Uwaga

niedziela, 10 kwietnia 2016

Naprzód

Terkot drewnianych kół. Stukot stawianych wciąż kopyt. Co jakiś czas podskok na twardym podłożu pełnych wybojów. Dwie siedzące obok siebie postacie w milczeniu znosiły niewygody podróży. Obie miały na sobie grube płaszcze, które chroniły je przed północnym wiatrem nadchodzącego wieczora.
Ostatnie blaski słońca zabarwiły powietrze złotem i pomarańczą. Świat na chwilę stał się odbiciem rozlewającego się po niebie skarbu. Wszystkie chmury zostały przepędzone, żadnej z nich nie dano możliwości spijania nektaru zachodu. Powoli jednak łuna zaczynała ustępować miejsca ciemności, aksamitnemu granatowi, który garściami zagarniał niebo dla siebie.
Wóz się zatrzymał. Woźnica jedynie skinął na pasażerów przyjaźnie. Zeszli oni prędko, biorąc w dłonie jedynie dwa pokaźne tobołki, po czym wolnym krokiem udali się w stronę nieopodal stojącej gospody. Turkoczące koła jako jedyne ich pożegnały.
Szynk z jednej strony graniczył z gęstym lasem, w tym miejscu bukowym, z pozostałych otaczały go jedynie szczere pola obrane już ze wszystkich zbóż. Nie był wielkim budynkiem, choć widoczna stajnia z boku też nie wskazywała na nędzę. Właścicielom musiało powodzić się akurat w sam raz.
W środku nikt nie zwrócił uwagi na zakapturzone postacie. Zbliżający się chłód jesieni każdego zmuszał do narzucenia na siebie przynajmniej kilku warstw ubrań, choć po przekroczeniu progu doskwierające zimno natychmiast ustępowało ciepłu rozpalonego w kominku, buchającego ze szczerą radością ognia.
- Potrzebne nam dwa łóżka – rzekła jedna z postaci, gdy dotarły do kontuaru. Jej głęboki, wyzbyty uczuć głos sprawił, że karczmarz nie poczuł doń sympatii. Rzucił obu postaciom nieprzychylne co najmniej spojrzenie, po czym z ociąganiem odparł:
- Dwa pokoje chyba jeszcze mamy.
Nagle druga postać się odezwała, jednocześnie zrzucając kaptur.
- Nie mielibyście może jednego pokoju? I grzanego cydru?
„Temu to dobrze z oczu patrzy”, pomyślał karczmarz, gdy zastanawiał się, czy aby na pewno skłamać, by dostać więcej pieniędzy.
Młody mężczyzna spoglądał na niego jednak, jakby wiedział, co chodziło mu po głowie. Mimo to uśmiechał się jakoś tak pobłażliwie, z nadzieją. A karczmarz specjalnie na pieniądze też nie był łasy, po prostu ten wyższy mężczyzna zdawał się…
- Będzie taki pokój. Zaraz powiem córce, żeby go przygotowała – rzekł w końcu, odwracając się, by nalać obu mężczyznom cydr. Dość dużo ludzi dziś go zamawiało, dlatego żona karczmarza przygotowała więcej trunku w zapasie.
- Dziękujemy bardzo – uśmiech mężczyzny się poszerzył, nawet jakby bardziej zmiękł. Aż sam karczmarz miał ochotę się do niego zaśmiać.
Gorący napój znalazł się przed obcymi i niemal natychmiast został porwany w ich ręce. „Na pewno zmarzli, jak jechali w taką pogodę”, pomyślał karczmarz, kiwając głową na swoją nastoletnią córkę.
Po chwili także i drugi, niezbyt jak się wydawało karczmarzowi sympatyczny mężczyzna zrzucił kaptur. Nie wyglądał na starszego od swego kompana, jednak wyraźnie różnił się od niego humorem.
- Macie może, karczmarzu, jakieś ciepłe jedzenie? Zmarzliśmy w czasie drogi, a jeszcze trochę nas czeka – znów odezwał się ten milszy.
- Pieczone kaczki dzisiaj są. I zupa cebulowa na wędzonym boczku.
- Co ty na to? Dawno nie jedliśmy kaczki – zaczepił swojego towarzysza.
- Kaczkę z chęcią zjem, ale z zupy zrezygnuję. Wystarczy, żeby jeden z nas śmierdział cebulą cały jutrzejszy dzień, Malachitowy – odburknął tamten ze złośliwym półuśmiechem na twarzy.
- Wypraszam sobie, to tobie ostatnio za bardzo smakowało mięso faszerowane czosnkiem – w głosie mężczyzny nazwanego „Malachitowym” była wyraźna chęć odgryzienia się, choć drugi z nich prędko się wybronił.
- Sam chciałeś go spróbować, nie wiń mnie, że było smaczne.
Sympatyczniejszy w mniemaniu karczmarza mężczyzna pokręcił milcząco głową i upił ostrożnie kilka łyków cydru. Nawet w półmroku widać było, że od gorącego napoju jego wargi zrobiły się czerwieńsze.
Nagle córka karczmarza podeszła do niego i szepnęła coś na ucho ojcu. Ten kiwnął głową, by powiedzieć gościom, że ich pokój już jest gotowy.
- O, moglibyśmy zatem dostać jedzenie już tam? Wolelibyśmy się wcześniej położyć.
- Oczywiście – odparł karczmarz. – Pokój jest po schodach, trzeci w prawo.
Mężczyzna podziękował jeszcze, po czym razem z towarzyszem wstał i obaj udali się we wskazanym kierunku. Choć zabrali ze sobą cydr, karczmarz postanowił i tak przynieść im jeszcze trunku do posiłku.


Cisza. Spokój. Ulga.
Zapach ciepła. Zapach snu. Zapach bezpieczeństwa.
Zamilkłe obrazy spoglądały tam, gdzie skierowano ich wzrok wieki temu. Zakurzone ramy, wyblakłe kolory. Blask dawnego piękna lśnił ledwo dostrzegalną łuną w smutnych oczach.
Czyjaś dłoń dotknęła jednego z płócien. Delikatnym, czułym ruchem wspięła się i opadła po rysach twarzy delikatnej postaci. Niemal słyszalne było westchnięcie. Łagodne, pobłażliwe westchnięcie.
Nagle zrobiło się zimno. Ręka powoli zsunęła się w dół. Wraz z nią upadło czyjeś ciało. Dygot powietrza, gdy twardy przedmiot odbił się od drewna podłogi.
Ale ten uśmiech nadal było czuć. Pełen miłości uśmiech, który wypełniał oczy na wszystkich obrazach.


Nathaniel uchylił powieki. Ujrzał nad sobą obcy sufit. Obcy i jednocześnie znajomy – ileż podobnych sufitów zdążył się naoglądać przez te wszystkie lata? Nie interesował go w żaden sposób. Uczuł wręcz doń niechęć, gdy wyparł sprzed jego oczu wizje pokoju pełnego obrazów.
Nie miewał już koszmarów. Żadnych. Jego przeszłość zamknęła się wraz z kolejną przewróconą kartą księgi życia. Co więc miało go prześladować?
 Czasami jednak nachodziły go wizje podobne tej sprzed chwili. Pełne ciszy. Pełne spokoju. Nie było w nich smutku, lecz zawsze budził się zeń z cieniem nostalgii. Szereg obrazów, pięknych obrazów i kochająca je wszystkie postać mężczyzny o uśmiechu cieplejszym niż słońce.
Wiedział, od pierwszego snu wiedział, kim owa postać jest. Ale nie cierpiał przez tę wiedzę. Był to fakt poniekąd ukrywany przed nim przez jego umysł, z drugiej jednak strony jak podobna wizja mogła nie być dlań jasna?
Zamknął oczy, przywołując znów wspomnienie czułego gestu, którym postać dotknęła obrazu. Niemal czuł tę dłoń na swojej twarzy, delikatną i lekką niczym muśnięcie księżycowym światłem.
We śnie nigdy nie był kimś. Nigdy nie był postacią. Nigdy nie był obrazem. Nigdy nie był  c z y m k o l w i e k. Po prostu widział, nie istniejąc. Czy chciał w nim uczestniczyć?
Nie.
Ostatnio ta wizja nawiedzała go coraz częściej. Dlatego zdecydował się na powrót. Zostało mu jeszcze trochę drogi, lecz był już tak blisko, że nawet jego kości krzyczały z dziwnej, młodzieńczej wręcz ekscytacji.
Minęło tyle czasu. Ciekawe jak bardzo zmieniła się stolica przez te wszystkie lata.
Otworzył oczy jeszcze raz. Mrok rozbijany był pasmami światła spomiędzy okiennic. Gwiazdy świeciły jasno na niebie, aż żałował, że nie mógł otworzyć okna i wychylić się, by oglądać nocne niebo dopóki sam świt nie przegoni błyszczących dziewcząt na drugą stronę świata.
W tym cichym ledwo blasku dostrzegł po drugiej stronie pomieszczenia zarysy łóżka zajmowanego przez drugiego człowieka. Dłuższą chwilę Nathaniel przyglądał się, jak mężczyzna oddycha głęboko, pogrążony w zasłużonym śnie. Niesamowite, że znalazł się ktoś, kto podążał z nim ramię w ramię przez te wszystkie lata, nie oczekując niczego w zamian.
Wystawiał go na okrutną próbę, wiedział to. Widział wszystko w jego oczach, gdy po raz pierwszy powiedział, że chce wrócić do Leverium. Gdyby mógł, ten człowiek własnoręcznie wymazałby miasto z map i ze wspomnień każdego mieszkańca Hervesh. Nathaniel żałował, że jego towarzysz tak nienawidzi miejsca, w którym on spędził większą część swego życia.
Co jednak zrobić, gdy musiał? Nie tylko musiał, ale też chciał? Owa potrzeba rosła w nim miesiącami, nim przybrała miary wystarczająco silne, by zdecydować o rzeczywistym powrocie.
Z powrotem jego wzrok znalazł się na suficie. Prędko powieki zasłoniły oczy, których barwa teraz wydawała się zupełnie zwyczajna, lecz za dnia przyciągała ciekawskie spojrzenia wielu ludzi.
Kiedyś znęciły one kogoś zupełnie nadzwyczajnego, kto raz na zawsze zmienił jego życie.
Pozwolił sobie na spłynięcie wraz z myślami do krainy marzeń i snów. Czekały go tam czułe dłonie wielu ukochanych ludzi. Uśmiechy, spojrzenia i słowa jego niegdysiejszego całego świata. I uścisk człowieka, który – choć dawno temu już odszedł – znów upominał się o uwagę. Jego cichy szept rozległ się w umyśle głębokim tonem. Zdawał się mówić „Leverium na ciebie czeka, mój chłopcze”.
Dlatego teraz, po jedenastu latach Nathaniel Angerbold wracał do domu.


Kiedy otworzył oczy, tym razem już rano, jego towarzysza nigdzie nie było. Rozrzucona niechlujnie po łóżku kołdra wskazywała jednak na to, że nie opuścił on pokoju dawno temu.
 Nathaniel uniósł się do siadu, mrucząc z niezadowoleniem, gdy poranny chłód dostał się pod jego cienką koszulę. Następnie wstał i podszedł do przygotowanej dlań miski z wodą. Prawie uciekł z powrotem do łóżka, gdy lodowata ciecz spłynęła po jego twarzy, szyi i rękach. Wytarłszy się ręcznikiem leżącym tuż obok, dostrzegł nagle lusterko, które jego towarzysz najwyraźniej zostawił nieopatrznie na wierzchu.
Szklana powierzchnia odbijała rzeczywistość Nathaniela niemalże bez skazy. Małe zwierciadełko ukazało mu twarz dorosłego mężczyzny o dziwacznych turkusowych oczach. Blada skóra pod owymi oczyma miała zmęczony, szarawy odcień, pogłębiony nagle, kiedy Nathaniel zmarszczył nieco brwi. Prosty, dość drobny nos, wąska szczęka i niewielkie usta – tylko tyle pozostało w nim z dziecka, które jedenaście lat temu opuszczało stolicę. Teraz jego twarz nabrała twardszych rysów, podbródek się uwydatnił, na brodzie dało się zauważyć ślad zarostu, ledwo widocznego, choć nadal mężczyzna nie golił się częściej niż raz na kilka dni. Wąskie niegdyś barki stały się silniejsze, wystarczająco mocne, by niósł nań niezbędny dobytek podczas podróży.
Lata wędrówek przeplatanych dłuższymi okresami w miejscach, gdzie znaleźli pracę, odbiły się na nim dość wyraźnie. Jego słabe, niewieście wręcz ciało, które kiedyś wielu ludzi potrafiło pomylić z dziewczęcym, stało się silne, umięśnione na tyle, by mógł wytrzymać znoje podróży. Także jego charakter się zmienił – gdy myślał o wyborach przeszłości czy też własnych wyobrażeniach sprzed lat, czasem wręcz uśmiechał się z pobłażaniem. Był tak strasznie niewinny, taki ufny dla świata. Patrzył na siebie jak na małe dziecko, którego rodzic oddalił się, by obserwować jego poczynania z odległości. Nie mógł jednak jakkolwiek zmienić biegu niektórych wydarzeń – w końcu dopiero podróż po całym Hervesh uświadomiła mu mnóstwo rzeczy, wielu zaś innych nauczyła od nowa.
Kiedy przebrał się w czyste ubrania, zszedł wreszcie na dół, kierowany głodem w stronę wonnych potraw przygotowywanych w gospodzie od samego rana. Drewniane stopnie przyjemnie skrzypiały pod jego wysokimi butami. Przechodząc obok kuchni, widział unoszące się kłęby pary, które ulatywały przez jedyne otwarte okno w karczmie. Zapewne tylko w tym dusznym pomieszczeniu można było pozwolić sobie na wpuszczenie do środka chłodu jesiennego poranka.
- Malachitowy, wreszcie – usłyszał nagle. Natychmiast skierował wzrok w głąb sali pełnej ław i stołów.
Zacharius przestał machać doń dłonią, gdy dostrzegł, że blondyn zbliża się doń. Drewniany blat wokół obstawiony był kilkoma parującymi talerzami, na których Angerbold dostrzegł nie tylko wędliny i sery, ale też grzyby, warzywa i mięso. Pokręcił jedynie głową, siadając naprzeciw niego.
