnie przyszedłeś. Nawet nie zdążyłem się nacieszyć tym, że mógłbyś się nie zjawić – zaczął mężczyzna, przeczesując orzechowe włosy.
— Chciałbyś. Miałbym nie wykorzystać okazji pozbycia się ciebie? – rzekłem bez patrzenia nań.
— Czemu tak niemiło? Przecież powinniśmy się chociaż zakolegować, skoro teraz tak często przyjdzie nam się spotykać – mruknął z tym chorym zadowoleniem z siebie, jakby właśnie wypowiedział tekst swojego życia.
— Nie zapominaj, że jedyne, co nas teraz łączy, to zakład. Skończy się za ledwie dwa tygodnie i tyle. Dzisiaj się widzimy tylko po to, żebyś wiedział, że nie wyszedłem z nikim.
Miałem ochotę na coś do picia, ale nie chciało mi się już wstawać. Westchnąłem ciężko, opierając się całym ciałem o sofę. Ciągle widziałem mężczyznę, który mi się spodobał na wejściu.
Szlag niech to trafi. Takie cacko na dzień-dobry to rzadkość. Czemu akurat dziś?
— Hann! Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Głos jakiegoś młodego chłopaka, który przeszedł już mutację, acz i tak pozostała mu całkiem jasna barwa, dał się nagle słyszeć gdzieś zza mnie. Odruchowo uniosłem głowę, by zobaczyć zbliżających się dwóch młodzików z drinkami.
— Cześć, Andrew. Co u ciebie? Widzę, że przyprowadziłeś kogoś ze sobą. – Wiewiór rozparł się na sofie niczym król świata. Miałem ochotę kopnąć go w jaja.
Rzekomy Andrew bez pytania przysiadł się do nas (bezczelny gnojek). Miał ciemnoblond włosy i zbyt szeroki uśmiech. Od razu mi się nie spodobał. Jego kolega za to był niczego sobie.
— Nic nowego. A ten tutaj to Charlie, chciał zobaczyć jakieś nowe miejsce, więc go wziąłem ze sobą.
Średniego wzrostu chłopak o ciemnych włosach usiadł obok mnie. Miał rozczochraną fryzurę i przyjemne oczy. Nie wyglądał na specjalnie rozgadanego (w przeciwieństwie do swojego znajomego), za to wydawał się być całkiem rozluźniony, jakby już nie jeden raz bywał w Scorpio lub tego typu miejscach. Nie podobało mi się jedynie, że nie przywitał się sam po tym, jak ów Andrew go przedstawił.
— A co u ciebie, Hann? Ty też nie jesteś dziś sam. – Zbyt uśmiechnięty chłopak spojrzał na mnie, otaksował wzrokiem i uśmiechnął się znacząco.
Wybacz, dzieciaku, nici z tego. Wracaj do wiewióra, może on jest na tyle zdesperowany.
— To jest Jeremy, mój bliższy znajomy. Gdybyś częściej bywał w Scorpio, wiedziałbyś, kto to taki – odpowiedział mu ten idiota. Ja tymczasem, jak przystało na dobrze wychowanego, podałem dłoń najpierw Charliemu, potem Andrew (który trochę za długo chciał ją trzymać, więc lekko mu ją wyrwałem).
— Nie jesteś jego chłopakiem, nie? – spytał głupawym tonem ten głupi dzieciak.
— Nawet gdyby chciał, nie miałbym zamiaru z nim być – mruknąłem, przymykając oczy.
— A to mnie zdziwiłeś, Hann. Myślałem, że akurat ty szybko złapałbyś dla siebie takiego przystojniaka, co nie, Charlie?
Ja pierdolę, IQ poziom ziemniaka.
Ciemnowłosy ze wzrokiem wbitym we mnie przytaknął, uśmiechając się półgębkiem. Posłałem mu zadowolone spojrzenie spod przymrużonych powiek. Był całkiem w moim typie.
— Jerry to niezbyt mój gust, szczerze mówiąc. Na pewno nie pod względem charakteru.
Tymi słowami Hann zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych przy tym stoliku. Ja miałem ochotę rzucić w niego szklanką i zacząć dusić, Charlie spoglądał nań z lekko uniesioną brwią, zaś Andrew zrobił tak idiotyczną minę „zaskoczenia”, że aż odechciało mi się myśleć.
— O gustach się nie dyskutuje. Dzięki temu, że są różne, przynajmniej każdy ma szansę.
To rzekł znienacka Charlie, wreszcie się odzywając i rozładowując atmosferę. Miał cichy, spokojny głos, na tyle jednak wyrazisty, że nie zniknął pośród słyszanych w klubie rozmów i muzyki.
Ręce mi opadły. Nosz, kurwa, chłopak naprawdę był w moim typie. Przez krótką chwilę wyobraziłem sobie naszą ewentualną wspólną noc; to, jakby mnie trzymał i tym cichym głosem mówił moje imię.
Oczywiście, że w tej samej chwili przypomniałem sobie o zakładzie. Nie mogąc się powstrzymać, nawet westchnąłem lekko. Dwa tygodnie! Jak ja mam to wytrzymać?! Ten skurwiel dobrze sobie wymyślił to spotykanie się tu co wieczór – doskonale zdawał sobie sprawę, że będę wystawiony na ludzi, którym się podobam. Szczwana bestia, do cholery jasnej.
Zdałem sobie sprawę, że ten farbowany popapraniec patrzy na mnie z zaciekawieniem. Gdy skrzyżowałem z nim wzrok, uniósł znacząco brew. Kurwa, on wiedział. On wiedział, że mam teraz ochotę na tego Charliego. I się śmiał.
Zdechnij, piździelcu.
Odchrząknąwszy, wstałem i powiedziałem szybko, że idę po drinka. Na szczęście przystojny chłopak nie poszedł za mną, więc miałem chociaż chwilę na uspokojenie umysłu.
Idąc przez salę brzegiem zapełniającego się powoli parkietu przypominałem sobie na siłę wszystkie moje argumenty za wytrzymaniem. Spokój od tego wiewióra. Chwila przerwy dla samego siebie. Więcej czasu na uporządkowanie mieszkania. Może nawet zrobię jakieś przemeblowanie. No i będę jadł regularniej i lepiej.
Niestety, gdy czekałem na drinka, wyczułem nagle, że ktoś na mnie patrzy. Odwróciłem twarz i zauważyłem tego samego mężczyznę z zimnym wzrokiem, którego dostrzegłem, stojąc przy wejściu. Sączył chyba brandy. Zupełnie się nie krępował i odwrócony przodem do mnie wręcz rozbierał mnie wzrokiem. A uśmiechał się tak seksownie…
Otworzyłem szerzej oczy i powoli przeniosłem wzrok z powrotem na barmana, który krzątał się gdzieś przy trunkach. Doskonale wiedziałem, jakim typem człowieka był tamten mężczyzna i błagałem w myślach, by barman jak najszybciej znalazł właściwy alkohol czy sok, czy co tam innego. W prawej dłoni miąłem nerwowo brzeg koszuli.
