Uwaga

niedziela, 26 października 2014

Rozdział 3

Choć wcześniej marzył mi się szybki numerek w jakimś zaułku, zaprzestałem dobierania się do Bastiana na etapie wkładania mu rąk pod spodnie. Nie licząc nieustannego ocierania się o siebie, na zewnątrz prawie cały czas tylko całowaliśmy się po ustach, żuchwie czy szyi. Oczywiście każdy zrobił drugiemu przynajmniej parę malinek tam, gdzie można by je ukryć, acz w chwili nieuwagi były obscenicznie widoczne.
W pewnym momencie nawet myślałem, że nie dam rady się powstrzymać dłużej i w nagłym odruchu odwróciłem blondynka przodem do ściany, napierając nań całym ciałem.
— Nie masz pojęcia, jak bardzo mnie pociągasz – mruknąłem mu do ucha pełnym podniecenia głosem, po czym polizałem całą małżowinę, by wrócić potem do dołka tuż za jego kolczykiem (okazało się, że miał niewielki, czarny kolczyk, który naprawdę mu pasował).
Nie czekając na rozsądniejszą niż ciche jęknięcie odpowiedź, wsunąłem zimną dłoń pod jego kurtkę i koszulkę. Czułem, jak zadrżał, gdy moje palce zetknęły się z gorącą skórą, lecz nic nie mogłem na to poradzić – albo chłód, albo nic.
Przeniósłszy się pocałunkami na jego kark, jednocześnie drażniłem jego sutki. Chłopak w tym czasie mógł jedynie odchylać głowę w tył i z całej siły zaciskać usta, by nikt nas nie nakrył przez jego jęki. Jednak te głębokie lub urywane westchnięcia tylko dodawały emocji.
Dodam, że Bastian cały ten czas był wypięty, jakby zapraszał do spełnienia mojej fantazji. Pożądanie niemal skłoniło mnie do wykorzystania ocierających się o moje twarde krocze bioder, jednak jakaś sadystyczna część mnie nadal trzymała się planu rozpalania zielonookiego jak najmocniej się dało.
— Jeremy, zaraz dojdę bez dotykania – stęknął siedemnastolatek, spoglądając zza ramienia.
Błyszczące oczy i czerwona twarz zadziałały na mnie jeszcze mocniej.
Nie umiałem się powstrzymać przed nagłym przerwaniem wszelkich pieszczot.
Odpowiedziało mi boleśnie zawiedzione jęknięcie. Po chwili ugryzłem go lekko w kark.
— Cierpliwości, skarbie. Zaraz pójdziemy w milsze miejsce – szepnąłem mu do ucha, muskając je wargami.
Odsunąłem się od chłopaka na tyle, by zdołał odwrócić całe ciało przodem do mnie. Wyglądał tak seksownie ze zmarszczonymi brwiami i lekko rozchylonymi ustami, przez które przedostawał się płytki oddech. Na dodatek patrzył na mnie z idealną mieszanką irytacji i pożądania…
Chwyciłem go za dłoń i pociągnąłem lekko do kolejnego pocałunku. Choć zapowiadał się na głęboki – uciąłem go po paru sekundach. Następnie, lekko podśmiewując się ze zdenerwowania dręczonego blondynka, pociągnąłem go przed siebie, w stronę najbliższego hotelu, gdzie miałem zamiar zająć się nim konkretnie.
Spędziłem z nim drugą noc, jeszcze bardziej upojną od pierwszej. Minęła nam ona na powolnym rozkoszowaniu się każdym ruchem, żadnemu z nich nie brakowało jednak żądzy i przebijającej się najmocniej namiętności.
Tym razem nie były to dwurazowe rundy.
Uprawialiśmy seks dosłownie caluuutką noc.