- A ty jak zwykle marnujesz pieniądze – mruknął cicho, lecz sięgnął do koszyka z chlebem, by zacząć go powoli skubać.
- Niczego nie marnuję, po prostu dzień rozpoczęty sytym śniadaniem, to dzień udany od samego ranka. A ty, królewno, wyspałaś się? Dochodzi dziewiąta, a wczoraj specjalnie się nie narobiliśmy, nie sądzisz? – złośliwy półuśmiech na twarzy Arrowa jak zwykle wzbudził w nim irytację.
- Nie przypominam sobie, żebym urodził się królewną, a w sumie miło by było. Nie musiałbym wysłuchiwać tak odstręczających poddanych jak ty.
- Tak myślisz? – mężczyzna przeciągnął ostatnią głoskę. – Gdybyś urodził się królewną, ja urodziłbym się jakimś ważnym lordem, który na pewno miałby wpływ na twojego króla. Nie martw się, tak łatwo byś się mnie nie pozbył.
Nathaniel pokręcił głową. Do chleba wziął jednak trochę leżącego mięsa, które okazało się być robione w miodzie. Owszem, nie przepadał napychać się z samego rana niczym Zacharius, raz na jakiś czas jednak z chęcią pozwalał sobie na bardziej syte posiłki.
Gdy po paru kęsach uniósł wzrok, zauważył, że zielonooki nadal mu się przypatruje. Spokojnie przełknął, nim się odezwał.
- A teraz dlaczego tak ciągle wbijasz we mnie wzrok?
- Bo jak tak teraz patrzę, to nawet nie musiałbyś się rodzić żadną królewną. Wystarczyłoby cię ogolić, zapuścić włosy, odziać w  jakąś ładną kieckę, i masz! Królewna jak się patrzy.
Blondyn przestał na moment jeść, posyłając towarzyszowi bardzo zmęczone spojrzenie.
- Zachariusie, gdyby nie fakt, że zostałem dobrze wychowany, z wielką chęcią rzuciłbym w ciebie nożem.
Arrow zaśmiał się głośno, po czym wrócił do zajmowania się własnym śniadaniem, co turkusowooki skwitował pełnym ulgi westchnięciem.
Czasami wręcz dziwił się swojej cierpliwości. O ile w Nathanielu zmieniło się naprawdę wiele, tak Zacharius przez te jedenaście lat nie zmienił się prawie wcale. Owszem, Angerbold zdążył poznać wiele jego nowych twarzy, dowiedział się oń wielu faktów, z których nie zdawał sobie nigdy sprawy, lecz było to oczywiste, skoro podróżowali ze sobą nieustannie przez tak długi czas.
Nie było jednak tak, że jego cyniczny przyjaciel nadal był niemal beztroskim dziewiętnastolatkiem. Dojrzeli obaj, potrafili dostrzec i zrozumieć mnóstwo nowych rzeczy. Widać było to wyraźnie w jego chochliczo zielonych oczach – biła odeń chęć zabawy, dokuczania mu, dziecięcej ciekawości świata. Jednocześnie patrząc na niego, bez trudu dało się stwierdzić, że lekkie podejście do życia wzięło się u niego z mnogości doświadczeń. Dlatego też dla znającego jego przeszłość Nathaniela widok każdej kolejnej zmarszczki wokół oczu i każdego wgłębienia w skórze, gdy się uśmiechał, zdawał się być tak cenny i miły.
Zacharius odgarnął z czoła włosy, które kilka lat temu zaczął nosić nieco dłuższe. Turkusowooki kątem oka dostrzegł ten ruch. Wiedział, że przy jego okazji Arrow często spoglądał w jego stronę.
- Jak się panom spało? – zapytał karczmarz, kiedy przyniósł zamówione po jakimś czasie piwo.
- Bardzo miło. Okolica jest naprawdę cicha – odparł Nathaniel z miłym uśmiechem.
- A i owszem. W lecie czasami zjawiają się jacyś ludzie na dłużej, ale jak zbliża się zima, mało kto chce siedzieć w takiej nudnej dziurze. Tylko czasami kapłani ze stolicy przyjeżdżają.
Obaj mężczyźni posłali karczmarzowi spojrzenie pełne zrozumienia. Przez lata Angerbold zdążył się napatrzeć, jak wygląda życie chłopów czy biedniejszych ludzi zimą z dala od choćby niewielkich wiosek. A raczej jak szybko się kończy, gdy tylko spadnie większy śnieg.
- Oby w tym roku była łagodna zima – odezwał się Zacharius. Karczmarz pokiwał głową.
- Oby, na bogów. W zeszłym roku było tak dużo śniegu, że w sadzie nie ostała się ani jedna jabłoń bez połamanych gałęzi. I jeszcze te przymrozki, gdy zdawało się, że mrozy odpuściły.
Mężczyzna ponarzekał jeszcze trochę, najwyraźniej znalazłszy w nich lepszych słuchaczy, niż z początku mu się wydawało. Później odszedł, zostawiając ich w dziwnie ciążącej obu młodym ludziom ciszy.
- Ten woźnica powiedział, że będzie tędy przejeżdżał do stolicy i może mnie zabrać przy okazji – rzekł cicho Nathaniel, gdy sięgał po kolejny kawałek chleba.
Zacharius znieruchomiał na chwilę, po czym sam wrócił do jedzenia. Jego ruchy zdawały się być jednak nienaturalne, wręcz wymuszone. Blondyn wiedział, że jego przyjaciel ma coś do powiedzenia. Coś, co słyszał wiele razy.
Zielonooki prędko nie wytrzymał. Odkładając widelec z kawałkiem jakiejś wędliny, wyrzucił z siebie:
- Zdaję sobie sprawę, że powtarzałem to wiele razy, ale nadal nie rozumiem, jak możesz być taki spokojny. Jesteś pewien, że chcesz tam wrócić sam?
- Jestem najzupełniej pewien.
- Minęło jedenaście lat, Malachitowy. Żaden z nas nie wie, jak stolica się zmieniła przez ten czas. Może i kiedyś ją znałeś, ale teraz to zupełnie obce miejsce. Przecież wiesz, że ta nowa część Leverium to dla ciebie kompletnie…
- Wiem, Zachariusie – przerwał mu mężczyzna, przeszywając towarzysza niewzruszonym spojrzeniem. – Wiem o tym wszystkim. I wiem, że się martwisz. Ale nie raz i nie dwa bywaliśmy w zupełnie obcych miastach, trafialiśmy do różnych dzielnic i jakoś dawaliśmy sobie radę. Tak, chcesz powiedzieć, że byliśmy wówczas razem, jednak to nie zmienia mojej decyzji. Jechałem przez pół Hervesh nie po to, by teraz się wycofywać. – Przełknął głośno ślinę. Słowa cisnące mu się na usta jednocześnie grzęzły mu w gardle. – Leverium to  m o j e  miasto, nie twoje. Leverium ma wszystkie moje wspomnienia z wtedy. Muszę tam wrócić, bo inaczej nigdy nie zaznam spokoju.
Arrow otworzył usta, nabrał powietrza, lecz ostatecznie zacisnął jedynie wargi, marszcząc brwi. Wyglądał na zranionego jego słowami, ale nie wyrzekł ani słowa. Kiwnął jedynie głową, zmuszając się do dokończenia śniadania, o wiele mniej ochoczo niż dotychczas.
Nathaniel wiedział, co kryło się za tym spojrzeniem, za tą milczącą zgodą. Żaden człowiek nie spędziłby z drugim jedenastu lat bez ważnego powodu. Owszem, był przekonany o bezinteresowności Zachariusa, nie znaczyło to jednak, że drugi mężczyzna robił to wszystko tak po prostu, nie krzywdząc samego siebie.
Blondyn westchnął w duchu. Nigdy nie chciał sprawiać zielonookiemu przykrości, lecz ten jeden raz musiał zachować się w okrutniejszy sposób. Szept malarza z jego snu wciąż wybrzmiewał mu w uszach.
„Leverium na ciebie czeka, mój chłopcze.”
Nie wiedział, czego oczekiwać po nowej stolicy. Przez lata słyszał wiele pogłosek, zwłaszcza tuż po wyjeździe, że po Wielkim Pożarze, jak zaczęli nazywać go ludzie, strawiona część miasta odbudowywała się niesamowicie szybko. Gdy tylko nadeszła pierwsza wiosna, potem pierwsze lato, Leverium ponoć stawo się piękniejsze niż kiedykolwiek. Mężczyzna nie potrafił jednak sobie tego wyobrazić. Nowe, wspaniałe budynki wyrastające z grubego posłania mokrego popiołu?
Zbyt obca wizja dla wspomnień skrzywdzonego dziecka.


Gdy tylko zjedli śniadanie, Nathaniel wrócił do pokoju, zabrał zeń trochę pieniędzy, płaszcz i parę przydatnych rzeczy, by następnie czekać na woźnicę mającego zjawić się lada chwila. Nim minął próg drzwi, Zacharius rzekł mu tylko, by uważał na siebie. Nie potrafił się nie uśmiechnąć i odpowiedzieć, że już nie jest dzieckiem i da sobie radę.
Minęło niewiele czasu, nim terkoczące koła wozu oznajmiły mu, że nadszedł ten moment. Blondyn wspiął się na wolne miejsce obok przykrytych jakimś materiałem warzyw. Oparł się o bok wozu i wpatrzył się w okolicę. Lekki dźwięk lejc i duży koń posłusznie ruszył, stukając ciężkimi kopytami o wydeptaną drogę.
Nathanielowi prędko przypomniał się wyjazd z Leverium. Była zima, jak się potem okazało dość sroga jak na tę część kraju. Oglądał oślepiająco jasną grę światła i błyszczących drobin nienaruszonych mas śniegu. Mróz szczypał go w policzki i nos, lecz resztę ciała starannie przykrył kocem, który wziął Zacharius. Koła poruszającego się naprzód po śniegu wozu wydawały zupełnie inny dźwięk niż teraz.
Teraz okolica była pogrążona w barwach brązu, czerni i beżu. Ogołocone ścierniska, łyse drzewa, suche krzewy. Tylko co jakiś czas widać było dom, obok którego uwiązany na smyczy pies szczekał na przechodzące kury czy krowę.
Brudnobiałe chmury spięły się w jeden ogromny, gładki gobelin. Tylko daleko na horyzoncie nagle urywały się, ukazując leniwy fragment nieba, o wiele bledszego niż jeszcze miesiąc temu. Niewielki klucz być może ostatnich spóźnionych gęsi unosił się na niebie, tuż poniżej nich niebo przecinał gołąb szukający drogi do domu.
- Mówią, że zima prędko w tym roku przyjdzie, ale i szybko pójdzie – powiedział nagle woźnica. Był człowiekiem w sile wieku, być może ojcem dorastających już dzieci. Siedział wyprostowany, jego szerokie barki na pewno bez trudu radziły sobie z wszelkimi pracami w gospodarstwie.
- Niech bogowie na to pozwolą – odparł mu blondyn. Woźnica odwrócił się doń i uśmiechnął serdecznie.
- A ty, panie, co was sprowadza do stolicy? Nie wydajecie się jechać tam na długo.
- Wracam tylko na jeden dzień. Chcę znaleźć kilka miejsc, chociaż nie wiem, czy nadal się znajdują w Leverium.
- Ja niestety nie potrafię pomóc. Jeżdżę tylko sprzedawać warzywa i owoce na Placu Vuk.
- Plac Vuk? Nie słyszałem o takim miejscu jeszcze – zainteresował się.
- No to rzeczywiście dawno nie było was w stolicy, panie. Ten plac powstał po Wielkim Pożarze.
- Opowiedz o nim coś więcej – poprosił. Mężczyzna mruknął przeciągle, zastanawiając się.
- Sam wiem tylko tyle, co ludzie mi mówili. Ponoć po Pożarze król zebrał dziesiątki ludzi, którzy mieli wymyślić, jak odbudować Spaloną Dzielnicę, żeby nie powstał chaos. Plac Vuk powstał jako jedno z pierwszych miejsc. Miał łączyć ważniejsze ulice i przejścia, dlatego od niego zaczęto wznosić domy. Jak tylko budowniczy musieli się przenieść gdzie indziej, ludzie szybko wykorzystali miejsce na zrobienie targowiska. Jakoś tak zostało, że sprzedają tam przede wszystkim jedzenie. Ot, cała historia.
Woźnica miał przyjemny głos. Nathaniel przymknął oczy, wsłuchując się w jego słowa.
- A reszta miasta? Tej „Spalonej Dzielnicy”, tak?
- Nic tam już nie jest spalone, ale ludzie nadal tak mówią. Domy powstały już dekadę temu, więc nie są takie nowe, ale wyglądają schludnie, solidnie. Jak wspominałem wam już, panie, wiele nie wiem, ale wokół Placu Vuk jest spokój, porządek. Sprzedaję tam prawie od początku i rzadko kiedy widzi się jakieś burdy. A reszta Leverium wygląda ciągle tak samo. Uliczka Targowa tak samo pełna, Plac Główny tak samo duży, Drzewo tak samo bujne i zadbane, przynajmniej odkąd przejeżdżam przez miasto.
Turkusowooki uśmiechnął się ciepło. Czyli poza Spaloną Dzielnicą nie ujrzy niczego niespodziewanego. Z jakiegoś powodu wywołało to w jego sercu radość.
- Jeśli mogę spytać, panie, jak długo was nie było w stolicy? – znienacka woźnica zapytał.
- Jedenaście lat. Wyjechałem zimą po Wielkim Pożarze.
- Więc, panie, przygotujcie się, że nie zobaczycie już spopielonego miasta, a stolicę w pełnej krasie.
Angerbold zaśmiał się.
- Racja. Mówisz w piękny sposób, panie woźnico. Nie brzmisz jak większość chłopów.
- Jak byłem mały, ojciec wysłał mnie do pobliskiego lorda na dwór. Wielkoduszny z niego był człowiek, niech mu się powodzi w drugim świecie. Nauczył mnie liczyć i być uczciwym. Teraz u boku jego syna są moi dwaj synowie, bliźniaki. Straszne z nich były łobuzy, dlatego się martwię, że przeskrobią coś na dworze. Ale oby się nauczyli samego dobrego.