A jednak świat dalej ze mnie kpił.
Kątem oka ujrzałem, że ktoś przy mnie siada.
Nie, nie, nie, nie, o kurwa, kurwa, kurwa…
— Dobry wieczór. Jesteś tu sam? – Usłyszałem dumny z siebie męski głos. Odważyłem się spojrzeć w bok, by dostrzec z bliska przystojną twarz oraz zapatrzone we mnie oczy. Te same – jak się okazało – szare oczy, które wcześniej chłodno zbywały idiotę nie wiedzącego, że tacy ludzie sami znajdują i zdobywają.
— Dobry wieczór – odparłem nieco nerwowo. – Nie, przyszedłem ze znajomymi.
Barman dopiero teraz znalazł odpowiednie butelki i z nimi podszedł do lady, by zacząć robić mojego drinka.
— Szkoda. Nie chciałbyś ze mną chwilę posiedzieć? Wyglądasz mi na… ciekawego człowieka.
O Boże, ten ton głosu normalnie sprawiałby, że bym się rozpływał. Serce biło mi tak szybko, że jeśli zaraz nie pójdę, dostanę apopleksji.
— Przepraszam, ale znajomi będą się martwić, jeśli nie wrócę. – Jeremy, nie daj się, nie daj! Nie możesz przegrać już na starcie, nie ważne, jak przystojny i seksowny jest ten mężczyzna, który wybrał sobie akurat ciebie!
— Musisz ich bardzo lubić. To miłe. – Ja wiedziałem, że facet się nie podda. Najgorsze, że pachniał świetnymi perfumami. – Jak masz na imię?
Barman dopiero kroił cytrynę. Kurwa, mogłem zamówić mniej skomplikowanego drinka.
— Jeremy – odparłem krótko, czekając, jakbym siedział na szpilkach.
— Pasuje ci. Ja jestem Victor.
Mógłbym przysiąc, że od samego słuchania jego słów czułem, jak całuje mnie po karku, pieszcząc dłońmi brzuch i biodra. I gdyby nie to, że właśnie dostałem drinka, byłbym pewien, że przegram.
— Miło mi było. To ja już uciekam.
I zanim ów Victor zdążył mnie złapać (na co ochotę widziałem przez chwilę w jego oczach), szybkim krokiem wycofałem się i naprawdę uciekłem.
W tej chwili gówno obchodziło mnie zdrowe żywienie i przemeblowanie mieszkania. Jeżeli jakimś cudem wygram ten zakład, a Hann nie dotrzyma słowa, zarżnę go, jego rodzinę, żonę i wszystkie dzieci (gówno mnie obchodzi, że jest gejem, w moich morderczych myślał na pewno ma pełną szczęśliwą rodzinę, tak).

Dzień pierwszy.
Obudziłem się po dwóch godzinach snu. Co z tego, że wczoraj wróciłem do domu koło północy. Cały czas miałem tak potworną ochotę na seks, że trzy razy sam starałem się coś z tym zrobić.
Ale czy seksoholik mojego pokroju dałby sobie radę z popędem  s a m ?
Z ciężkim jękiem przyłożyłem dłonie do twarzy. Pod palcami czułem opuchliznę, która najgorsza była pod oczyma. Pięknie musiałem wyglądać, hurra.
Przetarłem powieki, po czym głośno wypuściłem powietrze z płuc. Nie miałem najmniejszej ochoty wstawać, lecz doskonale zdawałem sobie sprawę, że i tak nie zasnąłbym.
Nagle uświadomiłem sobie, że  budzik miałem nastawiony na siódmą rano. Z wahaniem wziąłem w dłoń telefon i włączyłem ekran.
Wyświetliła mi się godzina piąta czterdzieści osiem.
…Opuściły mnie wszelkie siły.
Odłożyłem powoli komórkę na stolik nocny, po czym przewróciłem się na bok. Dzień tak naprawdę się nie zaczął, a ja już miałem go dość. Rozumiem, że nie udało mi się zasnąć do przynajmniej trzeciej nad ranem, ale dlaczego nie dane mi było pospać chociaż do tego zasranego budzika już pierwszego dnia?
Niech coś pierdolnie tego wiewióra, błagam, chociażby przeklęte drzwiczki od pralki.
Po kilku minutach nieśmiało zsunąłem z siebie część kołdry. Dziękując Bogu za centralne ogrzewanie, usiadłem wreszcie na łóżku i rozejrzałem się na boki. Nagłe uświadomienie, że jestem w swoim domu i w swojej sypialni, było szokiem.
Kiedy ostatni raz nie udało mi się znaleźć kogoś na noc? Siedem… Nie, osiem miesięcy temu. Kilka godzin starałem się zdobyć względy jednego faceta i kiedy wreszcie mi się to udało, tuż przed wejściem do hotelu napadła na nas jego wściekła i zapłakana żona, która – jak się okazało – śledziła go całą noc (nawet weszła do baru, czym zadziwiła mnie mocno). Facet dostał kilkanaście razy torebką, aż w końcu dał za wygraną. Rzucił mi jedynie smutne spojrzenie i chwycił małżonkę za ramię, ciągnąc ją gdzieś dalej, by nie robić sceny pod hotelem. Było jasno od jakiegoś czasu i dość dobrze pamiętałem rozmazany makijaż biednej dziewczyny. Ja zaś miałem tego pecha, że zbyt dużo czasu spędziłem na flirtowaniu z nim i kiedy zostałem sam, było za późno na kolejne poszukiwania. Pamiętam dokładnie, że byłem cholernie zirytowany cały dzień i nieomal wyżyłem się na dzieciaku, który patrzył, jak pracowałem i powiedział w pewnym momencie, że jestem „jakiś zabzdyziony”.
Normalnie pewnie byłbym się uśmiechnął do takich wspomnień, jednak dziś, czując tę samą narastającą wściekłość, umiałem jedynie wkurwiać się jeszcze bardziej.
Wyłączyłem niepotrzebny już budzik w telefonie i sprawdziłem, co mam zapisane na dziś (poza spotkaniem z tym kretynem, o czym wolałbym nie pamiętać). Wiolonczela gdzieś w centrum – kolejny dzieciak, który nie uważał na lekcjach w szkole muzycznej i nie umie sobie sam nastroić instrumentu – oraz pianino u pani Layers. Przy tym ostatnim zrobiło mi się jakoś lżej. Wiekowe arcydzieło, które miało służyć jeszcze przynajmniej dwóm pokoleniom, pokochałem niemal na wstępie. Potem niby miałem coś jeszcze, ale to był jedyny przyjemny punkt dzisiejszego programu dnia.