Pełznące po podłodze i ścianach promienie słońca w końcu dostały się i do mnie. Zapewne najpierw skradały się przez panele, ukrywając nawet w ich niewidocznych szczelinach, by wdrapać się na łóżko niczym kot na wiszącą kusząco firankę. Zapewne biała pościel wręcz lśniła od blasku niemego uśmiechu złośliwego jak dziecko słońca. Zapewne powoli ciągnące promienie grzały skórę wystawioną przez przypadek spod kołdry. Zapewne najpierw pojawiły się złociste błyski w jasnych włosach mojego uroczego partnera, który spał smacznie tyłem do zbliżającej się twarzy dnia.
To wszystko zapewne działo się zanim palce ślizgającej się w ślimaczym tempie, wrzącej gorącem istoty dosięgły moich przyjemnie zamkniętych snem powiek.
Myślałem, że kogoś zabiję.
Gwałtowna pobudka nie była ani trochę przyjemna. Kiedy ten cichy i powolny asasyn dotarł wreszcie do mnie, zaatakował bezlitośnie i brutalnie. Powoli uchyliłem powieki, choć musiałem od razu je zamknąć – niewyspanie równało się piekącym gałkom ocznym, co samo w sobie bolało mnie wystarczająco. Oczywiście świecące prosto w moją twarz słońce nie pomagało wcale.
Stęknąłem dość głośno, chcąc się odwrócić. Wówczas jednak uświadomiłem sobie, że coś – czy raczej ktoś trzyma mnie w cieplutkim uścisku i tuli do mnie swoje ciało.
Uniósłszy lekko głowę, spojrzałem obolało na prawie że anielską twarz rozluźnionego snem Bastiana, którego rozczochrane włosy tworzyły coś na kształt aureoli. Owszem, wyglądał ślicznie i pewnie w normalnych okolicznościach uśmiechnąłbym się (i podniecił wspomnieniami wczorajszej nocy), lecz teraz umiałem jedynie patrzeć nań nienawistnie w zazdrości, iż on nadal pogrążony był we własnych, niewątpliwie przyjemnych snach, a ja mogłem tylko leżeć bezczynnie i czuć się jak gówno po może trzy- czy też czterogodzinnym spaniu.
Zerknąłem na zegar naścienny i wytężyłem wzrok, by dostrzec coś zapuchniętymi oczami.
Piętnaście po dziewiątej! Jasna anielka, chyba od czasów przeprowadzki nie widziałem świata o tej godzinie!
Powtórne stęknięcie wydobyło się z moich ust w ubolewaniu nad tą okrutnie wczesną godziną. Czułem, że ten dzień nie będzie mój.
Moje dźwięki i trochę ruchów w łóżku sprawiły, że nadal śpiący Bastian puścił mnie, by skulić się bardziej i wcisnąć twarz w poduszkę. W duchu podziękowałem czemukolwiek, co tam-gdzieś jest i odwróciłem się prędko, zakrywając po same uszy kołdrą.
Może uda mi się jeszcze zasnąć? Oj, jak bardzo tego chciałem.
Ale akurat wtedy musiałem przypomnieć sobie mordę szczerzącego się do mojej zdobyczy wiewióra. Kurrr…
Nim mój cny umysł zdążył przypomnieć sobie, że owa zdobycz leży tuż obok mnie, bez wątpienia wyczerpana wczorajszą rozkoszą, której doznała dzięki moim poczynaniom, poczułem pewność.
Do kurwy nędzy, nie zasnę.
Zagłuszając wydobywające się ze mnie kolejne stęknięcie, uniosłem się do pozycji siedzącej. Ręką sięgnąłem ku karkowi, by podrapać miejsce, gdzie pościel złożyła się i odcisnęła krzywy ślad na mojej skórze. Po chwili na całym moim ciele wystąpiła gęsia skórka, gdy odkryłem kołdrę i przeniosłem nogi poza materac. W zabawny sposób naszły mnie wątpliwości przed postawieniem ich na chłodnej podłodze.
Kiedy stanąłem na nogi, przeszedł mnie silny dreszcz. W pomieszczeniu było cholernie zimno, choć to nie dziwne, skoro dzień dopiero się zaczął i promienie słońca nie miały jeszcze wystarczająco czasu na ogrzanie powietrza. Następnie skierowałem się do łazienki w rogu pokoju, by załatwić te podstawowe ludzkie potrzeby.
Gdy wróciłem, Bastian przeniósł na mnie wzrok patrzących spod kołdry oczu. Wyglądał jak wielka gąsienica.
— Już myślałem, że mnie zostawiłeś – mruknął zduszonym przez pościel głosem.
— Czyżby zabrakło ci mojego ciepła? – Zaśmiałem się, jednocześnie czując dreszcz zimna błądzący wzdłuż pleców i nóg.
— Żebyś wiedział. Chodź tutaj, bo marznę. – Chłopak odsłonił niepewnie fragment łóżka. Najwyraźniej liczył na to, że ze względu na chłód szybko skorzystam z jego zaproszenia.
Chyba oczywiste, że skorzystałem.
— Zimny jesteś – burknął z oburzeniem blondyn, gdy, podwinąwszy pod plecy kołdrę, przytuliłem go mocno. W tej pozycji miałem pod brodą jego rozczochrane włosy.
— Sam mnie zapraszałeś.
Żachnął się, acz nie próbował wyplątywać z mojego uścisku. Znów przebiegła mi przez głowę straszna myśl, że młody może się we mnie zakochiwać…
— Co to w ogóle ma być za godzina na budzenie się?
— Uwierz, że dla mnie jest to jeszcze dziwniejsze niż dla ciebie – odparłem, powoli przenosząc jedną ze swoich dłoni coraz niżej.
— Rany, daj mi spokój. Wczoraj się zgubiłem po szóstym razie – zajęczał zielonooki. – Szatan z ciebie.
— Nie narzekaj. Przynajmniej dowiesz się na przyszłość, co to znaczy „porządny seks”. – Czułem, że moje oczy znowu zaczynają się kleić, więc rozluźniłem się w nadziei na dalszy sen.
Z wielkim strachem poczułem jednak, że młody zesztywniał nieco na moje słowa. Czy mam się szykować na łzy?
— Jeremy – usłyszałem zapowiadający coś złego ton. – Właściwie jak dobierasz sobie partnerów?
— Można powiedzieć, że wyławiam ich najpierw z tłumu na podstawie wyglądu, a potem oceniam przy rozmowie ogarnięcie takiego człowieka – odparłem.
— Czyli jak spełnia te dwa warunki, po prostu idziesz z nim do łóżka?
— No tak.
— Czyli ja mieszczę się w tych kryteriach?
No ładnie. Czułem zbliżający się koniec zabawy.
— Naprawdę muszę ci potwierdzać, że jesteś świetnym dzieciakiem? – spróbowałem uniknąć konkretnej odpowiedzi i po tych słowach pewniej zsunąłem rękę do jego kształtnego pośladka.
Nici z tego wyszły, bo mój uroczy kolega uniósł się na łokciu i, spojrzawszy mi w twarz z miną pomiędzy beznamiętnością a powagą, spytał:
— Skoro spełniam, to dlaczego nie chciałbyś ze mną chodzić?
— Ech… Mówiłem ci już. Wolę niezobowiązujące znajomości. – Zerwałem z nim kontakt wzrokowy, przewracając się na plecy i spoglądając na dość brudny sufit.
— To może seks-przyjaciele? Żadnych uczuć. Żadnego przywiązania. No, chyba że do seksu – drążył nadal.
— A jak się zakochasz, to co?
— A jak ty się zakochasz?
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Już czułem, że zaraz młody powie mi, że zwyczajnie się boję – to było tak wyraźne w jego oczach. Westchnąłem ciężko.
— Bastian, ja się nie zakocham. Nigdy w nikim się nie zakochałem, nikogo nie kocham i prawdopodobnie nie będę kochać do końca życia. Może to jakaś ułomność psychiczna, ale ja na tym nie tracę, bo mogę prowadzić takie życie, jak teraz – wyjaśniłem.
— Nie musisz kłamać. Przeżyłeś jakąś nieszczęśliwą miłość, kilkukrotny zawód…?
Jeśli ta mała cholera będzie się upierać, pójdę sobie precz.
— Nie. Jedynymi osobami, do których czułem tak zwaną miłość, byli moi rodzice.
Blondyn milczał przez chwilę, najwyraźniej próbując znaleźć odpowiedź. Cóż, nie będę go pospieszał, bo jeszcze się okaże, że moja przyjemna przygoda z tym chłopakiem skończy się w tym miejscu.
— Powinienem już iść – rzekł znienacka cichym głosem. Złowróżbnym głosem. Bardzo mi się ten głos nie podobał.
— Będziesz jeszcze w Scorpio? – spytałem raczej w ramach formalności, oczekując oczywistej odpowiedzi.
— Nie wiem. Może. – Oho, no to mamy koniec. A finiszem tego wydarzenia będzie zaraz cichy trzask klam… - Co robisz popołudniami?
…No dobra, zaskoczył mnie, że nie wyszedł obrażony.
— Zazwyczaj albo pracuję, albo siedzę w domu – rzekłem zgodnie z prawdą, uniósłszy się na łokciu, by spojrzeć na zbierającego rzeczy chłopaka.
— Miałbyś ochotę kiedyś się zwyczajnie spotkać? Na kawę czy cokolwiek innego? – Bastian jakby mówił do powietrza.
— Kawa to by mi się przydała teraz… – mruknąłem do siebie. – Wiesz, młody, jeśli się we mnie zakochałeś albo podobam ci się bardziej niż fizycznie, lepiej chyba dla ciebie, jeśli nie będziemy utrzymywać kontaktów.
Nienawidziłem odrzucać tych zakochanych prosto z mostu, ale w tej sytuacji chyba nie miałem wyjścia. Słodziak jakoś to przecierpi, znajdzie sobie milszego geja szukającego kogoś do dłuższego związku…
— Nie w tobie jestem zakochany. Tak właściwie to poza tobą nikt spośród ludzi, których znam, nie wie, że jestem gejem. – Tymi słowy chłopak przerwał mi myśli, po raz kolejny zaskakując mnie zupełnie.
O kurwa, czyli go rozdziewiczyłem, pomyślałem. Bastian jednak, spojrzawszy na mnie akurat w tej chwili, zrozumiał mój pełen obaw wzrok i zaśmiał się krótko.
— Nie martw się, uprawiałem wcześniej seks po pijaku właśnie z tym chłopakiem, w którym się kocham. Ja głównie udawałem, że przesadziłem, ale on był tak zalany w trupa, że ledwo mu stanął. Następnego dnia nic nie pamiętał, ale przestraszył się samego faktu spania nago z jednym kolesiem w łóżku – wyjaśnił z lekkim uśmiechem. Na pewno niewyrażającym rozbawienia.
— Nie rozumiem w takim razie, po co chciałbyś się ze mną spotykać – odparłem, licząc na to, że skończymy temat traumatycznych przeżyć. Owszem, trochę mu współczułem, ale co mogłem zrobić teraz, gdy było dużo po fakcie?
— Może dlatego, że seks z tobą był wspaniały, poczułem się cholernie lepiej i że mogę z tobą rozmawiać swobodniej niż z moimi znajomymi? – Założyłbym się, iż myślał właśnie „błagam, nie bądź aż tak upośledzony emocjonalnie”.
Przez chwilę siedziałem cicho, ze spokojną miną rozważając jeszcze raz propozycję blondyna. Nie jest we mnie zakochany – to plus. Jest zakochany w kimś innym, czyli raczej się we mnie nie zakocha – kolejny plus. Ma tak śliczną mordkę, że kolejny seks z nim nie będzie mi przeszkadzał ani trochę – jeszcze raz plus.
Doszedłem w końcu do wniosku, że nie szkodzi mi spróbować chociaż zgodzić się na relację „koledzy z branży”. Poza tym wątpię, żeby przy odpowiednich krokach nawet jakiś tru-hetero z lękami homofobicznymi był w stanie odmówić Bastianowi. Nie znam się na relacjach romantycznych, ale uwodzenie, które może być krokiem do takiej relacji, to moja specjalność od niemal dziesięciu lat (aż się w duchu zaśmiałem, że to już tak dużo).
— Dobra, skoro tak to przedstawiasz – powiedziałem wreszcie. – Widzisz tam gdzieś moje spodnie?
Z uniesioną brwią chłopak podał mi rzucone pod drzwi łazienki spodnie. Ziewnąwszy szeroko (przypominam, że nadal było niemoralnie rano), wyciągnąłem z jednej z kieszeni telefon komórkowy, jakiś model HTC. Gdy go odblokowałem, przypomniał mi o środku względnej – bo mojej – nocy dużymi cyframi zegara. Następnie włączyłem klawiaturę.
— Daj mi swój numer, młody – mruknąłem, spoglądając nań z zachęcającym uśmiechem.
Wyszczerzył się do mnie słodko. Wreszcie nie ta grobowa mina.
Prędko wystukałem sekwencję podanych mi liczb, by potem wysłać do Bastiana krótką wiadomość. Odezwał się krótki sygnał jego komórki, także ukrytej gdzieś na podłodze. Chłopak znalazł kurtkę, w której trzymał urządzenie.
— Dobra, ja już lecę – rzucił do mnie znienacka. Zmarszczyłem nieco brwi.
— Ale po co już teraz? Nie pogrzejesz mnie jeszcze trochę?
Na moją smutną minę siedemnastolatek zacisnął w uśmiechu wargi, po czym szybko podszedł do mnie i zbliżył swoje śliczne oczka do moich.
— Nocowałem u kolegi dwa dni, więc chyba już mi wystarczy tego grania na Play Station – zażartował. Nie umiałem się powstrzymać i ze śmiechem przyciągnąłem go do głębokiego pocałunku. Miło, że się nie opierał.
— No to idź już, przecież jutro do szkoły – mruknąłem.
— Napiszę do ciebie. Jak nie będziesz pracować, to spróbuj znaleźć dla mnie chwilę czasu.
— Jasne.
Kolejny raz przyssałem się do jego słodkich ust, po czym patrzyłem, jak macha mi na pożegnanie, wychodząc. Potem nie pozostało mi nic innego, jak zakopać się w pościeli i z zadowoleniem wreszcie zasnąć.
Cóż. Mam nadzieję, że zyskałem sobie normalnego znajomego, a nie kolejnego nieszczęśliwie się we mnie zakochującego „przyjaciela”.