- Bez obaw, na pewno wyrosną na porządnych ludzi.
- Niech bogowie spełnią te słowa, panie – mężczyzna posłał w jego stronę kolejny serdeczny uśmiech, który Nathaniel z zadowoleniem odwzajemnił.
Przez resztę podróży woźnica jedynie nucił jakąś melodię pod nosem, co jakiś czas poprawiając spadającą połę koca, którzy miał na siebie narzucony. Turkusowooki tymczasem próbował rozpoznać któryś z widoków. Byli już coraz bliżej stolicy, czuł to w kościach, lecz żaden dom, żadne drzewo nie przywoływały wspomnień.
Jechali od strony wschodniej bramy. Angerbold oczyma wyobraźni widział połacie pustej ziemi, które kilkanaście lat wcześniej porastał gęsty las, wycięty w pień przez rozkaz króla. Nieco przypominało mu to starą legendę o drapieżnikach – nie obroniły one jednak tego lasu. Bogowie mogli się jedynie przyglądać.
A jednak teraz w miejscu, gdzie już nie powinno być nic poza kilkoma zapomnianymi karczami, znajdowały się nowe gospodarstwa. Obok nich stały stodoły, stajnie lub obory, czasami sady i ogrody warzywne. Mieszkańcy tych obrzeży uprawiali dla siebie zboża, o czym świadczyły kolejne ścierniska – im bliżej stolicy, tym mniejsze one były. Nie zmieniało to jednak faktu, że każdy miał własne zapasy zboża na zimę.
Jego dawny świat zmienił się tak bardzo już od zewnątrz. Czego Nathaniel mógł spodziewać się później? Ta krótka myśl wywołała nie tylko ekscytację, lecz i obawę, którą musiał stłumić.
Przecież nie wycofa się, będąc już tak blisko.
- Za tym pagórkiem widać już wschodnią bramę, panie – na te słowa coś w blondynie podskoczyło. Uniósł się bez słowa i zaczął wypatrywać szczytu pagórka z sercem bijącym niczym dziecku.
Koń parsknął kilka razy, ciągnąc wóz dzielnie, acz z niechęcią. Kto by przecież chciał męczyć się z wchodzeniem pod górkę, gdy ma za sobą taki ciężar. Mimo to grzeczne zwierzę nawet nie próbowało się buntować. Należała mu się sowita nagroda, gdy dojedzie do celu.
Końskie kopyta zaczęły inaczej uderzać o ziemię. Źrenice Nathaniela zaś rozszerzyły się, gdy rozpostarł się przedeń widok tak piękny, że na chwilę odjęło mu mowę.
To było ono.
Leverium.
Wielka stolica rozpościerała się tak samo jak jedenaście lat temu, lecz cały ten czas sprawił, że dla mężczyzny miasto zdawało się trzy razy szersze i dwa razy wyższe. Zwłaszcza majaczące w oddali wieże pałacu królewskiego, w świetle dnia białe niczym pokryty szkłem czysty marmur. Wysoki mur ograniczał mu możliwość oglądania ulic i domów, lecz ów szkopuł wynagradzał widok bramy, szeroko otwartej, zdającej się go zapraszać już z daleka.
„Leverium na ciebie czeka, mój chłopcze”.
Rozbrzmiewające w jego głowie słowa zdawały się teraz być tak prawdziwe jak nigdy.
Blondyn uśmiechnął się.
Tak. Czekało na mnie cały ten czas. A teraz jestem gotowy, by znów wkroczyć między jego mury.
- Mógłbyś zatrzymać się tuż za bramą? Zejdę z wozu od razu – powiedział, nie odrywając wzroku od roztaczającego się widoku.
- Oczywiście, panie. Ale na pewno nie chcecie zejść w jakimś innym miejscu, na Placu Głównym na przykład?
- Nie zgubię się. Tę część miasta znam doskonale.
Woźnica kiwnął jedynie głową, popędzając konia, który chciał wykorzystać jego nieuwagę i zwolnić.
Tak jak kiedyś bramy pilnowało dwóch strażników. Była wciąż wczesna godzina i dość dużo ludzi z obrzeży przekraczało mury stolicy, dlatego żołnierze udawali, że uważnie przyglądają się każdemu przybyszowi. Jeden z nich dłuższą chwilę wpatrywał się w Nathaniela, gdy ten zsiadał z wozu i płacił miłemu mężczyźnie. Blondyn kiwnął mu głową, tym samym uwalniając się od podejrzliwego spojrzenia.
Odwrócił się w stronę centrum miasta. Ulica, która tam prowadziła, należała do szerszych, lecz nie największych. Wschodnia brama w końcu nie była nigdy tak ważna jak północna czy południowa. Widział jednak przy niej więcej ludzi niż niegdyś tędy chodziło.
Gdy woźnica odjechał, Angerbold nagle poczuł wahanie. Iść w głąb Leverium? A może jednak zawrócić? Pójść i ukryć się znów w kolejnej gospodzie po drodze?
Wątpliwości ustąpiły jednak prawie od razu. Przed czym miałby uciekać? Przed samym sobą? Przed swoją przeszłością? Żadnego w tym sensu. Mógł jedynie przeć naprzód.
C h c i a ł  przeć naprzód.
Postąpił pewnie kilka kroków, czując się coraz lepiej. Tutaj świat stolicy nie zmienił się tak bardzo, ale jak wyglądało wnętrze Leverium? W jakich było barwach, w jakich zapachach? Czy maleńkie przejścia między budynkami nadal istniały? Czy wciąż umiałby się odnaleźć w ich ciemnej sieci?
Uśmiechnął się szeroko, gdy wiatr przeczesał jego włosy. Nagły chłód wywołał gęsią skórkę, lecz mężczyzna nie przejął się tym. Wiedział już, dokąd pójdzie najpierw. Przecież było kilkoro ludzi, którym musiał podziękować.
Budynki po bokach wyglądały tak samo lub prawie tak samo jak jedenaście lat temu. W większości kamienne z drewnianymi umocnieniami. Kiedyś jednak tylko niewiele miało w oknach szyby - teraz ta cienka warstwa szkła znajdowała się w prawie wszystkich domach.
Ujrzał przed sobą kamienny mostek. Wąska ścieżyna mieściła jedynie dwóch ludzi idących obok siebie. Niewielki ruch zapewniał jednak bezpieczeństwo rzeźbionym postaciom na niektórych kamieniach.
Nathaniel wkroczył nań spokojnym krokiem, po czym zatrzymał się na środku. Leverium zbudowano na jednym z brzegów Nurtu Ferg, jednej z większych rzek w Hervesh, a rzeczka, nad którą stał Angerbold, była jej maleńkim dopływem. Wpływała do miasta od północy, robiła łukowate okrążenie, po czym wpadała z impetem do o wiele spokojniejszego Nurtu Ferg. Blondyna zawsze bawiło, jak ów sięgający mu w głębszych miejscach kolan strumień był silny.
Srebrna tafla szemrzącej wody odbijała krzywo rzeczywistość, co jakiś czas kierując światło dnia prosto w twarz mężczyzny wspominającego ze spokojem, jak kiedyś często spacerował z matką czy też sam po mieście. Właściwie zawsze zatrzymywał się na którymś z tych niewielkich mostków choćby na chwilę. Aż zatęsknił za ciepłym zapachem lata kontrastującym z chłodem wody.
Co prawda rzeczka stanowiła dla mieszkańców stolicy umowną granicę między dzielnicą bogatszych ludzi i arystokracji, a resztą miasta. Nathaniel jednak postanowił przejść na drugą stronę. W środku dnia nikt by go nie złapał i nie wyrzucił za podejrzenia, choć gdyby szedł nocą w swoim płaszczu i wysokich podróżnych butach, nie byłby taki pewien swojego bezpieczeństwa.
Rzadko kiedy spacerował po tej bogatszej części Leverium. Domy tutaj prawie zawsze były z samego kamienia, o wiele większe i zdobione w każdym możliwym miejscu. Nierzadko zdarzało się, że właściciele życzyli sobie w swoich rezydencjach wieżyczek i szerokich balkonów. Po ulicach częściej przechadzali się strażnicy – im bliżej zamku królewskiego, tym większe były grupy patrolowe.
Nathaniel słyszał plotki, że młodszy syn króla Likona, książę Likur, często uciekał z pałacu i lubił przechadzać się po stolicy w przebraniu. Nie skończył jednak nawet piętnastu lat, dlatego i jego, i ulic Leverium w okolicach pałacu pilnowano ze szczególną ostrożnością.
Turkusowooki pokręcił głową. Tak dziwne wydawało się, że gdy ostatnim razem był w tym mieście, mały książę przeżył ledwo czwartą wiosnę.
Ulica, którą akuratnie kroczył, kończyła się placem, na którym światło dnia rozprzestrzeniało się w wyjątkowo jasny sposób. A to wszystko dlatego, że rezydencje przy Placu Królewskim były zbudowane z jasnych kamieni – każdy z nich niemalże biały jak alabaster. Mężczyzna przypomniał sobie, jak kiedyś usłyszał historię związaną z tym faktem.
Ponoć jeden z pierwszych króli Hervesh wyjątkowo lubił biały kolor. Kazał wszystkie posągi zburzyć i stworzyć ich białe kopie, kazał na każdym obrazie malować siebie z białą jak porcelana skórą i w białych ubraniach. Kazał nawet wybudować sobie biały pałac. Jego zachwyt białym kolorem nie umniejszał jednak jego pozycji – wszak był doskonałym królem, rządzącym niepodzielnie i sprawiedliwie. Dlatego też wszyscy otaczający go ludzie chcieli mu się przypodobać – ludzie nosili białe ubrania, stronili od słońca, potrafili nawet żywić się samym mlekiem i białym serem na białym pieczywie.
Nim jednak król się obejrzał, całe Leverium pokryte było bielą. Ludzie malowali swe domy jak najbielszymi farbami, a co bogatsi mieszkańcy kazali nawet wyburzać swe siedziby, by wznieść je jeszcze raz – z kamieni białych niczym sam pałac. Król kochał biel tak bardzo, że oszalał z miłości do białego miasta. Prędko cały stał się biały – białe zrobiły się jego włosy, białe stały się jego niegdyś błękitne oczy. Skóra marszczyła się, blednąc coraz bardziej, aż wydawało się, że nawet krew króla zmieniła swą barwę na białą.
Aż pewnego dnia król zmarł, pozostawiając białe miasto i całe królestwo w rękach swego jedynego syna. Ów darzył ojca miłością, lecz nie podzielał szaleńczej fascynacji bielą zmarłego króla. Po założeniu korony natychmiast kazał zmyć białe farby z ludzkich domostw, zaś niemal wszystkie białe budynki zburzyć i wznieść z drewna czy kamieni jakichkolwiek innych barw niż białe. Krawcom nie pozwalał szyć dla siebie białych ubrań, malarzom malować się z białą jak porcelana skórą, rzeźbiarzom tworzyć dzieł z białych materiałów.
Choć poddani dziwili się nagłej zmianie, nie sprzeciwili się młodemu królowi. Już wkrótce stolica odzyskała też inne barwy: rumiane czerwienie, pełne słońca żółcie, szumiące lasami zielenie, cieniste czernie i chłodne błękity. Lecz aby uczcić pamięć swego wyjątkowego ojca, młody król postanowił zostawić swój pałac w bieli, a wraz z nim mury pałacowe i piękny Plac Królewski.
Teraz, nie wiadomo ile lat po śmierci prawnuków owego młodego króla, Nathaniel wkroczył na niemal oślepiająco biały Plac Królewski. Na jego środku stała tryskająca zimną wodą fontanna pełna dziwnych stworzeń, którym nie przeszkadzał biały chłód. Była ogromna i pięknie wykonana, każdy przechodzień zatrzymałby nań wzrok choćby i na chwilę, by nacieszyć oczy kunsztem zmarłego wieki wcześniej artysty.
Gdyby nie to, że biel Placu Królewskiego przełamywało coś równie, jeżeli nie o wiele bardziej wspaniałego niż wysoka jak dwóch ludzi fontanna.
Mężczyzna dotarł do owej fontanny, po czym usiadł na ławce wyrzeźbionej z białego kamienia, która stała tuż obok. Blondyn nie patrzył jednak na rzeźby fantazyjnych stworów plujących lodowatą wodą.
Jego uwagę w pełni pochłonął gigantyczny fresk na ścianie pałacowego muru.
Wciągnął głęboko powietrze, przetrzymał je w płucach, po czym wypuścił powoli. Choć czuł się spokojny, choć jego serce biło normalnie, nie potrafił wyrzucić z siebie tej drobnej części, która drżała z ekscytacją i zadziwieniem nad widokiem roztaczającym się przed jego turkusowymi oczyma. Naraz przypomniała mu się cała niesamowitość tego, co niegdyś zwykł widywać co dzień.
„Puszcza królów”. Potężna wijąca się po murze gęstwina, spośród której korzeni, łodyg, pędów, liści i kwiatów wyłaniały się różne postacie. Surowe, jasne twarze, ciemne, pełne gniewu oblicza, delikatne i śliczne lica czy też ciepło radosne buzie. Wszystkie tak samo piękne, wszystkie tak samo dostojne. Prawdziwie żywe oczy martwych członków królewskiej rodziny wpatrywały się w przechodniów spojrzeniami żyjących ludzi.
I choć każdą z tych twarzy dało się dostrzec, żadna z nich nie wyglądała dziwnie czy też nienaturalnie pośród gęstwiny ciemnej zieleni, brązu, czerni. Przeciwnie – wszystkie te kolory zdawały się podkreślać piękno i majestat namalowanych postaci. Nawet jaskrawo zaznaczone kwiaty nie odbierały im ni krztyny z tej czcigodnej aury, jaką nadał im autor o bez wątpienia niezmierzonym talencie.
Piękno, cisnęło mu się jedynie na usta. Jak opisać ów owoc tego daru, by wyrazić to, co widziały jego oczy choć trochę prawdziwie? On na pewno nie umiałby. Wątpił nawet, żeby potrafił dostrzec choć większą część szczegółów olśniewającego fresku.