Chuj z tym, Jeremy. Dasz sobie radę. Skoro możesz się jeszcze uśmiechać na myśl o pracy, nie jest nadal tak źle.
…Jeszcze.
Nie chcąc przedłużać tego ponurego myślenia, wstałem i przeciągnąłem się mocno. Pomimo tego, że w mieszkaniu było ciepło, na ramionach wystąpiła mi gęsia skórka. Stwierdziłem smutno, że na te dwa tygodnie będę musiał zrezygnować z ulubionego spania nago.
Z szafy wyciągnąłem zwykłą białą koszulę, ciemne jeansy i bieliznę, po czym skierowałem kroki do łazienki. Następnie, orzeźwiony trochę prysznicem, postanowiłem udać się do pobliskiego sklepu, by pierwszy raz od dawna kupić sobie chleb, jakąś szynkę i może ser. No i kawę. Po południu i tak pójdę po większe zakupy.
Gdy miałem już pełny żołądek, było dopiero trochę po siódmej. Nie wiedząc, czym mógłbym zająć sobie czas, postanowiłem porobić jakieś drobne porządki w mieszkaniu: zmieniłem pościel, uporządkowałem nieco książki, pochowałem wszystko, co z jakiegoś powodu znalazło się na stolikach. Nie zajęło mi to jednak więcej niż dwadzieścia minut. Żeby dojechać na obrzeża Springfield do tego złamasa (wczoraj wcisnął mi karteczkę z adresem i numerem), wystarczy mi pół godziny. Miałem zatem godzinę nicnierobienia, którą chciałem spożytkować jakkolwiek, byle nie na bezczynnym myśleniu.
Nagle mój wzrok padł na trzecią półkę mojego wielkiego regału. Po prawej stronie leżał spokojnie czarny futerał, w którym krył się bezpiecznie mój klarnet – skarb będący pozostałością po nieszczęsnej szkole muzycznej. Uśmiechnąłem się pod nosem, po czym skierowałem ku regałowi.
Zamek futerału szczęknął, dopiero gdy usiadłem na brzegu beżowej sofy. Pogładziłem dłonią części czarnego instrumentu, by po chwili cieszenia oczu złożyć klarnet w jedną całość. Z wahaniem przytknąłem ustnik do warg – nagle przypomniały mi się wszystkie bezbarwne twarze nauczycieli, gdy dawali mi średnie oceny, zamiast tych, które by mnie usatysfakcjonowały. Pamiętam, że nienawidziłem ich wtedy. Przecież starałem się za każdym razem, miałem słuch doskonały, no i kochałem grać.
Po tym krótkim momencie nabrałem jednak powietrza do płuc i napiąłem przeponę. Uniósł się z początku rozdygotany dźwięk, który wkrótce przerodził się w jednostajny, niski głos. Powoli zagrałem gamę w obie strony, rozgrzewając klarnet i ciesząc się jego śpiewem.
Wiedziałem, że nie gram jakoś cudownie. Słyszałem wiele razy prawdziwie utalentowanych ludzi i umiałem obiektywnie ocenić ich kunszt w stosunku do moich umiejętności. Zawsze jednak żałowałem, że nie jestem lepszy; że, choć słyszę, co robię nie tak, nie umiem usłyszeć, co zrobić, żeby było lepiej.
Z wielokrotnie granej gamy przeszedłem powoli do jakiejś wyuczonej kiedyś mollowej symfonii – nawet nie pamiętałem jej nazwy ani autora. Klarnet posłusznie śpiewał to, co mu wskazywałem, każdą kolejną starannie wybraną nutę. Sam zacząłem kiwać się w rytm.
Z jednej symfonii gładko przeszedłem w następną. Umiałem nauczyć się wszystkiego wręcz irytująco poprawnie. Nigdy nie rozumiałem, czemu Bóg – czy co tam innego jest – nie dał mi talentu. Chyba jest to jedyny kompleks w całym moim życiu.
Od dawna nie grałem już tak długo. Gdy skończyły mi się pomysły na znane mi symfonie, zacząłem improwizować, co brzmiało jak połączenie jazzu, muzyki klasycznej i jakiegoś psychodelicznego folku. Nieraz aż sam uśmiechałem się z ustnikiem w ustach, nie przerywając ani na chwilę. Kilka razy udało mi się nawet oddychać bez zaprzestawania gry, z czego wręcz poczułem się dumny.
W pewnej chwili jednak przeciągnąłem jeden dźwięk, by pozwolić mu powoli wygasnąć wraz z resztkami powietrza z moich płuc. D-moll brzmiało przez chwilę tak przyjemnie smutno, aż wreszcie cisza czterech ścian pochłonęła jego płaczliwy głos.
Powoli otworzyłem usta i odsunąłem klarnet od twarzy. Zdałem sobie sprawę, że mam zamknięte oczy. Nie miałem najmniejszej ochoty ich otwierać, zwłaszcza że opuchlizna na powiekach nadal mi przeszkadzała.
Wreszcie odetchnąłem i odchyliłem głowę w tył z zaciśniętymi wargami. Nie puszczałem wciąż instrumentu, który spoczywał jakby z zaufaniem w moich rękach. Przypomniało mi się znienacka, jak pierwszy raz trzymałem klarnet w dłoniach. Miałem siedem lat i ta czarna śliczna tuba chwiała mi się trochę przed twarzą, kiedy starałem się odpowiednio dmuchnąć w ustnik.
Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że mam sąsiadów i to marne przedstawienie, w którym się zatraciłem, niekoniecznie musiało być dla nich przyjemnym doznaniem. Z głupiego powodu zaśmiałem się cicho, by następnie ostatni raz przejechać dłonią po ukochanym instrumencie.
Choćby mi cały świat powtarzał, że gram beznadziejnie, ja i tak nie sprzedam mojego cudeńka.
Złożyłem z czułością kolejne części klarnetu do wyściełanego miękkim materiałem futerału, po czym zamknąłem wieko i odłożyłem całość na miejsce na regale. Wreszcie odwróciłem się do zegarka stojącego na stoliku po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Westchnąłem ciężko, widząc, że mam jeszcze ponad kwadrans. No cóż, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zebrać narzędzia do strojenia i bardzo powoli się ubrać do wyjścia. Ten wiewiór mówił mi, że ma ponoć klawikord. Dawno nie miałem do czynienia z tą cichutką bestią, ale niespecjalnie się obawiałem. Hann nie był raczej aż tak głupi, by kupować zniszczony instrument, do którego części sprowadzać trzeba by było zza oceanu. Chyba.