Obudziłem się parę minut przed drugą po południu. Z początku nie umiałem zrozumieć, dlaczego jestem sam w tym niestylowym pokoju hotelowym i w niewytłumaczalnym dla mnie odruchu złapałem się za pośladki, jakby ktoś niewłaściwy miał przy nich szperać podczas moich godzin nieświadomości. Po tej chwili zmroczenia przypomniało mi się, jak to o niemożliwej porze obudziło mnie złośliwe słońce oraz jak zyskałem sobie kolegę, który miał się we mnie nie zakochać (sytuacja, doprawdy, niezwykła).
Prędko doprowadziłem się do stanu jako takiej używalności, po czym wróciłem do domu, by zjeść coś nim wybije godzina stawienia się u pewnej pani z rozstrojonym pianinem. Z moją sprawnością w zbieraniu się nie trwało długo nim podjechałem czerwoną toyotą pod jedną ze starszych kamienic w Springfield.
Budynek, choć nosił ślady wielu spędzonych przy ruchliwej ulicy lat, zdawał się być przytulny. Także w środku okazało się, że wytarte z czasem i skrzypiące drewniane schody oraz misternie kuta balustrada składały się w bardzo miły sposób na ten obraz. Słuchając echa moich kroków, rozkoszowałem się wszechobecnym zapachem starego budynku. Wysłużone drewno, kurz, delikatny zapach stęchlizny, na tyle słaby, że nawet przyjemny oraz ledwo wyczuwalny aromat środku do czyszczenia podłóg.
Czyli ktoś jeszcze dbał o korytarze tutaj – uśmiechnąłem się do tej myśli.
Dotarłem na drugie piętro, przed wysokie drewniane drzwi pokryte starą czerwoną farbą. Przymocowana była doń złota cyfra osiem, zaś pod spodem widniały litery „H.E. Layers”. Wszystkie te akcenty były wypolerowane, co świadczyło o tym, że właścicielka dbała nawet o takie detale. Z jakiegoś powodu na myśl o tym poczułem, że chyba polubię tę kobietę.
Poprawiłem włosy i nacisnąłem guzik przy drzwiach. Rozległ się dwukrotnie dudniący odgłos dzwonka z tych starych filmów z lat pięćdziesiątych. Usłyszałem po drugiej stronie kroki i cichy szczęk otwieranego zamka. Po chwili wyjątkowo ładnie zdobiona i równie wypolerowana, co inicjały wyżej, gałka przekręciła się i moim oczom ukazała się pomarszczona twarz klientki. Gdy ujrzała mnie przez szparę w drzwiach, uśmiechnęła się promiennie i otworzyła wejście na oścież.
— Dzień dobry. Jestem Jeremy Raccoon, zajmuję się strojeniem instrumentów – przywitałem się grzecznie.
— Witam, ja jestem Elisabeth Layers. Czekałam na pana. Może herbaty z sokiem malinowym? – spytała od razu ta wręcz uroczo wyglądająca babcia, wskazując mi pokrytą zmarszczoną skórą, acz delikatną, kobiecą dłonią wnętrze mieszkania. Kiwnąłem jej głową, po czym wykonałem dwa kroki, by znaleźć się w środku.
Całe mieszkanie pachniało przyjemnie starością, przytulnością i ciepłem. Nuta naftalenu mieszała się o dziwo przyjemnie z aromatem ciastek i cynamonu. Od razu poczułem się bezpiecznie – w sposób, w jaki można się poczuć tylko u starszych ludzi, przez których wręcz przebija się ta cudna aura.
Pani Elisabeth była dużo niższa ode mnie. Jeszcze nie zupełnie białe, siwe włosy spięte zostały w elegancki kok z tyłu głowy. Kobieta ubrana była w prostą błękitną bluzkę z narzuconym na wierzch białym sweterkiem. Nogi okrywała długa do połowy łydek, karmelowa spódnica ze zdobiącymi ją subtelnie cekinami. Na szyi tej na oko siedemdziesięcioletniej kobiety wisiał gustowny naszyjnik z dwóch rzędów niedużych pereł.
Mój beżowy płaszcz oraz ciemnoniebieski cienki szalik zajęły miejsce na misternie zdobionym wieszaku. Eleganckie buty odstawiłem gdzieś na bok, przyjmując od pani Layers zwykłe kapcie, których podobną parę miała na nogach ona sama. Torbę z narzędziami zabrałem ze sobą.
— Proszę tu usiąść, ja zaraz do pana dołączę – rzekła staruszka i udała się najwyraźniej do kuchni. Zrobiłem zatem, jak powiedziała, rozglądając się przy okazji po salonie.
Pomieszczenie było duże i ciepłe. Na podłogę składał się błyszczący parkiet nakryty jedynie na środku wzorzystym dywanem. Ściany pokrywała kremowa tapeta z delikatnym wzorem drobnych kwiatków. Wisiało nań mnóstwo obrazów oraz zdjęć. Stały tu też dwa regały z książkami, przeszklona szafa z kilkoma serwisami naczyń, nakryty białym obrusikiem stolik do kawy przede mną i obstawiony mnóstwem drobnych figurek kredens – wszystkie meble z polakierowanego drewna barwy orzechów laskowych. Na kredensie stały również niewielkie ramki ze zdjęciami oraz wąski wazonik z trzema czerwonymi goździkami, których pierzaste płatki wyglądały niczym pomarszczony i wykarbowany na brzegach muślin.
Ja sam siedziałem na burgundowej sofie z jaśniejszymi wzorami na obszyciach. Gdy się poruszałem, zgrzytnęła nieco – dokładnie tak, jak stary i wysłużony mebel, którego jedynie sentyment nie pozwala wyrzucić. Wysokie okna miały dla siebie długie po samą podłogę firanki w kwiecisty wzór, nieco ciemniejsze od sofy zasłony prześwietlało tymczasem słońce, jarząc je na piękną barwę czerwieni. Po ich prawej stronie oświetlone paroma promieniami stało stare pianino z lwimi nóżkami i mosiężnymi pedałami. Lśniący lakier podkreślał specyficzne zdobienia nasady. Nie mogłem się doczekać, aż podejdę do tego niemal hebanowego cuda.
Słysząc nucącą gdzieś w kuchni panią Elisabeth, stwierdziłem, że mógłbym jeszcze wstać i przyjrzeć się zdjęciom. Stare fotografie na ścianach i na kredensie przedstawiały tę samą parę we wszystkich momentach życia. Biało-czarne zdjęcia świeżo zaślubionych ludzi – kobiety o pięknych rysach i upiętych wysoko, poskręcanych w loki czarnych włosach oraz mężczyzny z wytwornym wąsem i ciemnymi, zachwyconymi oczyma. Pan młody obejmował czule i z dumą swoją małżonkę, która przylegała do jego ramienia ze ślicznym uśmiechem na twarzy. Obok stała fotografia w sepii tej samej pary, lecz już w luźnych strojach przed drewnianą chałupką przy gęstym lesie. Tego typu obrazy przeplatały się tu i ówdzie na kredensie, ukazując państwo Layers na różnych etapach życia razem. Najbardziej z przodu nie stały jednak te z najpiękniejszych lat młodości, radości i szczęścia wbrew temu, czego oczekiwałem.
Stały tu bowiem fotografie z ich wspólnej starości. Postawny siwy pan, już bez wąsa, acz z oczyma nadal pełnymi radości i dumy, gdy siedział w parku obok swojej małżonki, trzymał przed nią tort z mnóstwem zapalonych świeczek czy też robił im obojgu zdjęcie w lustrze, trzymając w drugiej dłoni kieliszki szampana z zeszłoroczną datą.
W momencie, gdy nachylałem się przed jednym z takich zdjęć, do salonu wróciła pani Elisabeth. Na tacy niosła dwie filigranowo zdobione wzorem bluszczu filiżanki z parującą herbatą oraz niewielki, tak samo pomalowany na brzegach talerzyk z ciasteczkami. Od razu się wyprostowałem, bo mogła przecież uznać moją ciekawość za zbyteczną. Kobieta jednak odstawiła tacę na stolik, a następnie z melancholijnym uśmiechem podeszła do kredensu, po czym wzięła w pomarszczone dłonie jedno ze zdjęć.
— To był pani mąż, prawda?
— Tak, tak. Henry. Zmarł kilka miesięcy temu – odpowiedziała, gładząc twarz mężczyzny kciukiem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, a nie chciałem wyjść na przesadnie zatroskanego, milczałem więc. Po chwili pani Layers odstawiła fotografię i wzrokiem przesunęła po wszystkich ustawionych na kredensie ramkach.
— Żałuję, że nie mamy więcej zdjęć takich jak to. – Wskazała dłonią na jedno z ich ostatnich lat. – Człowiek chciałby być wiecznie młody. Ale, chociaż ciało, twarz i głos się zmieniają, charakter pozostaje ten sam, a prawdziwe uczucia jedynie się pogłębiają. Gdy Henry umarł, chciałam zapamiętać go jedynie jako tego siwego staruszka, z którym trzymałam bolejące dłonie, gdy na zmęczonych nogach nie dało się już ustać.
Znienacka poczułem się jak intruz w świecie wspomnień tej kobiety. Choć byłem niewątpliwie zafascynowany, z drugiej strony ucieszyłem się, że nie odczuwam podobnych rzeczy. To zobowiązanie się, to głębokie cierpienie, przywiązanie tylko do jednej osoby, gdy ludzkie życie jest tak kruche…
— Musiała mieć z nim pani cudowne życie – odważyłem się w końcu powiedzieć. To chyba wytrąciło panią Elisabeth z własnego światka, który kochała, a w którym jednocześnie cierpiała.
— O tak, było szczęśliwe. Życzę panu takiego samego z pana obecną albo przyszłą dziewczyną – rzekła niespodziewanie. Z jakiegoś powodu zrobiło mi się głupio, że nieumyślnie „oszukiwałem” tę babunię o moich preferencjach. – No, ale koniec tego bajdurzenia. Niech pan usiądzie i napije się herbaty, póki ciepła. I oczywiście proszę spróbować ciastek.
Oboje udaliśmy się do stolika. Spróbowałem wreszcie swojego napoju, który w zapachu wyraźnie uwalniał przyjemną malinową nutę. Głęboko czerwona barwa zachęcała jedynie do spróbowania, co prędko zrobiłem.
— Mm, sama robi pani soki? – od razu zapytałem.
— O rany, czuć to w smaku?
— Oczywiście. Jest naprawdę pyszny.
— Dziękuję bardzo. – Pani Layers zaśmiała się z zawstydzeniem.
Sięgnąłem również po leżące na talerzyku kruche ciastka. Okazało się, że kryły w sobie uwielbiane przeze mnie rodzynki – od razu uśmiechnąłem się i jeszcze raz pochwaliłem dzieło kobiety.
— Skąd ma pani ten instrument? Wygląda przepięknie – spytałem po jakimś czasie delektowania się cynamonowymi słodyczami.
— Mój mąż dostał go w spadku po swoim wuju. Ponoć zrobiono je na początku dziewiętnastego wieku i wtedy też od razu dostało się do rodziny. Jakimś cudem w końcu znalazło się i u nas około czterech lat temu. Starałam się dbać o nie z zewnątrz, co chyba jakoś mi wychodzi, ale i tak jest strasznie rozstrojone. Mąż nigdy nie chciał nikogo do tego sprowadzić, bo bał się, że ktoś zniszczy struny, młoteczki albo coś innego. Z tego, co wiem, wiele elementów nie było wymienianych od bardzo dawna.
— Hm… Rozumiem, że obłożyła mnie pani odpowiedzialnością i wielkim zaufaniem, skoro mam mu pomóc? – zażartowałem.
Oboje zaśmialiśmy się, ja zaś szybko dokończyłem herbatę i, odstawiwszy filiżankę na stolik, podszedłem wreszcie do pianina.
Z bliska wyglądało jeszcze piękniej. Było malowane może trzy razy w ciągu swego istnienia pod tą postacią, bowiem wyraźnie widać było ciemne smugi słojów. Delikatnie dotknąłem drewnianego taboretu z tego samego drewna, co obudowa instrumentu. Dopiero gdy upewniłem się co do jego stabilności, odważyłem się nań usiąść.
Kiedy odsłaniałem pożółkłe klawisze, zauważyłem, że pani Elisabeth stała już w pobliżu. Zawiasy cichutko skrzypnęły, niedokręcone śrubki pod pulpitem tymczasem sprawiły, że ta wąska deseczka opadła z nagłym stukotem. Sprawdziłem lekko, czy nic się nie stało, nie pękło bądź nie ułamało – na szczęście wszystko wydawało się być w porządku. Czyli wystarczy, że tu użyję śrubokręta.
Przejechałem dłońmi po starych klawiszach. Były wybornie wiekowe, cudownie gładkie przez pokolenia sunących poń palców. Nacisnąłem wreszcie jedną nutę…
Wydobywający się z wnętrza pianina wstrętny skrzyp sprawił, że mięśnie na moim karku spięły się nieprzyjemnie. Zacisnąłem wargi i spróbowałem innego klawisza.
— Wiele razy starałam się znaleźć czysty dźwięk, ale żaden nie brzmiał choć trochę dobrze. Może pan próbować dalej, ale jestem pewna, że praca z tym pianinem potrwa dość długo.
Spojrzawszy na kobietę, kiwnąłem ciężko głową. Cały czar tego lśniącego piękna prysnął przez okrutne jęki, którymi miał przecież śpiewać.
Odetchnąłem ciężko, zbierając się w sobie. Choć serce i uszy krwawiły, musiałem po kolei sprawdzić każdy dźwięk, począwszy od najniższego, na skrzypiących piskać kończąc – oczywiście nie obyło się bez inspekcji sprawności pedałów. Siedem i jedna czwarta oktawy uosobienia fałszu. Miałem ochotę się otrząsnąć z odrazą.
Po wstępnym przesłuchaniu (niestety będę musiał jeszcze długo słuchać jego starczego rzępolenia) zajrzałem w końcu do środka.
Stare wnętrze pachniało cudnie. Zero smrodu wilgoci czy pleśni, jedynie aromat zadbanego starego drewna i nawet nuta żywicy. Drażniący nozdrza kurz tylko ledwo dawał o sobie znać. Obejrzałem po kolei wszystkie części, a następnie począłem szukać ewentualnych pęknięć lub rys.
Na tylnej ścianie zauważyłem przyśrubowaną drewnianą nakładkę z innego drewna niż cała obudowa. Włożyłem do środka dłoń i przetarłem wyżłobiony nań napis. Widniała tam data: 1833. Byłem pod ogromnym wrażeniem.
Wyprostowawszy się wreszcie, zacząłem:
— Pianino jest z tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku i trzyma się cudownie. Niewiarygodne, że większość młoteczków jest w nienaruszonym stanie, a wcale nie wyglądają na dużo nowsze niż cały instrument. Parę części, śrub czy kołków, mogę rzec od razu, będzie trzeba wymienić, całą resztę postaram się naprawić. Niestety strojenie zacznę dopiero, gdy to cudo znowu będzie w dobrej formie. Ale samo to nie powinno zająć więcej niż dwie, może trzy wizyty, żeby struny się na nowo przyzwyczaiły do napięcia. Dzisiaj zapiszę sobie wszystkie rzeczy i zrobię wstępny kosztorys, a pani już zdecyduje, czy będę kontynuował udzielania swoich usług.
— Dobrze. A czy części  j a  będę musiała skądś sprowadzać? – spytała kobieta.
— Nie, sam je zamówię. Mam swoje sprawdzone źródło, no i korzystne zniżki. Ale cena wszystkich napraw na pewno nie przekroczy wartości tak wiekowego pianina w idealnym stanie.
— Na cenie mi nie zależy jakoś specjalnie, nie chcę go sprzedawać. Po mężu zostało mi mnóstwo pieniędzy. Poza tym ja mam zamiar cieszyć się nim, póki będę mogła, a potem zapisać je swojej chrześnicy. Ma ponad dwadzieścia lat i niedługo wychodzi za mąż, na dodatek umie grać na pianinie, więc na pewno jej się przysłuży.
Uśmiechnąłem się ciepło do siebie. Fakt, że to cudo nadal będzie miało rodzimego właściciela oraz pożyteczną przyszłość w czyimś domu, a nie w milczącym muzeum, wywoływał we mnie jeszcze większy zapał do pracy.
Na pewno sprawę, że pianino znów będzie doskonałe.