Nikt nie śmiałby tknąć nawet twoich szkiców, co dopiero dzieła takiego jak „Puszcza królów” – pomyślał, dostrzegłszy kilka rys i pęknięć, które pozostawił po sobie czas. Na pewno w całym królestwie nie znalazłby się jeszcze malarz takiego talentu co on.
Nathaniel uniósł nagle brew, gdy idące grzecznie za matką dziecko zatrzymało się, po czym pociągnęło kobietę za suknię, wskazując pulchną rączką na mur pałacu. Mówiło coś głośno pełnym podniecenia głosem, lecz matka jedynie uciszyła je kilkoma słowami. Chłopiec przyjrzał się dziełu jeszcze raz, by następnie z niechęcią ruszyć na odchodzącą już rodzicielką.
Angerbold nie dziwił się dziecku. Sam podziwiał „Puszczę królów” z zachwytem, gdy tylko prace nad nią się zakończyły. Wówczas pierwszy raz wśród ludzi wyrosło miano Mrówkolwa jako geniusza. Nikt nawet dziś nie rzekłby inaczej.
Para gołębi zatoczyła koło nad Placem Królewskim, by po chwili opaść z gracją na bruk. Jedynie przez krótką chwilę cieszyły się spokojem, idący bowiem strażnik przepłoszył je tak szybko, jak tylko się pojawiły. Aż zabawne, że ten zupełnie nieistotny incydent odwrócił uwagę blondyna od „Puszczy królów”. Spojrzał on na budynek, za który dwa ptaki poleciały.
Ach, mógłby siedzieć na tym placu cały dzień, by oglądać malunek na murze. Nie było jednak możliwości, by sobie pozwolił na coś takiego – przecież nie przejechał tak długiej drogi tylko dla tego jednego miejsca w stolicy. Wstał zatem, poprawił płaszcz, po czym wolnym krokiem udał się dalej.
Na zachód.
Tym razem postanowił przejść się wzdłuż niewielkiej rzeczki. Szemrała ona z zadowoleniem, odbijając niebo z pełnym srebra uśmiechem. Dokładnie tak jak ponad dziesięć lat wcześniej.
Turkusowooki oddał ten uśmiech, po czym wszedł na kolejny mostek, by w kilku stukających krokach znaleźć się po drugiej stronie. Wiatr przeczesał jego włosy, jakby zapraszał go do prawdziwej podróży.
Tak, wietrze, dopiero teraz przyjdzie mi się rzeczywiście zmierzyć z przeszłością.
Spojrzał do góry, szukając między gęstą masą zlewających się w jeden obłoków choćby małego fragmentu nieba. Zastanowił się, czy widziana przezeń wcześniej granica chmur zbliżała się do Leverium, czy też oddalała poza granice ludzkiego wzroku. Tak miło byłoby ujrzeć miasto w promieniach słońca, które przypominałyby o lecie. Na lazurowym tle nieba, nie zaś przywodzącym na myśl zakurzone prześcieradło.
Cóż miał jednak zrobić? Najwyraźniej bogowie stwierdzili, że tak będzie lepiej. Niekoniecznie dla niego, ale dla kogoś na pewno to uczynili.
Bogate budynki szlachty i arystokracji powoli ustępowały miejsca domom zwykłych mieszkańców i siedzibom kilku gildii, których oznaczeń Nathaniel kiedyś tu nie widział. W ich wnętrzu za oknami widać było piszących coś skwapliwie ludzi w bogatych oficjalnych ubraniach.
Głośno szczekający pies przebiegł tuż przed turkusowookim, gdy chciał podejść do jednego z tych wysokich, pięknie czystych budynków z szyldami bogato zdobionymi przez niewątpliwie utalentowanych kowali. Mały kundel przeszkodził mu jednak skutecznie, a wraz z nim troje dzieci goniących za swym pupilem. Krzyczały głośno jego imię, nakazując mu wrócić, lecz zbyt podekscytowany czymś pies jedynie zniknął za kolejnym rogiem.
Mężczyzna popatrzył za nimi, po czym z uśmiechem powrócił do własnej wędrówki. No tak, przecież nie powinien zbaczać z drogi. Chciał ujrzeć stolicę dzisiejszą, chciał ją porównać – nie poznawać ją dogłębnie i z każdej strony. Teraz to zupełnie inne miejsce niż w jego wspomnieniach. Inne miejsce niż to, z którym był związany. A nie miał zamiaru zostawiać gdzieś kawałka swojego serca po raz kolejny.
Wkrótce kolejne mijane alejki i ulice wyglądały coraz bardziej znajomo. W miarę jak zbliżał się do północno-zachodniej części Leverium, przypominał sobie coraz więcej szczegółów dawnej stolicy. Coraz bardziej odczuwał pokusę sprawdzenia się w tych niewielkich przejściach. Mijane przezeń wyjścia z ciemnego labiryntu niemalże wyciągały doń swoje lepkie dłonie, zapraszając do środka.
Lecz gdy ujrzał szyld wyglądający dokładnie tak jak w jego wspomnieniach, uśmiechnął się pod nosem z obietnicą w myślach, że do owych tajemniczych przejść zajrzy później.
Karczma w Cykoriowym Dymie. Aromat palonej cykorii, dźwięki muzyki zatrzymujących się trubadurów, duszne powietrze zimowych wieczorów, gdy szynk zapełniał się ludźmi. Krzyki zirytowanej pani Ducks, cierpliwy uśmiech raczącego się winem pana Ducksa, zaczepki Donny.
Ciepło wspomnień wywołało w mężczyźnie nostalgiczne pragnienie znalezienia się znów w świecie sprzed jedenastu lat. W świecie tak żywym w jego głowie. Miał teraz złamać ten czar, wychodząc naprzeciw teraźniejszości.
Spokojnie otworzył drzwi gospody. Po cóż by czekać?
Natychmiast uderzył go aromat cykorii, silniejszy i żywszy niż mu się zdawało, że kiedykolwiek był. Uśmiechnął się, po czym wszedł do środka, od razu kierując się ku ladzie, za którą siedziała znajoma mu postać.
- Dzień dobry, karczmarzu. Macie może grzany cydr? – zapytał, usiadłszy przed właścicielem gospody, który bez podnoszenia głowy mruknął coś pod nosem i odwrócił się. Mężczyzna nie miał mu za złe, że go nie poznał. W końcu mało teraz przypominał tego naiwnego chłopca.
Jakieś małe dziecko z czarnymi włosami zaplecionymi w warkocze wybiegło z kuchni do sali. Nathaniel patrzył, jak małe obcasiki butów dziewczynki stukają o drewnianą podłogę, gdy uciekała ze śmiechem. Po chwili za nią wyszła wysoka kobieta o tak samo czarnych włosach – jej warkocze tworzyły jednak grube węzły, piękne i lśniące nawet w nikłym świetle karczmy.
Turkusowooki natychmiast poznał, kim była ta kobieta. Wyglądała o wiele dojrzalej niż kiedyś, lecz miała dokładnie takie same oczy i włosy.
Donna.
- Carmen, wracaj tu, mały łobuzie! Gorzej z tobą niż z chłopcem – zawołała ze zdenerwowaniem do śmiejącego się głośno dziecka.
Angerbold odwrócił się przodem do tej sceny.
- Mamo, a będę mogła potem pobawić się z Paulem? Będę mogła? Jego mama powiedziała, że może mnie zabrać z nimi na targ, mamo, daj mi, puść mnie, proszę.
- Nie ma mowy. Jesteś tak niegrzeczna, że cię powinnam zamknąć w spiżarni – Donna dała już sobie spokój z gonieniem zwinnej dziewczynki, która teraz z triumfem weszła na ławę i patrzyła prosząco na matkę.
- No ale mamo! Na targu będę grzeczna! Zobaczysz, chociaż nie zobaczysz, bo cię nie będzie, ale mama Paula na pewno ci tak potem powie!
- Co ja z tobą mam… - czarnowłosa załamała ręce, odpuszczając wyraźnie.
Właśnie gdy westchnęła ciężko, spojrzała w bok, prosto na blondyna. Uśmiechnął się do niej miło. Jej oczy natychmiast rozwarły się szeroko.
- Urocze to dziecko. Ja bym je puścił – rzekł, puszczając oko do patrzącej na niego z zaciekawieniem dziewczynki.
- Nath…?
- Dawno się nie widzieliśmy, Donno – odpowiedział jej.
Kobieta nabrała powietrza w płuca, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz zamiast tego zacisnęła usta i z nagła rzuciła się w stronę turkusowookiego, ciasno oplatając go ramionami, co sprawiło, że wycisnęła z jego płuc całe powietrze.
W tym momencie milczący dotąd karczmarz też zwrócił na niego uwagę.
- Nathaniel? Nathaniel Angerbold? – zapytał z niedowierzaniem, patrząc prosto na ściskanego przez Donnę mężczyznę.
- Dzień dobry, panie Ducks. Minęło trochę czasu, prawda? – powiedział nieco zduszonym głosem.
- Nie wierzę… Na bogów, ileż to już było? Donna, puść go, daj chłopakowi odetchnąć, przecież się dusi – zganił kobietę starszy mężczyzna.
- No już… Dobrze…
Nathaniel uśmiechnął się szerzej, widząc, że odsuwająca się odeń brunetka ma łzy w oczach. Zaśmiała się płaczliwie, po czym pocałowała go w policzek.
- Aż nie wierzę, że cię widzę. Spójrzcie tylko, jaki pan się z naszego Natha zrobił! Zupełnie nie wyglądasz jak ten mały chłopaczek, który wyjeżdżał w świat.
- Donna ma rację. Kompletnie się zmieniłeś, Nathanielu, no no! Wreszcie wyglądasz jak mężczyzna! Kiedyśmy cię ostatnio widzieli? Po Wielkim Pożarze, w zimie jeszcze, to było, na bogów, ile to lat temu było… - zastanawiał się na głos karczmarz.
- Jedenaście. Prawie jedenaście lat – odparł im turkusowooki, który czuł się pod ich spojrzeniami niczym atrakcja na festynie.
- Patrzcie tylko… Niech mnie, już ci daję ten cydr, poczekaj tylko chwilę – pan Ducks zreflektował się,  po czym szybko wrócił po gorący już trunek.
 - Patrz, Carmen, ten pan to mój przyjaciel, Nathaniel. Dawno temu tutaj pracował, jeszcze zanim poznałam twojego tatę – kobieta zwróciła się wreszcie do przyglądającej się z zaciekawieniem dziewczynki. Ta podeszła trochę nieśmiało do matki, po czym chwyciła ją za połę sukni i dalej obserwowała Nathaniela. – No, ale opowiadaj, Nath! Tyle czasu cię nie było, mów szybko, gdzie jeździłeś i co widziałeś? I mam nadzieję, że pierwszy raz wracasz do stolicy, bo ci chyba nie wybaczę, jeśli byłeś w Leverium i nas nie odwiedziłeś!
- Spokojnie, dzisiaj jestem w Leverium pierwszy raz odkąd wyjechałem wtedy. Nie musisz mi niczego wybaczać – rzucił blondyn, chwytając ciepły kubek w dłonie. Zanurzył weń ostrożnie usta, lecz cydr był zbyt gorący, by móc się go spokojnie napić.
- Gdzie pojechaliście z Zachariusem potem? Nie potrafię sobie przypomnieć, dokąd was ten wóz zabrał wtedy… Ale chodźcie do stołu, nie będziemy tak przecież rozmawiać niewygodnie! - pan Ducks wyszedł zza lady i poprowadził ich do najbliższej ławy. Usiadłszy ciężko na krześle, natychmiast nachylił się z zaciekawieniem w stronę Nathaniela, który, chcąc czy nie chcąc, musiał zacząć im opowiadać.
- Do Nedery. Jechaliśmy dłużej niż tydzień. Na szczęście pogoda dopisywała, bo inaczej moglibyśmy tam nie trafić tak łatwo, w końcu potem nadeszły te okropne mrozy – rzekł. Donna wzięła córeczkę na kolana, po czym oparła się łokciem o stół, drugą ręką głaszcząc równie co ona sama wsłuchaną Carmen. – Gdy nadeszły roztopy, przejechaliśmy do Fortecy Nuz, gdzie spędziliśmy może miesiąc. Niezbyt się tam powodziło, więc przeprawiliśmy się szybko przez Porten i ruszyliśmy do Turni Wyn. Tam znalazłem pracę w karczmie, zaś Zacharius pomagał lichwiarzowi, który akurat potrzebował kogoś umiejącego liczyć. Na zimę znowu wyjechaliśmy do Omnaboru, lasy wokół niego są naprawdę tak piękne jak w pieśniach. Nawet pokryte śniegiem zapierały dech w piersiach. W Omnaborze poznaliśmy pewnego śpiewaka, Kirthmowa. Był jeszcze młodszy niż my, ale miał naprawdę piękny głos i niezwykły talent. Nawet nauczył mnie kilku ballad, choć Zacharius był zazdrosny, że nigdy nie umiał złapać dobrze melodii – turkusowooki zaśmiał się do wspomnień. – Po zimie znowu ruszyliśmy w drogę, nadal we trzech. Czekała nas długa droga, bo Merra, do której pojechaliśmy, leży daleko na północ, nawet dalej niż Nedera. Tam po paru miesiącach rozstaliśmy się z Kirthmowem, on bowiem ruszył w stronę Tivorny, my zaś chcieliśmy dostać się nad Sztormowe Morze, do samej Iglicy.
- Podobno w Iglicy są najwyyyyyższe wieże w całym Hervesh! – odezwała się nagle mała Carmen.
- Tak, nawet wyższe niż się mówi. Gdy morze jest spokojne, w Iglicy często panuje mgła i wszystkie te wysokie wieże nikną w bieli. Wyglądają wtedy zupełnie jakby sięgały Wielkiej Mgły i aż prawie widać majaczących między nimi bogów.
Carmen zaśmiała się z radością do Nathaniela. Widać było, że podobała jej się ta opowieść. Przypominała blondynowi nieco jego ukochaną siostrzyczkę, tak samo uśmiechniętą, radosną i ciekawską.
- I co w tej Iglicy robiliście? – zapytał pan Ducks.