Wyciągnąłem z szafy torbę na narzędzia, jednocześnie stwierdzając, że w mojej perfekcyjnej sypialni mam idealne miejsce na biurko, które mogłoby się przydać. Potem ubrałem ciemnofioletowy płaszcz, pod szyją zakręciłem żółty szalik i naciągnąłem eleganckie czarne buty, które tak naprawdę pasowały mi do wszystkich strojów. Wreszcie założyłem na ramię torbę, chwyciłem w dłoń klucze i wyszedłem z mieszkania.
Nadal miałem więcej czasu niż planowałem, więc postanowiłem przejechać się nie przez centrum miasta, ale wokół niego. Po drodze obserwowałem ludzi idących do pracy, rodziców zmierzających z dziećmi do przedszkoli czy szkół i starsze osoby spacerujące powoli po ulicach z psami, które na wzór swoich właścicieli same zaczynały już siwieć.
Powoli nowoczesne wysokie budynki ustępowały miejsca kamienicom i osiedlowym blokom, aż wreszcie zaczynałem dostrzegać tu i ówdzie domki jednorodzinne. Więcej było zieleni, więcej przestrzeni na ogródki, wreszcie można było widzieć więcej nieba pokrytego szarymi obłoczkami, które dopiero zbijały się w większe grupy. Nadal jednak nie widziałem domu tego tasiemca, a przecież powinienem już być w okolicy.
Nagle zdałem sobie sprawę, że wjechałem w jakąś bogatszą część przedmieścia. Domy tutaj były nowoczesne, stylowe, miały zadbane ogródki i idealnie przystrzyżone żywopłoty. Przewróciłem oczyma, uświadamiając sobie, że to najwyraźniej gdzieś tutaj mieściła się lęgnia tego czerwia.
Na jakimś małym skrzyżowaniu zauważyłem drogowskazy z nazwami poszczególnych ulic – na jednym z nich wisiała ta sama, którą dostałem na karteczce. Włączyłem kierunkowskaz i skręciłem tam, gdzie powinienem, przypominając sobie numer domu i licząc kolejne budynki.
Wreszcie zatrzymałem samochód przed dużym, białym, zbudowanym jakby z położonych na sobie prostopadłościennych brył domem. Na ciemnym dachu w stronę słońca zwróconych było kilka solarów. Ekologicznie, to się chwali.
Do budynku prowadził podjazd z gładkiego, jasnego kamienia, otoczony powoli zieleniejącym trawnikiem Po prawej stronie domu rosło potężne drzewo, którego nagie, pokryte spękaną korą konary prawie że dotykały białej ściany.
Odpaliłem auto i wjechałem na teren tej podejrzanie schludnej posesji. Stanąłem dopiero na czymś w rodzaju placu przed samym domem, po czym wysiadłem z mojej toyoty i automatycznie zablokowałem jej drzwi. Dopiero po chwili wahania z duszą na ramieniu skierowałem się ku drzwiom i nacisnąłem drobny guzik dzwonka, który rozbrzmiał dwoma najbardziej przeciętnymi tonami dzwonków do drzwi.
Słysząc zbliżające się kroki, zebrałem się w sobie, by nie uderzyć Hanna po prostu w twarz i nie uciec. Wkrótce po tym drzwi się otworzyły i na szczęście na widok wrednego uśmiechu, który natychmiast się pojawił, odpowiedziałem jedynie „Dzień dobry”.
— Jerry, witaj, wejdź, proszę. Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla twojej wytrzymałości. Byłem pewien, że po wyjściu ze Scorpio pojedziesz gdzieś indziej i złapiesz kogoś na chociaż szybki numerek – rzekł ten wiewiór na wstępie, przepuszczając mnie przez próg.
— A skąd masz pewność, że tego nie zrobiłem? – odparłem niemiłym tonem (uroczy eufemizm), gdy bez pytania powiesiłem płaszcz i szalik na czarnym wieszaku mającym imitować wyciągniętą się dłoń. Ciekawie.
— Wystarczy spojrzeć na twoją twarz. Wybacz, ale nie wyglądasz dziś na osobę, która dobrze spała.
Ciekawe, z czyjej, kurwa, winy.
Odwróciłem się w jego stronę z torbą w ręku, nie dając po sobie poznać, że jego komentarz jakkolwiek na mnie wpłynął.
— To gdzie masz ten klawikord, „panie kliencie”? – przeszedłem od razu do rzeczy.
— Widzę, że czasu marnować nie chcesz. Stoi tu, w dużym pokoju. – Mężczyzna wskazał dłonią, po czym skierował się ze mną w tamtą stronę.
Musiałem przyznać, że określenie tego pomieszczenia „dużym pokojem” było stwierdzeniem dosłownym. Sufit wysoki był aż po dach budynku. Schody na drugie piętro przypominały wejście na coś w rodzaju gigantycznej antresoli okrążającej dom niczym pierścień. Na dodatek mój aneks kuchenny mógł się tylko schować do szafy i udawać stary odkurzacz przy ogromnej wnęce nieoddzielonej żadnymi drzwiami czy choćby prowizorycznym przejściem.
Cała ściana po lewej składała się z dwuipółmetrowych okien, zapewne pancernych. Na pozostałych ścianach wisiały duże obrazy lub płaskorzeźby, wszystko idealnie pasujące do wnętrza. Nawet szafy, szafki, regały czy komody zdawały się być zrobione według tego samego planu.
Hann jednak nie zatrzymywał się, by chwalić przede mną swój dom, a kierował dalej. Dopiero teraz dostrzegłem to, co wcześniej skrywało się za grubą ścianą nośną, z której jednej strony wystawały jakby wyłaniające się z wnętrza czarne półeczki.
Podłoga w całym pomieszczeniu miała barwę jasnego drewna, lecz w samym rogu po prawej stronie salonu znajdowało się podwyższenie z jakiegoś białego jak ściany materiału. Bokiem zwrócony do okien stał piękny, na pewno zabytkowy klawikord. Zdobione wzorem bluszczu nóżki zarówno instrumentu, jak i taboretu, pięknie pasowały do starego drewna, które wyglądało jak najbardziej korzystnie w świetle dnia. Pod uniesioną klapą został namalowany obraz ludzi pracujących przy rzece, która otaczała zamglone na horyzoncie miasto za wysokimi murami. Drobne drzewo nachylało się nad ruchomą taflą wody, gdy jeden z ludzi, miast rzucać sieciami czy naprawiać łódź, uciął sobie drzemkę w cieniu jego kruchych gałązek.
Gdy podeszliśmy bliżej, zauważyłem, że klawikord nie ma praktycznie żadnych uszkodzeń w postaci widocznych rys czy pęknięć. Nawet wszystkie klawisze były na swoim miejscu, co przy czterooktawowym, zabytkowym instrumencie było nie lada wyczynem. Wyglądał na bardzo stary i idealnie przechowany. Zupełnie jakby ten wiewiór wykradł go z jakiegoś muzeum renesansowego.