Tego dnia postanowiłem przejść się do innego baru niż zazwyczaj. Ubrany w ciemnoczerwoną koszulę, zwężaną lekko w talii kamizelkę z paskami z przodu i wąskie czarne spodnie, a także w czarnym płaszczu z białymi lamówkami i z białym szalikiem dookoła szyi udałem się do Gordon’s Kingdom, zwanego potocznie Gordonkiem.
Lokal ten wyglądał zgoła inaczej niż Scorpio. Do środka prowadził pilnowany u wejścia korytarz, który następnie rozwidlał się na dwie części. Pierwsza, dwoma stopniami schodząca w dół, kierowała się do obszernej sali z parkietem, druga zaś do miejsca ze stolikami i barem. Ściana oddzielająca obie sale składała się z ułożonych naprzemiennie, dużych na metr kwadratowy półprzeźroczystych białych i zielonych tafli. Na każdej z zielonych części wyżłobione były kształty różnorakich oczu: kreskówkowych, realistycznych, egipskich, abstrakcyjnych i tak dalej. Ściany miały głównie pomarańczową barwę, miejscami pokryte jednak były ciekawymi graffiti.
Gordonek nie był tak duży jak Scorpio, mimo to był prawdopodobnie drugim tak często odwiedzanymi gaybarem w Springfield. Sam wpadałem tutaj co kilka dni.
Na znajomych ścianach korytarza wisiały plakaty z różnych epok filmowych. Minąłem je wolnym krokiem, udając się od razu w stronę baru. Miły chłopak o wygolonej połowie głowy z chęcią podał mi lekkiego drinka i karteczkę ze swoim numerem telefonu. Cóż, chłopaczku, jak ci się kiedyś trafi okazja, zobaczymy…
Odgarnąłem włosy na bok i rozejrzałem się po stolikach, trzymając słomkę w wargach. Tego wieczora zebrało się tu dość sporo facetów w różnym wieku. Ja jednak miałem ochotę na spędzenie przyjemnie nocy przy jakimś ciekawym mężczyźnie – dla równowagi samemu trzeba być czasem pasywem.
Na krzesło przy barze odłożyłem swój płaszcz i biały szalik, oczyma poszukując spojrzenia któregoś z tutejszych gości. Nie musiałem czekać zbyt długo – w końcu od czegoś ma się taką twarz.
Obok mnie zasiadł człowiek o ładnych, puszystych włosach barwy czekolady. Miał regularną twarz, twardo zarysowaną szczękę i prosty nos. Wyraziste jasnobrązowe oczy wlepione miał prosto we mnie – nie natarczywie, acz z ogromnym zainteresowaniem. W ręce trzymał tymczasem purpurowego drinka.
— Dobry wieczór. Jest tu pan sam? – zapytał. Miał głęboki, ciemny głos, piękny odcień barytonu.
— Dobry wieczór. Jeszcze nikt mi nie towarzyszy, chyba że pan będzie do tego chętny – odpowiedziałem, odwracając twarz do niego. Na moje słowa uśmiechnął się delikatnie i seksownie jednocześnie.
O tak, zupełnie w moim typie, pomyślałem, mrużąc lekko oczy. Każdemu się to podobało i często korzystałem z tego chwytu.
— Może skończmy ze zbędnymi uprzejmościami. Jestem Nick, a ty?
— Jeremy. Często tu bywasz? – zagadnąłem.
— O tej porze roku tylko w ciepłe dni.
— Spodziewałbym się raczej, że w te chłodne. Po co szukać ciepła, gdy od pogody mamy go pod dostatkiem.
— Wolę cieszyć się z miłej temperatury razem z kimś. Jakoś jest mi wtedy przyjemniej.
— Jest w tym racja… Mogę? – spytałem, wskazując wzrokiem na jego drinka.
— Jasne, proszę bardzo – rzekł szatyn, nie odsunął się jednak ani na centymetr.
Podszedłem doń krok i, oparłszy „przypadkiem” o jego ramię, nachyliłem się nad szklanką, by upić trochę napoju. Był średniej mocy, smakował słodko-kwaśnym sokiem z granatów.
— Masz ochotę zatańczyć? – zapytał Nick, wstając z krzesła.
— A co z drinkami? Jeszcze ktoś nam czegoś dosypie.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Nadawało to jego oczom niezwykle słodkiego i ciepłego, miodowego wyrazu. Zawołał natychmiast barmana, z którym najwyraźniej znał się całkiem dobrze – dzięki temu nasze napoje trafiły na chwilę w bezpieczne miejsce pod ladą. My tymczasem wyszliśmy na parkiet.
Nick miał przyjemnie wyćwiczone ciało. Ubrany w czerwono-czarną kraciastą koszulę z rozpiętymi górnymi guzikami prezentował się niezgorzej, jednak gdy przyciągał mnie w trakcie tańca do siebie, czułem rysujące się pod materiałem mięśnie. Już wiedziałem, że ta noc będzie należała do udanych.