- Latem Sztormowe Morze często się rusza, więc nie wypłynęliśmy ani razu, chociaż ja bardzo chciałem zobaczyć port po drugiej stronie zatoki. Pracowaliśmy za to przy naprawie statków. Dość trudna robota, ale za to poznaliśmy tam wielu wspaniałych ludzi, w tym samego kapitana najszybszego statku na morzu, Oswalda Greborona. Mieliśmy naprawdę ogromne szczęście, że zatrzymał się akurat w Iglicy. Gdy lato się skończyło, pojechaliśmy do Mivun i tam chyba spędziliśmy najwięcej czasu, bo cztery lata. Ja pracowałem wówczas w kilku karczmach, a raz nawet w stajni, gdzie pomagałem dobremu znajomemu, zaś Zacharius znów zajął dobre miejsce u tamtejszego lichwiarza. Żyliśmy dość bogato, nawet kupiliśmy po roku mieszkanie. Ale trochę złych rzeczy się wówczas działo w Mivun, napadnięto nawet na najważniejszego lorda, prawie go zabito. Co prawda król szybko zareagował i wysłał do miasta wojsko, lecz stwierdziliśmy z Zachariusem, że bezpieczniej będzie po prostu pojechać gdzieś indziej. – Blondyn uśmiechnął się smutno. Przez kilka miesięcy myślał nawet, że Mivun mogło stać się dla nich nowym domem. Ale los chciał inaczej. – Gdy wyjechaliśmy, panowało chyba jeszcze lato… Nie, już jesień, pamiętam, że po drodze ludzie zbierali już kapustę. Pojechaliśmy dalej do Dentros, a po niecałym miesiącu przez Wężową Fortecę do zielonego miasta, Ruthy. Rutha zdawała się być bezpiecznym miastem, więc zostaliśmy tam prawie dwa lata, do kolejnej jesieni. Później w Fortecy Tropów spędziliśmy kolejne dwa lata, lecz karczmarz, dla którego pracowałem, nagle zmarł, a jego syn uciekł z miasta. Dlatego przeprowadziliśmy się znowu dalej na południe, do Mglistego Grodu. Tam wciąż nie mogłem znaleźć zatrudnienia, Zacharius również miał z tym problem. Stamtąd właśnie przyjechałem tutaj.
Bo zacząłem śnić o powrocie.
- Zaraz, czyli ja dobrze rozumiem, Nath, że spędziłeś z tym bęcwałem, Zachariusem, całe minione jedenaście lat? – zapytała nagle Donna.
- Na to wyszło. Ani mnie, ani jego nic nigdzie nie zatrzymywało, a że dobrze jest podróżować z kimś, trzymaliśmy się razem – wzruszył ramionami.
- Nigdy żadna kobieta któregoś z was nie chciała poślubić?
- Ja nie miałem tego szczęścia – uśmiechnął się półgębkiem. Nie chciał wspominać, że w Mivun zakochała się weń młoda dziewczyna, lecz on nie potrafił jej miłości odwzajemnić. Jeden jedyny raz postanowił spędzić z nią noc, jednak dzisiaj wiedział, że to tylko skrzywdziło ją bardziej. – Wokół Zachariusa za to często kręciły się różne dziewczęta, ale on ciągle jest taki sam, nie zmienił się w ogóle przez tę dekadę.
Kobieta zaśmiała się, kręcąc głową. Przecież sama niegdyś kochała się w zielonookim, pamiętała doskonale, jak ów chytry chłopak traktował ją wtedy, chcąc mieć odeń jedynie spokój.
- Cieszę się, Nathanielu, że masz takiego dobrego przyjaciela w nim. Bardziej by mnie martwiło, gdybyś jeździł w tę i we w tę po kraju sam – mruknął pan Ducks.
- To gdzie teraz ten głupek jest? Przyjechał z tobą do Leverium?
- Nie, przyjechałem sam, on został w wiosce pod stolicą. Nie spędzę tu dziś nocy, jutro rano chcemy znów ruszyć w drogę. Po prostu musiałem odwiedzić miasto – blondyn uśmiechnął się ciepło. – A może teraz ja coś usłyszę? Powiedzcie mi, co się zmieniło w tym starym grodzie. I gdzie jest pańska żona, panie Ducks?
Starszy mężczyzna, którego włosy najwyraźniej posiwiały już kilka lat temu, nagle zacisnął wargi i zmrużył oczy smutno. Wydał się w tym momencie starszy nie o jedenaście, ale o trzydzieści wiosen.
- Moja Helen odeszła pięć miesięcy temu w chorobie. Do samego końca była wciąż dziarska i żywa jak to ona.
Nathaniel otworzył nagle usta, zaskoczony tą wiadomością.
- Przykro mi – rzekł po chwili pełnym smutku tonem. Czyli spóźnił się, by jej podziękować…
- Nie przejmuj się, nie mogłeś przecież wiedzieć ani przyjechać wcześniej, Nath – rzekła nagle Donna, kładąc mu dłoń na ramieniu. W jej ciemnych oczach Angerbold również dostrzegł żal.
- Donna ma rację, nie ma co się teraz smucić. Ona jest już po drugiej stronie, gdzie ogląda zupełnie inne słońce. A tutaj życie niewiele się zmieniło, ludzie przecież cały czas odchodzą i rodzą się. A ty, dziewczyno, nawet nie pochwaliłaś się, że masz męża.
- Kiedy go poślubiłaś? – Nathaniel prędko złapał się podrzuconego przez karczmarza tematu.
- Osiem wiosen temu. Victor jest stolarzem. I wspaniałym mężem. Mam z nim już dwójkę pięknych dzieci. – Czarnowłosa zdawała się rozpromieniona, gdy mówiła o mężu. – Carmen ma siedem lat już, a James cztery. Prawdę mówiąc, teraz spodziewam się trzeciego.
- Naprawdę? To wspaniale, gratuluję ci. Oby kolejne było tak samo zdrowe.
Donna uśmiechnęła się tak pięknie, że Nathaniel nie zdziwiłby się, gdyby sam się weń zakochał. Więc tak wyglądała szczęśliwa młoda matka.
Po chwili rozmowa zaczęła toczyć się po bardziej swobodnych tematach. Pan Ducks zaczął opowiadać mu o Spalonej Dzielnicy, o zmieniającej się klienteli, o Timothym, który zajrzał do ich karczmy jeszcze trzy razy po tamtej zimie sprzed jedenastu lat. Turkusowooki słuchał tego wszystkiego z przyjemnością, popijając co chwilę grzany cydr. W pewnym momencie nawet Donna wstała, by zrobić dla niego jakieś ciepłe jedzenie. Nie zwracała uwagi na protesty blondyna, któremu przypadło wówczas w udziale odpowiadanie na pytania ciekawej zwiedzonych przez niego miast Carmen. Dziewczynka szybko stała się bardzo śmiała, co cieszyło lubiącego dzieci Nathaniela.
Blondyn spędził w karczmie prawie dwie godziny. Gdy wreszcie pożegnał się z dawnymi przyjaciółmi, słońce stało już wysoko na niebie. Z sercem napełnionym ciepłem powoli ruszył dalej, zostawiając szyld z kwiatem cykorii za sobą.


Plac Vuk był pierwszym dużym placem w Spalonej Dzielnicy, na jaki Nathaniel trafił. Nie wiedząc dokładnie, jaki układ ma teraz ta część miasta, szedł po prostu główną ulicą, aż natrafił na otwartą przestrzeń w kształcie ośmiokąta, u którego wejścia stał znak głoszący wszem i wobec „Plac Vuk”.
Tak jak mówił mu to rano jego woźnica, bardzo wiele osób stawiało tu swoje stragany. Powodowało to nawet, że pośrodku placu w miejscach największego zatłoczenia tworzyły się różne zawiłe przejścia, którymi i tak ciężko było podążać ze względu na wszechobecny tłum. Turkusowooki rozglądał się wokół z szeroko otwartymi oczyma, próbując ogarnąć wzrokiem jak największą przestrzeń wokół niego.
- Może kupi pan jabłka? Świeże, soczyste i słodkie, a cena nie zwala z nóg, jak u innych, zapraszam!
- Jaja! Kurze i gęsie jaja! Małe kurczaki na sprzedaż!
- Mąka pszenna! Czysta mąka pszenna! Za trzy worki zapłaci pan tyle, co za dwa i pół!
Choć nikt nie zaczepiał go zbyt nachalnie ani nie próbował na siłę zatrzymywać, Angerbold prędko zaczął czuć się przytłoczony hałasem i tłumem, który napierał nań z obu stron. Aż mężczyzna zastanawiał się, czy nie trafił na jakiś wyjątkowy dzień targowy. Przecież nie zbliżało się żadne święto z tego, co pamiętał. Sezon na jesienne owoce dopiero miał się zacząć.
Nagle pośród tłumu jego oczy trafiły na znajomą twarz. Za straganem pełnym warzyw i miodu w słojach stał człowiek, który użyczył mu dziś swojego wozu. Akuratnie targował się z jakimś klientem o kilka splecionych w wiązkę główek czosnku. Na szczęście nie trwało to długo i nim Nathaniel zdążył się zbliżyć, kupujący już sobie poszedł.
- Dzień dobry. Interes się u pana powodzi, prawda? – zagadnął go z uśmiechem.
- O! To wy, panie! I jak idzie zwiedzanie stolicy? Gubicie się już?
- Nie, jak na razie krążyłem po starej części miasta. Tam wcale dużo się nie zmieniło.
- To niech pan uważa tutaj, zwłaszcza że takie mnóstwo ludzi przyszło. Łatwo zgubić siebie albo sakiewkę zza pasa.
Blondyn zaśmiał się serdecznie.
- Będę czujny. Swoją drogą nie wie pan może, czy gdzieś w okolicy nie stoi stare drzewo? Duża lipa, jeszcze sprzed Wielkiego Pożaru.
- Oj, nie wiem, jak mówiłem, nieczęsto zapuszczam się poza plac – odparł mężczyzna, drapiąc się po karku.
- Duże drzewo w Spalonej Dzielnicy? Jest przecież tam takie jedno – wtrąciła się nagle przechodząca kobieta. Nathaniel szybko się do niej zwrócił.
- Wie pani, w którą stronę mam iść, żeby je znaleźć?
- Tak, wystarczy, że przejdzie pan północno-zachodnią uliczką z placu Vuk, a potem za domem cieśli skręci w trzecią uliczkę w prawo. Przejdzie pan prosto trochę, a potem zobaczy takie stare drzewo z grubym pniem – wyjaśniła. Miała przyjemny głos, choć na twarzy było widać ślady po chorobie.
- Dziękuję pani bardzo, miłego dnia!
Mężczyzna ukłonił się jej, po czym zaczął przepychać przez tłum we wskazanym kierunku.
Wiele razy zastanawiał się, czy drzewo, dzięki któremu udało mu się uratować z pożaru, nadal żyło. Nie potrafił sobie przypomnieć tego, jak płomienie pożerały je wraz ze wszystkim wokół, dlatego wciąż prześladowała go nadzieja, że jedyna pozostałość jego dawnego życia nadal istnieje. A przecież dawny dom Angerboldów stał właśnie w tę stronę od centrum miasta.
Ulice Spalonej Dzielnicy w niczym nie przypominały dawnej części stolicy. Nathaniel czuł się tu zupełnie obco, choć przecież była to ta sama ziemia, ten sam teren. Wywoływało to w mężczyźnie jakiś swoisty ból, jakby pocierał o skórę kilkoma ziarnami piasku. Wiedział jednak, że nie może sobie pozwalać na spodziewanie się znajomych mu widoków – wystarczyło, iż pomyślał tylko o pożerających miasto płomieniach, a natychmiast przypominał sobie ogromną połać wypalonego po sam bruk obszaru.
Za kolejnym zakrętem blondyn znów poczuł niepokój. Już od dawna żałobę po rodzinie miał za sobą, już od dawna widmo przeszłości nie goniło go, wywołując przerażenie. Co jednak ujrzy? Co poczuje na ten widok?
Uśmiechnął się pod nosem. Myślał zupełnie jak dziecko, a przecież miał już prawie trzydzieści wiosen.
Wreszcie zbliżył się do miejsca, o którym mówiła mu nieznajoma. Szyld cieśli miał za sobą, przed sobą ostatni do pokonania róg. Uśmiechnął się szerzej, gdy kątem oka dostrzegł, że znad dachu pobliskiego domu wystają gałęzie.
I w końcu…
Znalazłszy się na złączeniu dwóch uliczek, zwolnił krok. Niewielka przestrzeń nie mogła uchodzić za plac ani skwer, prędzej za niewielkie podwórze dla trzech stojących tu domów. Miejsce to wyglądało mimo wielkości i braku bruku na zadbane, zapewne dzięki wspólnej pracy sąsiadujących ze sobą rodzin.
Światło jesiennego dnia zabarwione nieco szarością wspinało się powoli po pniu wysokiego drzewa szerokiego na kilka stóp. Wiele konarów rozłaziło się na boki, niemal zaczepiając o dachy pobliskich domów obfitością swych rozgałęzień. Stare drzewo wydawałoby się piękne w swej postaci drewnianego kolosa pośrodku miasta, gdyby nie duża blizna na pniu rozciągająca się mniej więcej w połowie wysokości rośliny. Kora w tym miejscu była zniszczona, jakby złuszczona, choć takiego płata przecież żadna istota nie zdołałaby zerwać. Jeden suchy liść nie zdołał spaść na ziemię, smutno zaczepiony ogonkiem o krzywo zrośnięte drewno. Z wysokiej gałęzi maleńki kos przyglądał się okolicy.
Nathaniel podszedł do lipy i stanął tuż pod jej pniem. Spękana kora aż się prosiła o to, by położyć na niej dłoń i przejechać wzdłuż ciemnych wyżłobień. Roślina wyglądała na zdrową, co ucieszyło mężczyznę. Choć gdy przyjrzał się bliżej, dostrzegł, że w jej koronie wiele jest suchych konarów wyglądających, jakby miały złamać się przy silniejszym wietrze.