Miałem ochotę mruknąć pod nosem „śliczny”, lecz wewnętrzna duma w ostatniej chwili zdusiła to jedno słowo. Jeszcze ten popapraniec usłyszałby i śmiał się z mojego wręcz zboczenia zawodowego.
Aż poczułem żal, że ta piękność musi należeć do Hanna. Nic tylko wziąć w rękę łom, a potem wjechać tu przyczepą przez okna.
Uniosłem nogę i stanąłem wreszcie na podwyższeniu. Wiewiór został z boku i przypatrywał się, jak powoli podchodzę do instrumentu, delikatnie muskam jego konstrukcję, potem obraz i klawisze. Nie umiałem powstrzymać uśmiechu, chuj z ciemnooką glistą obok. Zerknąłem z ukosa na struny i listewki. Dopiero tutaj ze smutkiem ujrzałem, że parę strun jest pękniętych, a jednej nie ma w ogóle.
Spoglądając na bok, nacisnąłem pierwszy lepszy klawisz. Cichutki brzdęk ledwo dotarł moich uszu, lecz i tak słyszałem zniekształconą nutę. Klawisz obok nacisnąłem z większą pewnością – tu już akord brzmiał o wiele lepiej, na co uśmiechnąłem się szerzej. Chociaż tyle.
Sprawdziłem przelotnie, czy taboret jest „zdatny do użycia”. Na szczęście nawet się nie chwiał, więc delikatnie się nań usadziłem, by zacząć po kolei sprawdzać, na ile rozstrojony był instrument.
W porównaniu z zupełnie fałszującym pianinem pani Layers, klawikord Hanna zdawał się być w o wiele lepszej kondycji, jeśli wziąć pod uwagę efekty brzmieniowe. Gorzej było z tymi kilkoma brakującymi strunami – ciężko będzie kupić takie, które nie będą wyglądały ostentacyjnie nowo. Na dodatek jedna listewka była do wymiany, bo ledwo co rozdzielała nienajgorzej naciągnięte struny.
Obejrzałem też dokładnie resztę części, lecz na szczęście instrument z zewnątrz był w dobrej kondycji. Nawet zawiasy klapy dobrze się trzymały, choć je również wykonano z drewna.
— I jak, panie stroicielu? – spytał Hann, gdy wreszcie odwróciłem się w jego stronę.
— Gdzieś ty znalazł takie cacko? – rzekłem bez ogródek. Mężczyzna uśmiechnął się niby tajemniczo.
— Kto szuka, ten znajdzie, a mnie od dawna się marzył podobny instrument.
— Po tobie raczej spodziewałbym się klawesynu – mruknąłem, przypominając sobie cytat Jeana Paula o ludziach, klawikordach i klawesynach. – W każdym razie. Ta ślicznotka jest w dobrym stanie, chociaż, jak sam pewnie widzisz, do wymiany jest sześć strun i jedna listewka. O ile dobre struny mogę załatwić, trudniej będzie z drewnem, które pasowałoby do całości – skończyłem wyjaśniać, podpierając się o kolana.
— Na wyglądzie mi zależy, więc to może być problem. Chociaż myślałem nad wymianą wszystkich listewek i wstawieniem metalowych z drewnianymi kołeczkami pod struny. Nadałoby to całemu instrumentowi ciekawej oryginalności.
…Chyba go pojebało.
— Dobra, bądź sobie artystą czy kim tam chcesz, ale może trzymaj wyobraźnię trochę na wodzy. Żeby wymienić wszystkie listwy, trzeba by zrobić temu klawikordowi krzywdę, a jestem pewien, że przez wszystkie swoje lata zdążył poczuć trochę bólu. Poszperam, gdzie trzeba i załatwię ci jak najbardziej podobne części, tylko nie rób nic na własną rękę.
Znienacka ciemnooki wybuchnął śmiechem. Zdałem sobie w tej samej chwili sprawę, że drań żartował ze mnie, a ja tonem przerażonego i zbulwersowanego tradycjonalisty starałem się wyperswadować mu ten debilny pomysł.
Z wściekłością w oczach natychmiast wstałem i chciałem wyjść. Jeszcze słowo usłyszę od tego patafiana, a przysięgam, że przestanę się powstrzymywać.
— Jerry, spokojnie, nie znasz się na żartach?
— Na pewno nie na tak żałosnych – odparłem. – Swoje już na dziś skończyłem. Zamówię części, dotrą najpóźniej za tydzień. Przez ten czas zajmę się pozostałymi strunami. A teraz pozwolisz, że sobie pójdę.
Nieomal warczałem na tego gbura, kierując się własnym krokiem do przedpokoju. Tam owinąłem wokół szyi szalik, założyłem płaszcz i z chamskim „do widzenia” sam sobie otwarłem drzwi.
-Nie zapomnij przyjść dzisiaj do Scorpio – zawołał do mnie rudy wiewiór, gdy wsiadałem do samochodu.
Z wielkim zawodem musiałem odpuścić sobie pokazanie mu środkowego palca, nie omieszkałem się za to wysłać mu zimnego spojrzenia.
Cudownie było mieć moje zielone oczy – mogły być zarówno ciepłe, jak i jadowite, co dawało mi mnóstwo możliwości na ukazanie wszelkich emocji tylko za pomocą wzroku.

— Musi mieć pan duże doświadczenie ze strojeniem – rzekła z podziwem pani Layers, wsuwając za ucho jakiś niesforny siwy kosmyk. – Ja bym się bała sama dotykać tego pianina, bo wydaje się, że tak łatwo coś w nim zepsuć.
— Właściwie odkąd skończyłem szkołę muzyczną, stroję instrumenty i uczę tego niektóre dzieciaki. Jakoś się już przyzwyczaiłem do różnej roboty, a przecież tym starszym instrumentom też trzeba pomóc – odrzekłem podczas delikatnego kręcenia kołkiem, by wydobyć wymagany dźwięk.
— Ma pan rację. Podoba mi się pańskie podejście. Od razu widać, że kocha pan muzykę.
— Dziękuję, miło mi – zaśmiałem się lekko. Naprawdę przyjemnie zrobiło mi się przez słowa kobiety.
— A czemu właściwie nie dołączył pan do jakiegoś zespołu? Jestem pewna, że z takim sercem do instrumentów potrafi pan pięknie grać albo śpiewać.
— I tu panią zdziwię. Owszem, mam doskonały słuch, ale talentu zawsze mi brakowało – wyjaśniłem cierpliwie.
— To ciekawe. I trochę smutne. Mój Henry zawsze powtarzał, że człowiek musi pracować przy tym, co kocha, bo inaczej prędko zemrze mu psychika. – Ton głosu pani Elisabeth stał się nostalgiczny, gdy wspomniała swojego zmarłego męża. Jej przeszłość musiała być naprawdę piękna.