— Zapal światło, nie widzę, na co wchodzę – szepnąłem. Mój głos był ciężki, zduszony szybkim oddechem.
— Nie mam zamiaru – odparł na to Nick, z którym spędziłem ostatnie kilka godzin. Maltretował właśnie moją szyję tam, gdzie łączyła się ona z ramieniem, po chwili przeniósł się na dołek przy obojczyku.
— Wpadnę w coś i obaj zrobimy sobie krzywdę – marudziłem nadal.
Szatynowi było chyba już tego po uszy. Znienacka poczułem, jak kładzie mi dłonie na pośladkach, następnie unosi z nagła. Wciągnąłem szybko powietrze, obejmując go nogami w pasie, przez co obaj czuliśmy doskonale swoje podniecenie.
Moment później mężczyzna niemal rzucił mnie na łóżko i zaczął ściągać z siebie koszulę. Ja rozpiąłem do połowy guziki swojej, odrzuciwszy uprzednio kamizelkę gdzieś na bok. Z pięknie wyrzeźbionym nagim torsem Nick wrócił na swoje miejsce między moimi nogami i zaczął maltretować tym razem klatkę piersiową, ocierając się przy okazji swoimi biodrami o moje.
Brązowooki wsunął dłoń pod mój pasek i zaczął mnie męczyć z lubością. Najwyraźniej moje jęki cieszyły go jedynie krótką chwilę, bowiem prędko ściągnął mi spodnie po kolana i zsunął się z pocałunkami niżej. Uniosłem się na łokciach i z namiętnym uśmiechem oglądałem jego niemiłosiernie przyjemne poczynania. Podniecenie zwiększał fakt, że przez cały czas pieszczenia mnie Nick nie spuszczał wzroku z moich oczu. Prawie że mnie pochłaniał.
Po jakimś czasie mój uśmiech zaczął znikać, częściej za to odchylałem głowę na boki, a nawet w tył, wciągając i wypuszczając powietrze przez przygryzioną wargę. Mężczyzna w ostatnich chwilach przed szczytem pastwił się nade mną paskudnie – jedynie krótko lizał lub przez moment ssał wrażliwsze części mojego członka, a gdy podniecenie spadało, on znów unosił je do samej granicy.
— Błagam, ja chcę dojść – stęknąłem proszącym głosem, patrząc nań niemal załzawionymi oczyma.
— Skoro tak ładnie prosisz – mruknął Nick, po czym wreszcie zaczął doprowadzać mnie do orgazmu.
Oddychałem coraz ciężej i głośniej, wreszcie nie umiałem utrzymać w sobie jęków. A kiedy nadszedł mój ulubiony moment, cały mój kręgosłup zmienił się w spięty łuk mięśni, wzdłuż których przebiegł nagle cudownie silny dreszcz.
Palce szatyna prędko znalazły sobie miejsce w innej części. Rozluźniony opadłem na materac pozwalając mu na wszystko, czego by chciał. Zastanawiałem się, dlaczego nie wyraził pragnienia wdzięczności z mojej strony za doznaną przyjemność. Skoro jednak nie nalegał, zależało mi tylko na tym, by nie stracił nad sobą panowania i dobrze mnie przygotował.
O dziwo moja wymęczona męskość prędko była gotowa do dalszych poczynań, Nick tymczasem nie stronił od pieszczot. Z tego, co pamiętałem, mówił coś, że jest artystą albo fotografem. Nie dziwiłem się zatem, że z każdego jego czynu czuć było zachwyt i fascynację dla mojego ciała.
Po pewnym czasie obaj wyczuliśmy, że jestem gotów. Mężczyzna nie zwlekał zatem z dalszymi działaniami – wyswobodził się ze spodni, po czym uniósł jedną z moich nóg i wolno zaczął się wsuwać. Odetchnąłem głęboko, rozluźniając się najbardziej, jak mogłem. Na szczęście szatyn był z początku powolny w swoich ruchach. Delektował się każdym doznaniem, wzrokiem pieszcząc moje ciało.
Jego penis był wygodnych rozmiarów. Nie musiałem bać się, że mnie rozerwie, ale też czułem dokładnie, jak przesuwa się w moim wnętrzu i sięga powoli coraz głębszych części, sprawiając mi jeszcze więcej przyjemności.
Seks stawał się coraz bardziej namiętny, a mnie robiło się tylko lepiej. W odruchu jedną dłonią chwyciłem swoje włosy, oczy zaś zacisnąłem z lubością. Co jakiś czas słychać było mruknięcia Nicka, choć częściej pewnie to ja wydawałem dźwięki świadczące o doznawanej rozkoszy.
Tempo narastało, a ja zatracałem się coraz bardziej. Wiedziałem, że ta pierwsza, wstępna wręcz część nie zaspokoi wyraźnie temperamentnego w łóżku szatyna, dla mnie jednak nieważne było, na ile rund starczy mu sił – liczyło się tylko to, żeby umiał doprowadzić mnie do niebiańskiego stanu zapomnienia o wszystkim, co na tym świecie jest.
Dla mnie chyba właśnie to jest istotą seksu.
Wypełnione wywarem rozkoszy zapomnienie.