Minęło wiele lat, turkusowooki potrafił jednak rozpoznać charakterystyczne rozgałęzienie z jednej strony drzewa. Pamiętał je doskonale – jedno z ramion zgięte było dziwnie ku dołowi, by dopiero niżej zakręcić się łukowato wokół drugiego. Przecież tak często przyglądał mu się z okna, zwłaszcza gdy kiedyś na próbę sroki uwiły tam gniazdo.
Zdał sobie sprawę, iż w miejscu, z którego dawno temu patrzył na starą lipę, nie ma nic. Pusta przestrzeń składała się teraz na podwórze trzech sąsiadujących ze sobą domów.
Co za abstrakcyjne uczucie.
Mężczyzna rozejrzał się. Tępy tym razem ból w sercu sprawił, że zmrużył oczy na wspomnienie nocy Wielkiego Pożaru. Nie umiałby już wskazać, który z konarów uratował mu życie.
Przejechał trzymaną na pniu dłonią w dół, uśmiechając się do starej rośliny jak do dawnej przyjaciółki. Po chwili oparł czoło o pień i odetchnął głęboko.
- Dziękuję ci. Obyś żyło tak długo jak samo Drzewo albo i dłużej – rzekł cicho. Siedzący na gałęzi kos odezwał się dźwięczącym świergotem.
To chyba koniec podróży po Spalonej Dzielnicy – pomyślał, wyprostowawszy się i odszedłszy od lipy z powrotem do centrum.
Choć widok tej rośliny wywołał weń ból, inna część jego serca cieszyła się, że ta namiastka dawnej części Leverium nadal istnieje.


Lata mijały. Kolejne pory roku, kolejne księżyce, kolejne tygodnie i dni. Kolejne godziny, kolejne chwile, kolejne uderzenia serca. Świat wokół zmieniał się bez przerwy, bez wytchnienia. Życia jednych ludzi wpływały na życia drugich i na odwrót. Wszystko łączyło się w jedną całość czasu, prącego przed siebie czasu, nieposiadającego litości dla tych, którzy stawali lub chcieli się cofnąć, ale też ani trochę łaskawszego dla posłusznie ciągnących za nim.
Choć czas jest ogromny, nieogarniony ni dłonią, ni wzrokiem, ni myślą, zdawał się jednocześnie niewyobrażalnie maleńki, drobny. Jedyne, co wobec niego pewne, to fakt, iż jest trwały. Nic czasu nie zatrzyma, nic go nie cofnie, nic go nie przyspieszy ani nie zwolni. Czas zawsze szedł do przodu. Nie odwracając się za siebie, zostawiał za plecami wszystko dla śmierci i zapomnienia. Pochłoniętych mrokiem serc nie chciał, odrzucał je bez litości.
Jak coś może być tak potężne, zastanawiał się nieraz Nathaniel. Ani martwe, ani żywe. Ani materialne, ani eteryczne. Przepływ wszystkiego i niczego przez każdą cząstkę, każdy element całego naszego świata. Przecież nawet potężne góry kruszyły się pod wpływem upływających lat.
Gdy szedł teraz przez stare Leverium swoich wspomnień i przez to nowe, dzisiejsze Leverium, dotyk czasu był dlań wręcz fizyczny. Układ ulic pozostał ten sam niemalże wszędzie, niemniej wiele rzeczy otaczających je było nie do rozpoznania. Nowe budynki, nowe szyldy, nowe dachy, nowe ściany, nowe zdobienia, nowe stragany, nowe okna, nowe kolumny.
Turkusowooki kroczył przed siebie w niemym zdumieniu tego, co uczynić potrafią ludzkie siły w niewiele ponad dekadę. Patrząc na matki z córkami niosącymi koszyki pełne jedzenia, nie potrafił nie wyobrażać sobie, że gdy był tu ostatnim razem, te dzieci dopiero się rodziły. Lekki uśmiech zrodził się na jego twarzy, kiedy jedno z owych dziewcząt spojrzało nań i zarumieniło się pod wpływem tego, jak niechcący się nań zapatrzył.
Uśmiech ten jednak zgasł, gdy mężczyzna spojrzał przed siebie.
Gęste, ciężkie gałęzie kiwały się to w górę, to w dół, jakby przeczesywały delikatnie trącający je wiatr. Szara kora, prawie pozbawiona zniszczeń niemalże błyszczała srebrnie w świetle przebijającym kokon białych chmur. Na pojedynczych końcach rozczapierzonych dłoni drzewa wisiały otulone w kolczaste skórki orzechy czekające na głodne ptaki.
Oto stało przed nim wielkie i wspaniałe, święte Drzewo.
Na sam jego widok w głowie Nathaniela zabrzmiał szum jego setek, a nawet tysięcy liści, które rzucały cień niemal na cały plac, dając ludziom schronienie przed słońcem i chroniąc od zła. Choć zawsze zdawało się ono być niewiarygodnie ogromne, dziś turkusowooki nie potrafił wyzbyć się wrażenia, iż Drzewo stało się potężniejsze ponad miarę czyjejkolwiek wyobraźni. Wyglądało, jakby jego szeroko rozpięte gałęzie miały objąć całą stolicę w swoją pieczę i dać każdemu z mieszkańców błogosławieństwo wszystkich bogów.
Ukłucie w sercu nadeszło natychmiast na tę myśl, kiedy oczy blondyna mimowolnie przeniosły się na wzniesioną z czarnego kamienia świątynię.
Wtedy nie uchroniło mnie od zła czającego się najbliżej bóstw.
Wrota świątyni, te same, zdobione gęsto pnączami, były na wpół uchylone. Zapraszały do środka ciemnością i spokojem, delikatną łuną zapalonych świec.
Szczęka Angerbolda spięła się mimowolnie. Chciał tam wejść. Planował tam wejść, by zakryć gorzkie wspomnienia. Pragnął ujrzeć jeszcze raz krąg bogów zebrany wokół świata i poczuć ich wspaniałość choćby po raz ostatni.
Ale jego nogi nie wykonały ani kroku.
Zacisnął wargi, po czym wziął głęboki wdech nosem. Po chwili rozluźnił się, wypuszczając powietrze jak najwolniej. Znów spojrzał na świątynię, na jej czarny dach, na jej porośnięte niemal w całości bluszczem czarne ściany.
Ludzie mijali go, gdy tak stał, próbując wyciągnąć z siebie odpowiedź. Czy byłby w stanie tam wejść? Czy byłby w stanie popchnąć mocniej ogromne skrzydło drzwi? Czy byłby w stanie wkroczyć w półmrok świątyni i spojrzeć z zachwytem na rzeźby bogów?
Czy byłby w stanie to zrobić, nawet jeśli w środku spotkałby Thomasa?
Pogrążony w myślach mężczyzna drgnął nagle, gdy jeden z kapłanów wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i uśmiechnął do Nathaniela. Był to młody człowiek z krótko ściętymi, płowymi włosami i niezbyt przystojną twarzą. Zupełnie mu obcy. Turkusowooki również się uśmiechnął do kapłana, który po chwili zamknął wejście do świątyni, znikając w mroku.
Moment później blondyn odwrócił się i zaczął spokojnie iść dalej.
Owszem, nie potrafił wejść do świątyni. Nie umiał się nawet doń zbliżyć. Lecz teraz już nie miało to znaczenia. Poczuł, jakby ów młody, zapewne świeżo namaszczony kapłan wraz z drzwiami do środka zamknął w jego sercu coś bolesnego raz na zawsze. Nie chciał rozpamiętywać przeszłości z żalem, przecież dlatego przyjechał do stolicy po tak długim czasie, a nie wcześniej. Najwyraźniej jednak potrzebował owej drobnej pomocy.
Słysząc szum wiatru uderzającego drobnymi gałązkami Drzewa o siebie, podziękował w duszy bogom za tę szansę zmierzenia się z samym sobą.
Po kilku krótkich minutach spaceru słyszał już zgiełk i gwar swego kolejnego celu podróży. Uliczka Targowa dawała się poznać już z daleka.
Choć miał zamiar udać się tam główną ulicą, Nathaniel przystanął na moment, widząc smętną alejkę, której dalsza część znikała za zakrętem. Nie namyślał się długo, korcony chęcią sprawdzenia, czy nadal pamięta ów labirynt. Z drobnym uśmiechem wkroczył prosto w wąskie przejście, gdzie już po chwili hałas ulicy został stłumiony.
W pewnym miejscu przejścia prowadzące na zachód i południe były zupełnie zablokowane naskładanymi tam kawałkami zniszczonych skrzyń i desek. Turkusowooki z pewną dozą ciekawości wszedł w południową uliczkę, która co jakiś czas zakręcała i nie łączyła się z innymi przejściami. Dopiero gdy wpadała w pewną alejkę, rozdwajała się na kolejne dwa przesmyki.
Znajomy skądś widok przyciągnął jednak wzrok Nathaniela do szarej alejki. Gdyby nie to, zapewne poszedłby dalej ze swoją dziecinną wręcz pewnością, że zna kolejne przejścia.
„Słyszałeś może o historii sióstr Hatheldorte, Nathanielu?”
- Co za nic nieznaczące wspomnienie – mruknął pod nosem z uśmiechem, gdy zaczął zbliżać się do starego, zniszczonego domu.
Pociemniałe drewno rozpadało się widocznie. W ścianach widniały dziury, a dach wyglądał, jakby lada chwila miał się zapaść. Kilka okiennic odpadło, parę zostało, jedna wisiała, ledwo trzymając się na obluzowanym zawiasie.
Nathaniel stanął tuż przed frontowymi drzwiami. Nie pamiętał dokładnie usłyszanej wówczas historii dwóch sióstr, lecz zachował w sobie smutne zakończenie. Bliźniaczka, która zabiła się na wieść o śmierci ukochanej siostry.
Uderzyła go nagle myśl, jak stara jest teraz ta historia. Niemal dwadzieścia lat. Mężczyzna przesunął dłonią czule po zniszczonych drzwiach.
- Szkoda, że nie mam dziś kwiatów, tak jak on wtedy – rzekł w przestrzeń.
Zdał sobie sprawę, że przecież to przy tym domu tak naprawdę zaczęła się jego głęboka fascynacja najwspanialszym malarzem Leverium. To tutaj przecież został zaproszony na festyn, który był początkiem najpiękniejszego lata w jego życiu.
Uśmiechnął się i w milczeniu odwrócił, by skierować się z powrotem na główną drogę. Prędko usłyszał znów gwar tłumów.
Tyle lat, a to miasto nadal przepełnione jest tobą.
Następna alejka wychodziła prosto na Uliczkę Targową. Harmider panujący wszędzie zdawał się dla turkusowookiego żywym wspomnieniem. Obce rzesze ludzi, góry drogich towarów z każdego możliwego rodzaju, szyldy karczm wzbogacających się na mrowiach kupujących.
Uliczka Targowa nie była zupełnie prosta. Delikatnym łukiem zakręcała na południe, gdzie na niebie płócienne chmury tu i ówdzie rwały się pod wpływem promieni słońca. Na wskroś firmament przecięły znienacka trzy jerzyki, piszcząc szaleńczo. Aż dziw brał, że o tej porze roku jeszcze nie odleciały.
Wzrok Nathaniela padł znów na krzątających się ludzi. Nawoływały ich gromady sprzedawców, których głosy i słowa brzmiały bardziej wykwintnie niż na innych targowiskach. Przechodził obok ich szerokich stołów, wzrokiem leniwie przeczesując rozłożone towary. Wyszywane złotem i srebrem tkaniny, przepięknie zdobione kamienne i gliniane naczynia, naszyjniki, bransolety, talizmany ze wszystkich chyba rodzajów tworzyw – od kości, przez drewno, minerały, skórę, po metale obrabiane chyba wyłącznie w kuźniach mistrzów.
Wyciągnął dłoń po amulet z zawieszoną na brązowym rzemieniu złotą łzą, której kształt tworzyły splatające się drobne pnącza winorośli. Nie byłoby to wyjątkowe znalezisko, gdyby nie fakt, iż owa łza była wielkości opuszki palca blondyna. Na dodatek dopiero trzymając wisiorek w ręce, zauważył, że we wnętrzu coś zamknięto.
- Piękny amulet, nieprawdaż, łaskawy panie? Ochroni od smutku, dając w zamian szczęście i błogosławieństwo Wyn. Widzisz, panie, to łza z jej miodowych oczu, a w środku znajduje się konwaliowy kamyk – rzekł sprzedawca, który prędko podłapał zainteresowanie Nathaniela.
- Konwaliowy kamyk? – zapytał mężczyzna z ciekawością.
- To nasienie bardzo rzadkiej rośliny, twarde jak głaz, lecz pachnące pięknie niczym konwalie. Czarownice w obcych światach dodają je ponoć do mikstur miłosnych, więc będzie to takoż wspaniały prezent dla wybranki serca.
Angerbold potrząsnął lekko łzą, po czym przyłożył ją do nosa. Rzeczywiście zamknięta w środku ciemna kulka pachniała niczym prawdziwe konwalie wiosną.
- A gdzie mieszkają kowale, którzy tworzą podobne cuda?
- W świątyni Wyn. Rzekłem przecież, dobry panie, że to amulet zapewniający błogosławieństwo Miodowookiej – pochwalił się z dumą człowiek, jakby sam wykuł maleńkie arcydzieło.
- Ile za to chcesz? – zapytał sprzedawcę po chwili myślenia.
- Dwanaście denarów, panie.
- Dwanaście to za dużo za amulet na rzemieniu. Sześć.
- Panie drogi, toż to prawdziwe złoto, spójrz tylko!
- Ale leży tutaj już chwilę, prawda? W szczelinach między łączeniami widzę trochę brudu.
- Jedenaście, panie, nie mniej. Też muszę na czymś zarobić.
Angerbold cmoknął z niezadowoleniem.
- Siedem bym dał, gdyby zamiast rzemienia był to złoty łańcuszek…
- Dziesięć?
- …Albo chociaż srebrny – blondyn zaczął odkładać ozdobę.
- Proszę przyjrzeć się, cóż to za kunsztowna robota. Drugiego takiego na świecie nie znajdziesz, panie. Do dziewięciu mogę spuścić jedynie.