— Grać też uwielbiam, ale chyba najbardziej zależy mi na instrumentach. A ich, jako stroiciel, mam pod dostatkiem.
— Racja, racja. To może ja pójdę zrobić panu herbaty, napije się pan zanim wyjdzie.
— Z wielką chęcią. Ale niech się pani nie spieszy, jeszcze chwilę tu posiedzę. – Zerknąłem z uśmiechem na kobietę.
Jej twarz, choć pomarszczona i zbrązowiała przez czas, wyglądała na rozpromienioną. Aż zazdrościłem jej cierpliwości do życia – tej na pewno jej nie brakowało.
Prace przy tym pięknym pianinie szły mi gładko – niektóre struny były już idealnie nakręcone, naciągnięte, nastrojone, jakkolwiek by tego nie nazwać. Okazało się po drodze, że do docierających już rzeczy z zamówień trzeba dołączyć jeszcze parę strun, acz nie było to zbyt zaskakujące. Ważne, że instrument wyglądał cudownie, a z każdym dniem jego dźwięki będą coraz lepsze.
Jakoś po godzinie skończyłem dzisiejszą pracę z tą ślicznością i mogłem w końcu się wyprostować na dłużej. Przeciągnąłem ramiona z całych sił, by potem wierzchem ręki (bo palce były brudne) odgarnąć włosy z twarzy. Trzeba będzie niedługo udać się do fryzjera.
Pani Elisabeth przed chwilą czwarty raz spytała mnie, czy chciałbym herbaty. W końcu musiałem dać jej pozytywną odpowiedź i teraz ledwo zdążyłem się odwrócić od pianina, już widziałem, jak ta niska i urocza staruszka niesie na tacy dwie filiżanki i talerzyk ciastek.
Pomimo że półtorej godziny później miałem już kolejne spotkanie, zostałem nieco dłużej u pani Layers. Przyjemna atmosfera, luźna pogawędka i zapach ciastek oraz zadbanego, starego mieszkania sprawiały razem, że mogłem się trochę rozluźnić. A było mi to strasznie potrzebne, zważywszy na zmęczenie przez brak snu i  c z e g o ś  jeszcze.
Idąc potem w kierunku dużego i znanego mi już domu, starałem się nie zwracać uwagi na mężczyzn, którzy przechodzili obok mnie. Ciężko było nie przyznawać się przed sobą, że ubrani w modne kurtki czy eleganckie płaszcze, na wpół rozpięte przy cieplejszym wietrze, potrafili oni wyglądać niesamowicie ponętnie. Owszem, wiedziałem, że to sprawka mojej pierwszej od dawna samotnej nocy, ale nadal zdawało mi się, że jakby więcej jest tych przystojnych facetów.
Westchnąłem ciężko na widok znajomego budynku. Był to nieduży, acz nadal apartament, w którym mały (o ile dobrze pamiętam) Phillip męczył biedne skrzypce, a jego matka starała się poderwać każdego faceta, jakiego mogła. Nawet zdziwiłem się, że po tym, jak wyraźnie zaprzestała się do mnie kleić po moim wymijającym przyznaniu się do innej orientacji, tak prędko zadzwoniła do mnie ze zleceniem ponownej pomocy – niezwykle nieudanemu – synowi.
Chwilę po naciśnięciu dzwonka u drzwi pojawił się niezwykle przystojny mąż lalkowatej kobiety. Aż mi na moment odebrało dech, gdy przywitał mnie silnym uściskiem dłoni po miłym wprowadzeniu do domu.
Pan Robert Bunhowl miał jasne, krótkie na kilka centymetrów włosy o ładnym, złotawym kolorze. Jego dwudniowy zarost na kształtnej szczęce dodawał czegoś szczególnego do pierwszego wrażenia, jakiego nabierało się przy patrzeniu na tę twarz o regularnych kształtach i z ciemnymi, niemal zwierzęcymi oczyma. Miał też bardzo rozbudowane barki i silne, ciepłe dłonie. Od razu poczułem się dobrze w jego towarzystwie.
— Dzień dobry, panie Jeremy. Jak się panu żyje? – Mężczyzna miał pasujący do uśmiechniętego wizerunku jasny głos, który brzmiał niezwykle sympatycznie.
— Dzień dobry. Jakoś leci. Ważne, że robi się coraz cieplej i przyjemniej – odparłem, ściągając płaszcz, który pan Robert z radością przyjął i powiesił na wieszaku, za co mu podziękowałem. – Im prędzej wiosna przyjdzie, tym milej będzie się żyło. Powoli mam dosyć wszystkich tych dodatkowych ubrań.
— Cha cha! Ma pan całkowitą rację! Proszę tędy. Żony akurat nie ma, bo wybrała się na parę dni do SPA, a synowi znowu rozstroiły się skrzypce. Na szczęście Renie miała do pana numer, a pan miał czas.
Bunhowl zaprowadził mnie do pokoju dzieciaka, który siedział na łóżku. Obok niego leżały skrzypce i smyczek – bezczelnie położony włosiem na pościeli. Aż drgnął mi mięsień na policzku.
No cóż. Bez zbędnych ceregieli zabrałem się do pracy. Ojciec tego małego głąba zostawił nas, zaś ja przystąpiłem do męczenia się z gburem, który patrzył na mnie wzrokiem debila. Rany, naprawdę zabrałbym mu te skrzypce i w zamian nie dał nawet cymbałków za pięć dolarów z jakiegoś sklepu z zabawkami.
Po kilkudziesięciu minutach oczywiście mój słuch doskonały i ukochane poczucie estetyki zdychały i kwiczały, niemalże biorąc w ręce siekierę. Gówniarz stwierdził bowiem w pewnej chwili, że skoro ja tu jestem, on nie musi nic robić, więc posiedzi sobie na komputerze. Delikatnie zasugerowałem mu, że nie będę stale tu przychodzić i mu nastrajać skrzypiec, jeżeli on sam może się tego nauczyć. Niestety to nie pomogło, więc jak najmniej jadowitym głosem warknąłem na niego, że jeśli nie ruszy swojego dupska tutaj, przywiążę go do łóżka, zaknebluję i połamię wszystkie jego liczne płyty, które stały na półce. Spojrzał na mnie ze strachem i bez słowa usiadł na krawędzi materaca, najwyraźniej nawet nie myśląc o tym, że mógłby zawołać swojego ojca po pomoc. Jedyny pozytywny aspekt jego zidiocenia.
Kiedy przechodziłem pół domu do salonu, w którym czekać na mnie miał pan Robert, starałem się uspokoić złość, nerwy i wszystko, bo inaczej byłbym gotów wyrzucić niewinnemu ojcu, że źle spłodził tego swojego smarkacza. Na szczęście wszystkie złorzeczenia wyplułem gdzieś w umyśle i zamknąłem je na tyle daleko, by nie przeszkadzały w prowadzeniu zwykłej rozmowy. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
— I jak z Phillipem, panie Jeremy? Napije się pan czegoś? – spytał mężczyzna, który na mój widok wstał i ręką pokazał krzesło przy stole. Nie szkodziło mi chyba zajęcie wskazanego miejsca.