Przebudziwszy się, nie od razu otworzyłem oczy. Ciepła pościel trzymała moje nadal zmęczone ciało blisko czegoś ciepłego – zapewne zeszłonocnego partnera. Przez moment miałem wrażenie, że po spojrzeniu przed siebie zobaczę znajomą już twarz Bastiana. Prędko jednak uświadomiłem sobie, że z uroczym blondynkiem nie takiego zmęczenia mógłbym się spodziewać.
Wyciągnąłem ręce daleko za głowę, mrucząc, gdy zastane mięśnie zostały zmuszone do ruchu. Potem dłońmi objąłem swoją twarz, przetarłem ją i pomasowałem oczy. Dopiero wtedy moje patrzałki wychyliły się zza zasłony powiek.
Leżący obok mnie mężczyzna z rozsypanymi brązowymi włosami nieświadomie przyciągnął mnie do siebie, gdy się poruszyłem. Niestety nie umiałem zatrzymać w sobie ziewnięcia – to ostatecznie obudziło mojego partnera.
Zmarszczył brwi i powieki, po czym otworzył je i spojrzał prosto na mnie. Jedną z mniej przyjemnych rzeczy wielu moich poranków było przypominanie sobie imion jednonocnych kochanków. Z jednej strony z niektórymi śmiesznie się je zgadywało, z drugiej jednak nie przy każdym mogłem sobie pozwolić na takie żarty.
— Cześć – mruknął zachrypniętym głosem mężczyzna. Przypomniałem sobie, jak tym samym niskim tonem wymawiał wczoraj moje imię. Od razu uśmiech wpełzł mi na usta.
— Dzień dobry – odparłem, ziewając od razu ponownie.
— To była bardzo przyjemna noc – usłyszałem nagle.
— Miło mi, dla mnie również.
— Chciałbyś to czasem powtórzyć? – Oho, zaczyna się.
— Wybacz, ale preferuję raczej bardzo krótkie związki.
— Szkoda. Mam nadzieję, że chociaż mój numer przyjmiesz w razie nagłej samotności.
— W ramach wyjątku dla ciebie. – Znienacka przypomniałem sobie, że kolega obok mnie ma na imię Nick.
— Bardzo mnie to cieszy.
Uśmiechnąłem się do niego tak, jak i on uśmiechnął się do mnie. Następnie wstałem i przeciągnąłem się już porządnie – kilka kręgów w plecach strzeliło. W pomieszczeniu było ciut zimno, więc udałem się pod ciepły prysznic na dłuższą chwilę.
Kiedy wróciłem do pomieszczenia, znalazłem rozłożone na łóżku moje ubrania, a na nich niewielką kartkę z numerem.