Nathaniel spojrzał z góry jeszcze raz na amulet, unosząc sceptycznie brwi. To wszystko było grą, obaj wiedzieli, że sprzedawca spuści cenę, a on kupi ostatecznie wisior. Musiał jednak udawać niezadowolonego i szukać dziury w całym. Na tym przecież polegała cała zabawa z kupcami Uliczki Targowej.
- Hm… To czyste złoto?
- Ależ oczywiście, że czyste złoto, najczystsze jakie znajduje się w Hervesh!
- W takim razie niewiele trzeba, żeby łza zmieniła kształt. A co jeśli te łączenia się złamią i cały amulet się rozpadnie? Za dziewięć denarów kupię dwa dobre noże myśliwskie, które też mnie obronią od złego.
- Niechaj będzie, osiem denarów, panie. Przecież błogosławieństwo bogów ma moc o wiele czystszą niż jakakolwiek broń.
Turkusowooki zacisnął usta, po czym znów wziął ozdobę w dłoń i spojrzał nań z bliska.
- Za osiem denarów jest zatem mój – uśmiechnął się szeroko i sięgnął do sakwy, by wyjąć osiem monet, które podał sprzedawcy. Ten ukłonił mu się i pozdrowił jeszcze raz nim mężczyzna odszedł dalej, chowając do niewielkiej torby nowy nabytek.
Przypomniał sobie nagle wszystkie rzeczy, jakie kupił na Uliczce Targowej. Pierwsza sakiewka, niewielki nożyk, futrzany płaszcz ze złoconymi guzikami, wysokie skórzane buty, pierścień dla matki. Jego rodzinie niegdyś nie powodziło się na tyle wspaniale, by mógł często pozwalać sobie na większe wydatki, lecz potem zaczął przecież zarabiać sam u Mrówkolwa. Wtedy kupił tu pięknie zdobioną brzytwę z drewnianą rączką, która radośnie połyskiwała w świetle.
To była ostatnia rzecz z Uliczki Targowej. Nigdy nawet nie dostała się w ręce prawowitego właściciela.
Nagle jego uwagę przyciągnął znajomy szyld. Uśmiechnął się na ów widok. Chyba tylko jeden sklep w stolicy oznaczony jest skrzyżowanym pędzlem i kałamarzem.
Bez wahania skierował się w jego stronę.
Ciężkie drewniane drzwi były doskonale naoliwione. Turkusowooki bez problemu otworzył je i zamknął za sobą, ciesząc się z ulgi dla uszu, jaką dało mu wejście do cichego pomieszczenia. Którego wnętrze, swoją drogą, znów zrobiło nań ogromne wrażenie.
- Witam pana, czym mogę służyć? – zapytał go niemal od razu bardzo wysoki mężczyzna o splątanych rudych włosach i bardzo jasnych oczach. Blada skóra jego twarzy wysypana była mrowiem piegów, które niknęły dopiero za kołnierzem koszuli.
- Dzień dobry. Czy zastałem może pana Cheermana?
- Uhm, właściciel jest teraz bardzo zajęty, nie wiem czy to odpowiedni moment… - speszył się nagle jasnooki.
- Bardzo proszę. Zależy mi na tym spotkaniu. Nie widzieliśmy się wiele lat.
- …No dobrze, ale nie ręczę za jego humor. Pan Nicolas bywa nerwowy, gdy udaje się na dłużej do magazynu.
- Proszę mu powiedzieć, że duch z przeszłości przyszedł w odwiedziny.
Rudy mężczyzna przytaknął i z widoczną niechęcią cofnął się do jakiegoś pomieszczenia. Gdy jego kroki ucichły na moment, Angerbold rozejrzał się po dużym pomieszczeniu.
Najróżniejsze towary dla artystów poupychane były dosłownie wszędzie. Mimo to w owym chaosie dało się dostrzec pewien przemyślany układ, który chronił poszczególne przedmioty przed zniszczeniem. Mężczyzna wykonał kilka kroków w tył, by złapać widok ogromnej szafy pełnej barw z całego świata. Potężne regały zasłonięte szybami chroniły kolorowe słoiczki…
Zapewne przyglądałby im się dłużej, gdyby nie odgłos zbliżających się znów kroków, tym razem ich pary. Prędko doszły doń niechętne pomruki, na których dźwięk blondyn nie potrafił nie zaśmiać się w duchu.
Właściwie jego i Nicolasa nie łączyła nigdy głęboka przyjaźń czy też bliska znajomość, lecz z jakiegoś niewytłumaczalnego dlań powodu zwyczajnie chciał zobaczyć się z właścicielem sklepu jeszcze raz. Miał nadzieję, że jego życie ułożyło się dobrze po wszystkim, co się stało.
- Ani chwili spokoju, skandal! Gareth, następnym razem cię uduszę, jak mi nie dasz wreszcie posprzątać tego bajzlu, ciebie i kolejnego knypa, który mi będzie chciał przerywać pracę!
Zza drzwi wyłoniły się postacie dwóch mężczyzn – sprzedawcy, który stał wcześniej za ladą oraz o wiele niższego odeń człowieka, którego długie włosy skrępowane zostały rzemieniem w wysokiego kucyka. Był on równie blady co jego współpracownik, lecz skóra czarnowłosego była niczym porcelana bez skaz.
Kiedy tylko wzrok niskiego mężczyzny spoczął na Angerboldzie, cała irytacja zmieniła się natychmiast w niedowierzanie.
- Witaj, Nicolasie – rzekł z nutą rozbawienia.
- Nathaniel…? 
- Minęło trochę lat, podczas których mogłem się nieco zmienić, ale tak, to ja.
Choć na jego skórze pojawiło się trochę zmarszczek, a zakola się pogłębiły, przejrzyste oczy czarnowłosego wciąż wyglądały tak samo. W świetle jego źrenice prędko się zmniejszyły, zmieniając barwę tęczówek z niemal hematytowej na srebrną, wręcz diamentową.
- Nie wierzę. Nathanielu, dzieciaku jeden, urosłeś! – zaśmiawszy się przemiło, Cheerman podszedł doń prędko i uścisnął serdecznie. Turkusowooki nie spodziewał się aż tak życzliwego przyjęcia.
- Możliwe, że tak.
- Ależ oczywiście, że tak! Kiedyś patrzyłeś mi przecież w oczy, a teraz jak wszyscy spoglądasz na mnie z góry. Nie wstyd ci? – odsunąwszy się, Nicolas poklepał go po ramieniu.
Zaśmiali się obaj. Nathaniel złapał pełne zaskoczenia spojrzenie rudego mężczyzny. Zapewne nie był przyzwyczajony do widoku właściciela sklepu, którego nastrój z głębokiej irytacji nagle zmieniał się w taką radość.
- No patrz, Nathanielu, a już myślałem, że to kolejny nadąsany kupiec. Jakoś nie wszystkim odpowiada bycie obsługiwanym przez Garetha, choć zna się on na rzeczy jak mało kto.
- Wybacz, że odciągnąłem cię od pracy. Nie brzmiałeś na zadowolonego, kiedy tu szedłeś, więc podejrzewam, iż przerwałem coś istotnego.
- Ależ skąd! I tak powinienem zrobić sobie przerwę, ileż można siedzieć w zakurzonej piwnicy, prawda? Ile to już lat minęło od… - czarnowłosy zatrzymał się wpół słowa. Nathaniel nie wiedział jedynie czy przez wzgląd na niego, czy na samego siebie.
- Jedenaście. Przyjechałem do Leverium na jeden dzień, podróż przebiegała akurat w pobliżu stolicy – odparł prędko.
- Ach tak, to teraz podróżujesz? Nie chciałbyś opowiedzieć mi więcej na górze? Mam chyba schowane gdzieś wino, a jeśli nie, zawsze obok jest dobra karczma – zaproponował.
- Z wielką chęcią.
- Gareth, zaopiekuj się sklepem na ten czas.
- Oczywiście, panie Nicolasie.
Angerbold udał się powoli za szarookim na tyły sklepu, gdzie znajdowały się schody do góry. Tam za drzwiami znaleźli się w mieszkaniu, na którego ścianach wisiało wiele różnych obrazów różnorodnych kresek sprawiających, że pomieszczenie zdawało się mniejsze niż w rzeczywistości. Najwyraźniej były to prezenty od artystów, którzy zaopatrzali się u Nicolasa.
- Proszę, usiądź – czarnowłosy wskazał na parę wygodnych krzeseł, które stały przy ładnym, ciemnym stoliku. Sam podszedł do skrzyni znajdującej się w kącie pokoju, by wyciągnąć zeń po chwili szczelnie zatkaną butelkę z ciemnym napojem.
- Masz naprawdę przytulne mieszkanie – rzekł turkusowooki, już z siedzenia przyglądając się poszczególnym obrazom. Nawet po tylu latach nie potrafił pozbyć się maniery przyrównywania ich do samego wielkiego Mrówkolwa.
- Nie powiedziałbym. Właściwie przychodzę tu tylko spać, całe moje życie kręci się wokół sklepu. Te wszystkie malunki jedynie się tu kurzą.
- Rozumiem, że to prezenty od twoich klientów?
- Nie powiedziałbym „prezenty”. Raczej metoda płacenia, gdy któryś z nich zupełnie nie ma pieniędzy pomimo szczerego talentu – Nicolas postawił przed nim dwa małe pucharki, po czym otworzył butelkę i zaczął napełniać naczynia rubinowym płynem. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego niektórzy z nich nie spróbują szczęścia poza stolicą. Ten tutaj na przykład od sześciu lat żyje o chlebie i wodzie, a i tak za bardzo boi się pojechać chociażby do Fortecy Gebroe. A tam przecież jest duży szlak handlowy, którym przyjeżdżają kupcy nawet z sąsiednich krajów.
- Czyżby Leverium stało się pechowym miastem dla malarzy? – mężczyzna chwycił w dłoń puchar i uniósł go do ust. Wino pachniało naprawdę wspaniale, a jego smak był niewiarygodnie bogaty. – Pyszne. 
- Ha, uwielbiam wina i, nie chwaląc się, potrafię je wybierać. A co do malarzy to ciężko jest wydać jednoznaczny osąd. Mało któremu udaje się wyżyć z obrazów, gdy nad stolicą ciągle wisi cień Mrówkolwa – spojrzawszy na Nathaniela uważnie, Nicolas również upił łyk z pucharu.
- Hm… W sumie to całkiem oczywiste, że dekada nie wystarczyłaby na zatarcie jego śladów, prawda?
Na chwilę zapadła cisza. Słychać było jedynie szmer tłumów, które krążyły wciąż po Uliczce Targowej.
- A ty co robiłeś przez te wszystkie lata? Wspominałeś coś o podróży – szarooki podjął nowy temat.
- Przez te wszystkie lata jeździłem po Hervesh. Zwiedziłem dość sporo miast i w żadnym nie udało mi się zagrzać miejsca. Najdłużej mieszkałem w Mivun, ale i to się skończyło. Można powiedzieć, że okrążyłem cały kraj, aż wróciłem tutaj. Choć tylko na jeden dzień.
- Powodzi ci się chociaż w tych podróżach?
- Jakoś udaje mi się nie głodować, zwłaszcza że nadal jestem z przyjacielem. Gdy mieszkamy razem, żyjemy dość przyzwoicie. A jak tobie się żyje?
- Sklep prosperuje całkiem dobrze. Czasami sprzedaję więcej towaru, czasami mniej, ale skoro stać mnie na opłacanie Garetha, to chyba nie jest najgorzej – Cheerman uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili jednak znów zapadła cisza. Blondyn widział, że Nicolas chce coś powiedzieć, ale się waha. Obaj upili kolejne łyki.
- Właściwie kiedy wyjechałeś, Nathanielu? Pewnego dnia chciałem cię znaleźć, ale ślad po tobie przepadł. W karczmie, gdzie pracowałeś, dowiedziałem się jedynie, że udałeś się do Nedery i prawdopodobnie nie wrócisz.
- Leverium opuściłem kilka dni po tym. – Turkusowooki przygryzł wargę. – Po śmierci Mrówkolwa.
- To był powód?
Angerbold spojrzał nań. Wiedział, że w końcu zboczą na ów temat, jednak mówić o tym było o wiele trudniej niż mu się zdawało.
- Nie jedyny, ale przede wszystkim dlatego.
- Wieść o jego śmierci naprawdę szybko się rozniosła po mieście. Ludzie dopiero co podnieśli się po Wielkim Pożarze, a i tak plotki na temat Mrówkolwa przynajmniej przez miesiąc były najczęściej słyszane w mieście. Zdawać by się mogło, że mają lepsze historie do rozpowiadania.
- Nie wiedziałem, że aż tak wstrząsnęło to stolicą – odparł z nutą zaskoczenia Nathaniel. – Co prawda nawet w Nederze wiadomo było, że Mrówkolew odszedł.
- Wiesz, Nathanielu… Straż w mieście nie podała nigdy prawdziwej przyczyny jego śmierci, ale ludzie mówili, że znaleziono go w jego mieszkaniu. Słyszałem różne wersje, lecz podejrzewam, że jedyne, co było weń prawdziwe, to sam fakt, że Mrówkolew nie żyje – czarnowłosy zacisnął wargi, po czym spojrzał prosto w oczy Angerbolda. – Nathanielu, czy mógłbyś mi powiedzieć… Mógłbyś mi powiedzieć, co tak naprawdę stało się z moim przyjacielem?
Nicolas wyraźnie starał się zapytać o to normalnie, lecz w ostatniej chwili głos zadrżał mu, jakby dźwięk zjeżdżał w dół po nagłym spadzie. Blondyn spojrzał nań i przytaknął.
- On popełnił samobójstwo. Powiesił się.
- Mhm…
Cheerman przeniósł wzrok na okno i uniósł nieco głowę. Mięśnie jego szczęk zadrżały wyraźnie, tak samo grdyka, gdy przełykał głośno ślinę. Turkusowooki dostrzegł jeszcze blask wzbierających łez, nim mężczyzna zasłonił oczy powiekami.
No tak, on przecież miał jedenaście lat na pogodzenie się z tą myślą. Nicolas mógł jedynie się zastanawiać, co spotkało tak ważną dlań osobę jak malarz. Mężczyzna nie wiedział, czy straszniejsza była myśl o morderstwie, czy o tym, że Mrówkolew sam odebrał sobie życie.