— Tak, poproszę kawy. Przykro mi to mówić, ale mam delikatne wrażenie, że pański syn niespecjalnie rozumie, jak działają skrzypce. Nie chciał może grać na jakimś innym instrumencie? – odważyłem się rzec.
Ojciec smarkacza wstał i westchnął ciężko. Wyjaśniając mi tę kwestię, zaczął przygotowywać dla mnie napój.
— No tak, to chyba całkiem oczywiste. Właściwie to moja żona zapisała go do szkoły muzycznej, wie pan, skoro stać nas na takie coś.
— Ale jeśli chłopak nie chce sam z siebie, raczej wiele nie osiągnie.
— Niby racja, tylko niech to pan wytłumaczy Renie.
— Rzeczywiście, kobietom ciężko jest czasem coś powiedzieć – odparłem, opierając się i zakrywając oczy dłonią.
— Cha cha, zgadzam się! Sypaną czy rozpuszczalną? – zapytał, gdy woda w czajniku zbliżyła się do stanu wrzenia.
— Sypaną, poproszę. Długo są państwo małżeństwem?
— Hm… W sumie trochę czasu już minęło. Phillip ma dwanaście lat, więc… Jakieś czternaście? Coś koło tego.
— To już sporo – mruknąłem, mimowolnie przyglądając się szerokim plecom mężczyzny. Miał naprawdę ładnie ukształtowane barki. – Muszą się państwo kochać.
— Wie pan co, po pewnym czasie człowiek już nie wie czy to miłość, czy przyzwyczajenie trzyma go z tą drugą osobą. Poza tym my mamy jeszcze syna, więc rozstanie się tylko ze względu na chłód między nami nie wchodzi w grę. W końcu ani ja, ani Renie (chyba) nie mamy nikogo na boku.
Uniosłem brew z zaskoczeniem. Inaczej opisywała to pani Layers – ona była szczęśliwa przez cały okres trwania swojego małżeństwa. Ciekawe, że ludziom chce się żyć pod jednym dachem z kimś, kogo nie kochają.
— Proszę, pańska kawa – rzekł pan Robert, stawiając przede mną filiżankę czarnego napoju. – Cukru, mleka?
— Jeśli mogę, to mleka – uśmiechnąłem się doń miło i zacząłem powoli mieszać czarny napój. Zazwyczaj słodziłem kawę, ale dzisiaj potrzebowałem czegoś silniejszego. Przy każdym mrugnięciu czułem nieschodzącą opuchliznę.
Blondyn tymczasem otworzył lodówkę i wyjął zeń karton z nadrukowaną krową. Wyciągnąłem zatem łyżeczkę na chwilę, czekając, aż mężczyzna poda mi mleko. On jednak nie postawił go na stole, a obszedł mnie i odłożył karton przez moje ramię.
Dość dziwne, pomyślałem tylko. Idiota ze mnie, prawda?
Pan Bunhowl tymczasem zbliżył się do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Zesztywniałem momentalnie. Mężczyzna nachylił się nad moim uchem i nosem zaczął wodzić po włosach.
— Jest pan naprawdę niezwykły. Może przejdziemy sobie na „ty”? Jeremy…
Ja pierdolę, on mnie uwodzi! Jak otępiałym musiałem być, żeby nie ogarnąć tego od razu? Natychmiast odchyliłem się na bok, zrzucając jego dłoń z ramienia.
— Panie Robercie, pański syn jest w domu – rzekłem poważnie, lecz, choć chciałem wyjść na stanowczego, zabrzmiało to trochę, jakbym opierał się tylko pozornie. Facet, rzecz jasna, też to zauważył i chwycił moją rękę od razu.
— Nie musisz się o niego bać, siedzi przecież po drugiej stronie domu i pewnie gra w te swoje gry. – Mężczyzna patrzył teraz na mnie z bardzo bliska. Miał cholernie ładne oczy. – Poza tym z mojej sypialni nie usłyszy niczego, nawet gdybym wrzeszczał.
Z wytrzeszczonymi oczyma patrzyłem, jak unosi sobie moją dłoń do ust i całuje ją delikatnie – najpierw po wierzchu, potem po palcach. Znajomy prąd przeszedł mi przez ciało, kiedy wargi mężczyzny tknęły już nadgarstka.
Kurwa, Jeremy, opanuj się! To dopiero pierwszy dzień, nie możesz przegrać, bo cię będzie ten wiewiór zasrany miotać w stroju pokojówki czy innego gówna po całym swoim domu. Owszem, ten Robert podobał ci się jakiś czas i chciałeś go uwieść, ale możesz przeczekać jeszcze te trzynaście dni!
Mimowolnie jednak wciągnąłem powietrze, gdy ciemnooki odchylił palcem biały mankiet i jeszcze raz pocałował moją rękę.
— Masz cudowne ręce. Cały jesteś cudowny.
Super, ekstra, podniecam się coraz bardziej w momencie, w którym muszę to wszystko przerwać. Zabiję tego gnoja, jak tylko zakład się skończy.
— Panie Robercie, niech mnie pan puści – rzekłem jak najbardziej spokojnie, marszcząc nieco brwi. Mężczyzna zdziwił się moim tonem i rzeczywiście na chwilę przestał.
— Co się stało? Martwisz się tym, że mam żonę? Mówiłem już, że jej nie kocham – mruknął niskim głosem, po czym sięgnął do mojej twarzy i kciukiem pogładził mnie po policzku. Zaczął się nagle zbliżać, żeby pocałować mnie w usta.
— Nie, nie, nie – zatrzymałem go za nadgarstki, odchylając się do tyłu jak najdalej się dało. – Nie chodzi o pana, tylko o mnie. Mam chłopaka.
Bunhowl z zaskoczeniem zatrzymał się, a następnie z cichym „och” usiadł na krześle obok.
— Przepraszam, nie wiedziałem – powiedział jedynie, a ja przeklinałem się w duchu, że rzekłem „chłopaka”, jakbym miał na myśli tego pedała farbowanego.
— Nie szkodzi, naprawdę. Ale, rozumie pan…
— Tak, tak, nie musi się pan tłumaczyć. – O, czyli znowu przeszedł na „pan”. – Może wypije pan kawę, a ja tymczasem pójdę po zapłatę?
— Dobrze. Poczekam tu – odparłem krótko i jakby w dowodzie chwyciłem znów łyżeczkę. Mężczyzna uśmiechnął się niepewnie, po czym zniknął za drzwiami.