Ten dzień był nieco chłodniejszy niż ostatnich kilka. Wiał wiatr, co jakiś czas siąpił też drobny deszczyk. Mimo to z jakiegoś powodu postanowiłem przejść się na spacer przez park.
Zasnute białym atłasem niebo było zupełnie jednolite. Nie dało się nawet poznać, z której strony znajduje się słońce – tak gruba warstwa chmur przykryła błękitne sklepienie. Wilgotna kora drzew połyskiwała jednak w naturalnym świetle, ukazując swoje zawiłe kształty konarów w o wiele wydatniejszy sposób. Pączki ściśniętych ciasno młodych liści powoli się powiększały, acz jeszcze nie nadszedł moment, gdy ich ciemnozielona skorupka miała pęknąć.
Ciasno owinięty wokół mojej szyi szalik chronił mnie przed wiatrem, nic jednak nie mogło powstrzymać jego podmuchów przed targaniem mi włosów. Specjalnie nie było to uciążliwe ani irytujące – całkiem lubiłem wiatr. Poza tym nie narażałem się na dziwne spojrzenia mijanych ludzi, którzy sami wyglądali w przeróżny sposób przez fale chłodnego powiewu.
— Czyż mnie oczy nie mylą? Jerry! – usłyszałem nagle niepokojąco znajomy ton. Mój wzrok automatycznie skierował się w stronę pobliskiej ławki, na której znajdował się właściciel owego głosu.
A jednak trzeba było pomyśleć.
Z pomalowanego na ciemny brąz siedziska machał do mnie przebrzydle przystojny mężczyzna w eleganckim czarnym płaszczu, odważnie (ze względu na pogodę) rozpiętym. Od razu rozpoznałem w jego chamskim spojrzeniu i ledwo rozwianych, bo krótkich, rudych włosach Hanna.
W odruchu odwróciłem głowę w drugą stronę i przyspieszyłem kroku. Tak, wiem, zaprezentowałem swoją postawą wyżyny taktu, lecz nie zamierzałem zatrzymać się ani przez chwilę.
Niestety usłyszałem z sobą kroki. A jednak chciało mu się wstać…
— Jerry, myszko, nie uciekaj – rzekł do mnie na tyle głośno, by mnie, oczywiście, speszyć. Nie zwalniając kroku, posłałem mu mordercze spojrzenie, pełne chłodnego i czystego przekazu: „SPIERDALAJ”. Jak się można było spodziewać, umysł tego ameboidalnego cioła nie zrozumiał nieskrywanej wiadomości.
Dogoniwszy mnie, złapał za łokieć i zrównał ze mną krok. Uśmiechał się przy tym tak pogardliwie i idiotycznie, że przez chwilę miałem ochotę dać mu w twarz (a nieprawda, bo cały czas chciałem to zrobić).
— Idź się utop, a nie przywalaj do ludzi z samego rana – warknąłem, wyrywając rękę.
— Spokojnie, myszko, po prostu chciałem porozmawiać jak koledzy „po fachu”. Ale skoro dla ciebie mamy dopiero ranek, wnioskuję, że ostatnią noc spędziłeś równie ciekawie, co każdą poprzednią – powiedział z tą obrzydliwą nutą w głosie, jak gdybym robił coś absolutnie zakazanego i pogardzanego przez społeczeństwo (nie żeby tak nie było).
— Brzmi to w twoich ustach, jakbyś sam żył inaczej – prychnąłem cicho.
— Ha, w przeciwieństwie do ciebie nie śpię z każdym, kto mi się nawinie. – Usłyszałem ciche żachnięcie się.
— Wypraszam sobie, bo wybieram tylko porządnych partnerów – odparłem z dystansem w głosie.
— I umiesz ocenić ich „porządność” po paru godzinach rozmów i tańczenia?
— Na tyle, by się nimi zaspokoić – tak.
— Dla mnie brzmi to bardziej, jakbyś nie umiał wytrzymać chwili bez seksu. – Uśmiechnął się pogardliwie.
Zazwyczaj takie komentarze nie wzbudzały we mnie żadnych emocji. Jednak teraz, gdy obok mnie szedł mój największy rywal, jedyna osoba na tyle bezczelna, by w twarz powiedzieć mi, że jestem niepociągający, a teraz ewidentnie zarzucająca mi puszczalskość, coś się we mnie zakotłowało. Skręciłem w najbliższą alejkę, na której nie było już żadnych ludzi. Przy kolejnym drzewie gwałtownie odwróciłem się w stronę tego wiewióra i chwyciłem połę jego płaszcza.
— Czemu ty się tak mnie czepiasz? Może sam chcesz się mną zaspokoić, bo nie wystarczają ci zarozumiałe i pieprznięte dzieciaki, a tylko takie na ciebie lecą? Przylepiasz się do mnie i moich zdobyczy, dlatego że ci się podobam, tak? No, przyznaj się, nikogo tu nie ma poza nami. – Z każdym kolejnym słowem zbliżałem się do niego coraz bardziej. Dzieliło nas niecałe dziesięć centymetrów, więc miałem pysk tej łajzy tuż przed oczyma.
Hann jednak prychnął mi prosto w twarz. Następnie zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego – położył mi dłonie po obu stronach twarzy i z uśmiechem maniaka rzekł:
— Chyba już zapomniałeś, że dla mnie jesteś tylko kolejnym ładnym facetem, którego niespecjalnie pożądam. A ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie uprawiam seksu z byle czym.
Ty kurwo.
Pierwszy raz w życiu patrzyłem na kogoś z taką nienawiścią i furią. Miałem ochotę go zabić, poszatkować, rozszarpać jego flaki po betonowej alejce, a głowę nadziać na gałąź drzewa, uprzednio umazawszy się w jego krwi. A zamiast tego patrzyłem na Hanna z zaskoczeniem pięciolatka, który dowiedział się, że święty Mikołaj nie istnieje. Nie umiałem nawet się poruszyć!
A ten pierdoleniec tylko żachnął się cicho i mnie puścił. Moje palce natychmiast się rozluźniły, zostawiając jego płaszcz.
— Wiesz co? Mam dla ciebie propozycję. Załóżmy się – powiedział znienacka, burząc napiętą atmosferę. W odruchu zacząłem rozmasowywać sobie krawędzie szczęki.
— Niby o co miałbym się z tobą zakładać? – spytałem arogancko.
— Załóżmy, że jeśli wytrzymasz dwa tygodnie bez uprawiania seksu, dam spokój zarówno tobie, jak i twoim „zdobyczom”. Znajdę też inne miejsce dla siebie. Będziesz miał ode mnie zupełny spokój – zaczął powoli, przenosząc wzrok z nieba na pobliskie drzewa i w końcu koncentrując go na mnie. Wykonał dwa kroki w moją stroną; od razu poczułem się zagrożony. – Jeżeli jednak nie dasz rady, ten jeden raz będziesz musiał spędzić ze mną równo dwadzieścia cztery godziny, robiąc dokładnie to, co ci każę.
— Mam na dwa tygodnie tylko trochę zmieniać swoje życie po to, by mieć od ciebie święty spokój? Z radością. – Uniosłem głowę, raźno patrząc w jego wiewiórcze gały.
Błagam, odwołaj to. Powiedz coś w swoim stylu „Ha! Myślałeś, że mówię poważnie? Idź się przeruchaj z bezdomnym”. Kurwa, człowieku!
— Znakomicie. Żebyś nie mógł mnie oszukać spotykajmy się codziennie raz w Scorpio, a raz u mnie w domu. Ponoć stroisz instrumenty, a ja akurat kupiłem zabytkowy klawikord.
…Niech cię struś przerucha, pizdo ludzka.
— Dwa tygodnie to trochę dużo jak na jeden instrument, ale postaram się pracować wystarczająco „dokładnie” – odparłem z przekorą, jakbym w duchu wcale nie przeklinał tej popieprzonej dumnej części siebie.
— Zatem dziesiąta rano będzie teraz pasować, tak?
— Oczywiście. Czyli do zobaczenia jutro rano?
— O czym ty mówisz, Jerry? – Hann zaśmiał się pod nosem, po czym położył mi dłoń na ramieniu i nachylił się. – Zakład zaczyna się już dziś. Mam nadzieję, że nie stchórzysz i spotkamy się wieczorem, co, myszko?
Uśmiechnąłem się półgębkiem, spoglądając nań tak, jakby miał być moim kolejnym celem. Mężczyzna wydawał się usatysfakcjonowany tą reakcją, bo puścił mnie, a potem, rzuciwszy mi krótkie „To na razie”, odwrócił się i poszedł wreszcie swoją drogą. Sam nie zawracałem sobie głowy żegnaniem go w jakikolwiek sposób – po prostu poszedłem w drugą stronę.
Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na zrzucenie maski i z przerażeniem w oczach wbiłem wzrok w swoje buty.
…Zjebałeś, Jeremy. Zjebałeś najbardziej w życiu i teraz nic nie będziesz mógł zrobić, poza udawaniem, że jest okej i dasz radę.
Jasne, że dam radę. A co tam, że od ośmiu lat nieprzerwanie jestem bardzo aktywnym seksoholikiem. Co tam, że conocny seks jest dla mnie jak sikanie co rano. Dwa tygodnie? Pff, bułeczka z masełkiem. Na pewno wytrzymam i na pewno będę się uśmiechał, widząc twarz sprawcy tego przekleństwa dwa razy dziennie. Oczywiście. Kto by sobie nie poradził? Zacznę haftować serwetki albo układać puzzle i ta gnida w dupę będzie mogła mnie pocałować.
Ja pierdolę, co ja zrobiłem…?
Gdy tak kierowałem się w stronę mojego domu, rześkie powietrze i nagie drzewa jakoś straciły na uroku. Ze wzrokiem luźno opuszczonym na dwa metry przed siebie umiałem jedynie przywoływać uśmiechniętą twarz tego wielkiego wiewióra, który cieszył rudą mordę, jakby już widział mnie jako swojego niewolnika przez pełną dobę.
J a k o ś   m u   s i ę   n i e   d z i w i ę .

4 komentarze:

  1. Dziękuję Racu, poprawiłeś mi humor :3 Czy mówiłem Ci już, że masz świetne opisy? Nie? To teraz mówię. Są wspaniałe, a ta końcówka o Hannie jest znakomita. Hm... Cóż mogę jeszcze rzec? Bardzo, ale to bardzo podoba mi się długość tego rozdziału. Chwila, skomentowałem Ci Księcia Turkusu? *myśli* Boże, przepraszam! Już biegnę, zrobię to gdzieś za 3-4 godziny. Yh! Idiota! Każdego dnia powtarzać sobie "Pamiętaj o komentarzu dla Racu!" i zapomnieć. Ta, tylko idiota Ayo to potrafi. Jeszcze raz przepraszam.
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam zakłady :D nie mogę się doczekać tych dwóch tygodni ^^ to będzie bardzo interesujące i.. heh.. wymagające dużo samozaparcia ze strony Jeremy'ego. No i kto wygra.. a może raczej kto przegra?
    Weny, Racu!
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pysiek, teksty "ameboidalny cioł" i "pizda ludzka" mnie kupiły. Sam zakład też.
    Najbardziej mi się podobał fragment z zakładem, bo najlepiej XD A najładniejszymi opisami były, tradycyjnie, opisy iejsc: mieszkanie Elisabeth (i sama Elisabeth <3) i Gordonek. Ogólnie, milutko bardzo, a ja wracam do nibynóżek.
    ~B.

    OdpowiedzUsuń
  4. Struś oficjalnie zostaje maskotką tego opowiadania razem z wiewiórką xD Tak pięknie się wkopać. Myślałem, że tylko ja mam taki talent a tu proszę. Jeremy najpierw powiedział a potem pomyślał. Takie w jego stylu :3 jestem ciekawy naprawdę co z tego wyjdzie. On i abstynencja przez dwa tygodnie? Jeżeli zdarzy się jakiś cud i faktycznie wytrzyma to raczej jeden partner mu wtedy nie wystarczy. A skoro już o tym mówimy to powiedz mi Racu czy zamierzasz uraczyć nas w tym opowiadaniu wielokątami czy tylko seksem dwuosobowym?
    To by było póki co wszystko z kategorii pytań z ciemnej strony. A teraz jasna strona. Plus za długość. Dawno nie uraczyłeś nas tak długą wypowiedzią z czego jestem niezwykle wdzięczny :) Gramatycznie też wypadło dobrze. Nie widziałem mym czujnym okiem żadnych literówek oprócz tej jednej o której Ci już meldowałem. Opisy ładne i klimatyczne. Powstaje nam powoli obraz całego miasta. Szczególnie podobał mi się opis pianina *ma obsesję na punkcie tego instrumentu* i tego jak Jeremy do niego podchodził. Było czuć między słowami, że on naprawdę kochał instrumenty. A praca z tak pięknym i starym przedstawicielem tej nielicznej grupy będzie dla niego przyjemnością samą w sobie po przez obcowanie z nim. Wydaje mi się, że ta pani Elisabeth odegra większą rolę w życiu naszego bohatera. Mylę się Racu?

    Niecierpliwie czekam na następny rozdział ^^

    Weny mój Drogi :)

    OdpowiedzUsuń