…No, kurwa, pięknie. Dobrze się zaczyna ten zakład, nie powiem. I nagle się okazuje, że nie tylko ja wybieram sobie ludzi.

Wieczorem nie chciało mi się nawet jakoś specjalnie przebierać. Z miną męczennika (i takim samym poczuciem zresztą) pojechałem do Scorpio, gdzie od razu znalazłem Hanna w tym samym miejscu co wczoraj. 
— Dobry wieczór, Jerry. Jak ci minął dzień? – zaczął, kiedy podszedłem do jego stolika. Na szczęście siedział sam, więc nie musiałem nawet udawać, że go lubię.
— Bardzo miło. Odpocząłem, zarobiłem, pochodziłem. Ale jakoś szczerze wątpię, żeby cię to interesowało – warknąłem, siadając znowu z dala od niego.
— O, widzę, że humor niespecjalnie ci dopisuje. Czyli nadal trzymasz się zakładu – mruknął niby pod nosem.
Myślałem, że go uduszę.
— Trzymam się i wygram, a to, że mam gorszy humor, jest przez pogodę. – Ach, wierutne kłamstwo.
— Tak? To trochę dziwne, skoro było dziś całkiem ciepło. – Uśmiechnął się do mnie, po czym upił łyka czegoś ze swojej szklanki.
Nie odpowiedziałem. Westchnąłbym ciężko, ale nie chciałem dać mu tej satysfakcji. Jedynie odchyliłem się mocno i oparłem głowę o sofę.
Trzech facetów. Dwa dni i już trzech fajnych facetów. Każdego musiałem sobie odpuścić. Jeżeli jeszcze dzisiaj mnie ktoś zacznie podrywać, wyjdę, kurwa, i nie wrócę, jak Boga kocham (nie kocham, ale wyjdę i tak).
Jak ja mam wytrzymać w takich warunkach dwa tygodnie?

6 komentarzy:

  1. Przeczytałam zaległe rozdziały i jestem pod wrażeniem ^^ Świetne opisy, bohaterowie i przede wszystkim fabuła. Niby już kiedyś coś czytałam o zakładzie, ale porównując z Twoim opowiadaniem to jak dwa różne światy, a przynajmniej tak wnioskuję po tych kilku notkach ^^
    Niesamowicie wciąga, nie jest nic przesłodzone. Naprawdę jestem na tak :P
    Do tego rozbrajają mnie teksty Jeremiego. Zdecydowanie poprawiają humor.
    Z niecierpliwością czekam na następny!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Coraz ciekawiej. Biedny Jeremy (kurde znowu zapomniałam jego imienia i trzeba było sprawdzać w rozdziale) tyle okazji do seksu mu przepadnie :(
    A co z Bastianem? Już całkiem wypadł z obiegu? o.O

    Taka chamska reklama, ale jakoś trzeba by się rozkręcić więc zapraszam na swojego (i kolegi) bloga: http://swiat-psychopatow.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładnie, zgadzam się z przedmówczynią, nic nie jest przesłodzone, jest realistyczne i świetnie opisane. Btw. masz do czynienia z instrumentami klawiszowymi? Ba, z jakimikowiek instrumentami? Tak drobiazgowo je opisujesz, że mam wrażenie, że znasz się na nich niczym zawodowy stroiciel ;)

    Jeremy to dziwny człowiek. Czasem go nie ogarniam. Raz traktuje ludzi jak przedmioty, które może sobie wybrać według własnej zachcianki, spełnić swoją potrzebę, a potem odstawić na bok jak zużytą zabawkę, potem znowu przychodzi do pani Layers i wtedy jest kompletnie inny. Szanuje ją, może nawet lubi, traktuje z zadziwiającym uczuciem. Poza tym z więcej troski i czułości okazuje instrumentom, które nastraja, niż napotkanym ludziom, którzy nic dla niego nie znaczą. W sumie.. ludzi traktuje przedmiotowo, a instrumenty tak bardzo ludzko.
    A.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie ja znam się na instrumentach, a Jeremy. Ja się tylko uczę z każdym opowiadaniem. No i cieszy mnie, że ta cecha Jerry'ego jest widoczna ^w^

      Usuń
  4. Jeremy jest cudowną sunią. Uwielbiam go, to jest chyba Twoja najlepiej poprowadzona narracja. Siedzę przy komputerze i co chwilę parskam śmiechem w herbatę, bo ta zielonooka łajza mnie rozwala. Zwłaszcza opisy Hanna, geezes, jaki z niego pizdzodzwoniec. Jerry za nic nie wytrzyma, z takim tempem i ilością dup, które na niego lecą - ja współczuję w chuj, nawet jako niespecjalnie seksualne stworzenie. Najbardziej żałuję, że się nie przespał z tym szarookim :I Mogło taaaak być zajebiście, Hanka jebanym cockbolckiem >:
    Ten tatusiek mnie rozbawił, w ogóle małżeństwo z poziomem niedoruchania milion :o A dziecko niedojebane, błagam. Dziwiłam się, że Jerry nie dopierdolił mu tym komputerem przez ryj.
    Moment z klarnetem był taki ładno-nostalgiczny. I kurwa, no, to smutne, że Jerry czuje się ujebany swoim brakiem talentu. Tamtą melodię niemalże słyszałam, och. I od razu pomyślałam o sąsiadach z beką, no bo kurwa, klarnet przed siódmą XD
    Mieszkanie pana Solo jest ładne i ten klawesyn, och. Nawet mimo jebanego burżujstwa :P Czy mówiłam już, że uwielbiam ich interakcje? I oni tak bardzo będą ze sobą sypiać, nie ma innej możliwości. Chociaż w sumie Ty to piszesz, więc chuj z prawdopodobieństwem c<
    Pani Layers jest cudowna i ją tak lubię, gawd. I podejście Jerrego do instrumentów <33 Anon na górze pieprznął ładnym tekstem w ostatnim zdaniu. Uwielbiam go takiego C: I ten fangasm na klawesyn (i opisy instrumentów <33333) był cudny, zwłaszcza z reakcją na napieprzanie się Hanna!
    "Kilka razy udało mi się nawet oddychać bez zaprzestawania grać" -> Kali być dobra dupa, Kali lubić ruchać kaktus - tylko zrób z tym coś, please, jak "bez zaprzestania gry".
    Ten zakład jest zajebisty i ja naprawdę czekam na kolejny rozdział. W ogóle, "Jeden Raz" był dobry, ale teraz może być naprawdę zajebistą komedią (trzy plucia herbatą w pięć minut, come on). Pisz, chujeczku C: Ja tymczasem wracam do mszaków i paprogówien @____@
    ~Brukiew, trutututu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nawet tego, kurwa, nie komentuje drugi raz. USUNĘŁO. NIE MOJA WINA.
    16 zdań poszło się pipać.
    Kocham i całuje.

    OdpowiedzUsuń