- Rozumiem… Rozumiem, że nic się nie dało…? – zapytał po chwili Nicolas.
- Nie. Ja sam znalazłem go dzień później.
Kątem oka wyłapał, jak czarnowłosy unosi do ust wino i pociąga kilka głębokich łyków.
- Współczuję ci, Nathanielu. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co wtedy przeżywałeś.
- Dziękuję. Ale minęło już tyle czasu…
Angerbold złapał nagle kontakt wzrokowy z czarnowłosym. Nadal miał wyraźnie wilgotne oczy, choć teraz winę za to można było zrzucić na trunek.
- Powiedziałem ci, że próbowałem cię znaleźć – zaczął znów mężczyzna. – Ale nie powiedziałem dlaczego.
Nagle Nicolas wstał i podszedł do drzwi po lewej stronie pokoju. Skinął na siedzącego nadal Nathaniela, po czym otworzył je i wszedł do środka.
Blondyn nie miał pojęcia, co mógł chcieć mu pokazać szarooki. Podążył zań spokojnie, zaglądając z ciekawością do wnętrza tegoż pomieszczenia. Było dość zakurzone, drobiny pyłu wirowały w malowniczym tańcu, gdy światło z jedynego tu okna oświetlało powietrze. Na podłodze leżał stos zakrytych dużą płachtą płócien, to przynajmniej wynikało z ich prostokątnego kształtu przebijającego przez materiał.
- Dosłownie parę dni po śmierci Mrówkolwa zajrzał do mnie znajomy strażnik. Nie chciał powiedzieć nic na temat tego, co się stało, ale rzekł mi, że znalazł coś, co może mnie zainteresować – po tym wstępie mężczyzna chwycił za jasny materiał i jednym ruchem ściągnął go z zakrytych obrazów.
Nathaniel zaniemówił.
Nigdy by nie pomyślał, że kiedykolwiek jeszcze je ujrzy…
- Żaden nie był podpisany jego sygnaturą, więc są bezwartościowe dla kupców. Ale ja nie potrafiłem się ich pozbyć. Nie tych. Są… inne. Wiesz przecież czemu.
Przed dwojgiem mężczyzn leżała ogromna sterta obrazów, których barwa składała się niemal wyłącznie z odcieni niebiesko-zielonych barw.
Książę turkusu…
Nathaniel bez słowa podszedł do dzieł i rozsunął je. Znał postać na obrazie, widział ją wiele razy. I nie chodziło tu wyłącznie o przeszłość.
Widziałem je w snach.
Powoli zaczął przeglądać je jeden po drugim. Te, które pamiętał, nie były ułożone w kolejności powstania, większości zaś właściwie nie znał. Krańcem świadomości zauważył, że czarnowłosy zostawił go samego, lecz większość uwagi i tak skupił wyłącznie na serii.
Znienacka trafił na pierwszego „Księcia turkusu”. Magiczna mgła wokół lśniącej postaci nie straciła ni krztyny ze swych barw. A sam chłopiec przedstawiony na obrazie… Ten niewinny gest odwrócenia się zza ramienia. Te ufne oczy spoczywające teraz prosto na nim. Delikatny uśmiech pełen życzliwości.
Naprawdę takim go widział Mrówkolew? Naprawdę tak patrzył na malarza?
Książę, wyglądasz zupełnie, jakby ktoś właśnie powiedział ci, że cię kocha.
Mężczyzna przejechał dłonią czule wzdłuż kształtu twarzy chłopca.
Taki właśnie był ich świat. Wtedy złożony tylko z nich dwóch. Nikt więcej nie był przecież potrzebny. Tylko oni i ogarniająca ich miłość.
Blondyn spojrzał na inne obrazy. Przekładał je, oglądając spokojnie swoim tempem każdy z nich. Nicolas miał rację. Niektóre były inne. Chaotyczne. Czasami wręcz zdawały się krzywe, lecz nadal…
Choć patrząca postać nie zdawała się już być tak oddana malującemu, to sposób, w jaki ją stworzono…
Rozpaczliwe wołanie o miłość, przeszło mu przez myśl. Bardzo boleśnie.
Takim Nathanielem był otoczony w dniu śmierci. Nathanielem, do którego wołał jedynie w obrazach.
Coś ścisnęło go nagle za gardło. Uśmiechnął się, czując wzbierające łzy.
Nie, nie mógł sobie teraz pozwolić na płacz. Jest przecież dorosłym mężczyzną, a ma przed sobą jeszcze jedno miejsce, którego nie może pominąć. Ostrożnie złożył obrazy z powrotem w jeden stos, po czym delikatnie zasłonił je materiałem. Ciepłe, kochające oczy turkusowej postaci były ostatnim, co zapamiętał.
Żegnaj, Książę.
Po krótkiej chwili wpatrywania się w fałdę krzywo nałożonego na obrazy materiału, mężczyzna wstał. Zapach kurzu unosił się wokół, mieszając z aromatem starej farby.
Tak, tak właśnie pachnie sztuka. Starością, olejem i tęsknotą.
Cichy trzask zamykanych drzwi odwrócił uwagę siedzącego przy stole Nicolasa. Skinął on z lekkim uśmiechem na blondyna, zapraszając do napełnionego znów kielicha. Burgundowy trunek połyskiwał w smutnym świetle bezsłonecznego dnia. Jego blask starał się odwracać uwagę od wilgoci w oczach czarnowłosego.
- Dziękuję ci, że je zatrzymałeś. Były dla mnie szczególnie ważne…
Zwłaszcza dziś.
- Proszę. Nie spoglądam na nie zbyt często, ale sama świadomość, że leżą w moim domu… To tak jakby jakaś cząstka Mrówkolwa nadal tu była. Jakby nadal trwał, a nie czarował swoim talentem świat po drugiej stronie – rzekł szarooki, wykonując pucharem delikatne koła w powietrzu.
- Jestem pewien, że zostawił po sobie o wiele więcej. Nigdzie indziej nie ma go tak wyraźnie jak w stolicy. To czuć w każdym oddechu, który biorę w Leverium – odparł Nathaniel. Kolejny łyk wybornego wina wywołał ciepłą falę idącą od przełyku po jego trzewia. Cheerman jedynie uśmiechnął się smutno, by po chwili opuścić głowę i ucisnąć dwoma palcami kąciki oczu.
- Wiem, że dla ciebie było to coś niepojęcie gorszego… Ale naprawdę ciężko jest stracić przyjaciela, którego się tak kochało… - mężczyzna pociągnął wilgotnie nosem. – Nawet po tylu latach nie potrafię się przyzwyczaić. Czasami wyczekuję, aż wreszcie otworzy drzwi mojego sklepu i swoim zwyczajem wyniesie mi połowę zapasów barwników.
Głos mężczyzny nie załamał się, lecz drżał nader słyszalnie. Nathaniela nie zdziwiło to, że w chwilę później Nicolas zakrył twarz obiema dłońmi, łkając cicho. W porównaniu z jego pięknym, dźwięcznym śmiechem, był to niezwykle smutny odgłos.
- Co za chaos pozostawił po sobie jeden człowiek… - rzekł półszeptem turkusowooki, położywszy dłoń na drżącym ramieniu Cheermana.
- Dałbym sobie dłoń uciąć, iż rzekłby, że to nie było jego celem – zaśmiał się czarnowłosy przez łzy. Nathaniel mu zawtórował.
- Zapewne.
Po dłuższej chwili Nicolas uspokoił się i podziękował mu. Czerwone smugi na powiekach kontrastowały wyraźnie z jego jasną skórą. Delikatne zmarszczki w kącikach oczu przybierały teraz kształt popękanych żyłek, gdy mężczyzna się uśmiechnął.
- Co mam zrobić z obrazami? Są właściwie twoje. Chciałbyś je zatrzymać? – zapytał z nagła. Angerbold nie odzywał się przez moment.
- Nie. Powierzam je tobie. Zrób z nimi, co uważasz za właściwe.
- Jesteś tego pewien?
- Tak. Po dzisiejszym dniu już nigdy nie wrócę do Leverium, a te obrazy zasługują na swe miejsce w stolicy. Nie można czyjegoś serca wyrywać z piersi, prawda?
- Nathanielu… - czarnowłosy zamilkł na moment, zagryzłszy dolną wargę. – Jesteś szczęśliwy?
Mężczyźni spojrzeli sobie głęboko w oczy. Blondyn wiedział, że pytanie Cheermana ma drugie dno. Szarooki był niezwykle bystry.
- Tak. Muszę iść naprzód, więc dlaczego miałbym rezygnować ze szczęścia? Ono zawsze jest tuż obok mnie.
Nicolas kiwnął głową ze zrozumieniem. Wyglądał na uspokojonego. Nathaniel nieraz zastanawiał się, co powodowało w czarnowłosym taką sympatię do niego. Nigdy nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie – ale czy miało ono rzeczywiście znaczenie?
Ostatni łyk wina pozostawił po sobie głęboki posmak goździków.
- Dziękuję ci za dzisiaj. Cieszę się, że mogliśmy się spotkać – rzekł blondyn, wstając.
- Już idziesz? Słońce jeszcze nie zaszło, chciałem cię jeszcze zaciągnąć do pobliskiej karczmy na perliczki. Warte swej ceny, uwierz mi – Nicolas zaczął go przekonywać.
- W tym właśnie sęk – słońce niedługo zajdzie, a ja muszę dotrzeć jeszcze do jednego miejsca. Chociażby na chwilę.
Nathaniel stanął naprzeciw szarookiego mężczyzny, który sięgał mu teraz do wysokości nosa. Że też kiedyś byli tego samego wzrostu – czas naprawdę  zmienia wszystko. Angerbold zauważył nagle, że rozświetlone światłem źrenice skurczyły się, gdy jego kompan uniósł głowę.
- W takim razie nie jestem w stanie cię zatrzymać. Cieszę się, że los dał nam szansę jeszcze raz porozmawiać – powiedział Cheerman, po czym przyciągnął turkusowookiego do siebie, przytulając mocno.
Zaśmiał się cicho pod nosem. Że też kiedyś był zazdrosny o tak serdecznego i życzliwego człowieka.
- Pozostaje mi jedynie życzyć ci szerokiej drogi, Nathanielu. Jak najszerszej. I nigdy nie przemierzanej samotnie.
- Dziękuję ci. Obyś sam odnalazł szczęście.
Mężczyźni odsunęli się od siebie. Czarne kosmyki Nicolasa rozpierzchły się z ciasno zawiązanego rzemienia, osnuwając jego jasną twarz po bokach niczym wiekowy jedwabny welon. Turkusowooki niemal zaśmiał się, gdy mężczyzna swym starym zwyczajem odgarnął je jedną dłonią do tyłu. Nie tak gęste jak niegdyś, nie tak lśniące, lecz równie uparte. 
- Żegnaj, Nicolasie – dało się słyszeć, nim uśmiechnięty sprzedawca pomachał swemu odchodzącemu gościowi jedną dłonią.
Żegnaj, Alabastrowy Cierniu. Dobrze, że dane było mi cię poznać.
Stare drewniane schodki trzeszczały pod jego stopami, gdy ostrożnie schodził w dół ciemnym przejściem. Wraz z pokonaniem ostatniego ujrzał znów duże pomieszczenie gęsto wypełnione różnorodnymi narzędziami do wszelakiej maści sztuki. Skinąwszy głową zaciekawionemu jego postacią Garethowi, ostatni raz spojrzał na olbrzymią, potężną przeszkloną szafę, w której każdy odcień świata, na który padał każdy rodzaj światła, zamknięto w osobnych maleńkich słoiczkach.
Jak cudownie byłoby, gdyby ów sklep trwał i trwał przez pokolenia, nie zaś umarł z tchnieniem ostatniego człowieka mogącego nazwać się przyjacielem najwspanialszego artysty w całym pięknym Hervesh.


Słońce zaczęło powoli schodzić wzdłuż niewidzialnej linii swej ścieżki. Trakt, którym ciągnęło przez niezliczone lata, zdawałoby się, byłby już widoczny jak trop jeleni w lesie, wyżłobiony głęboko niczym wycięta nożem zadra na korze drzewa. Zasnuwające znów całe niebo chmury nie pozwalały jednak ujrzeć ani owej drogi, ani samego słońca – o zbliżającym się zachodzie mówił jedynie wzmagający się w swym chłodzie wiatr.
Mieszkańcy Leverium kończyli dzisiejsze sprawunki i wracali swoim tempem do domów, gdzie czekał na nich zasłużony ciepły obiad lub zgraja ukochanych pociech. Nathaniel widział raz nawet, jak na postawnego mężczyznę wskoczyła para głośno śmiejących się dzieci, ledwo ten otworzył drzwi domu. Ów widok przywoływał uśmiech na twarz. Ileż ciepła potrafią rozsiać wokół siebie dzieci.
Szarobury pies przebiegł ulicę z nagła, niosąc coś w pysku. Jakaś kobieta krzyknęła zań kilka ostrych słów i machała szmatą, jakby miało to jakkolwiek ukarać oddalającego się złodzieja. Zapewne zaszyje się on w jakimś zaułku lub pod czyimś progiem, by cieszyć się z łupu w spokoju i samotności. Mężczyzna nie zdążył jednak dostrzec, czy zwierzę ukradło jakąś rzecz, czy może jedzenie.
W momencie gdy pies umknął za jednym z dalszych zakrętów, wzrok Nathaniela trafił na dwupiętrowy budyneczek o brudnych ścianach i drewnianym dachu. Wyglądał nieco gorzej niż we wspomnieniach, zdawał się wręcz mniejszy niż kiedykolwiek.
Ale nie zawalił się. Nie zniknął. To chyba najważniejsze, prawda?
Angerbold stanął pod drzwiami swego ostatniego celu dzisiejszej wędrówki. Wysokie drewniane skrzydło niewiele zmieniło się pod wpływem czasu. O tej godzinie rygiel nie był zasunięty, dlatego wystarczyło jedynie mocniej naprzeć na drewno. Zawiasy skrzypnęły głośniej niż kiedyś.
Korytarzyk prowadzący ku schodom był dokładnie taki sam. Wyszlifowane dziesiątkami tysięcy kroków drewniane stopnie błyszczały w nikłym świetle z zewnątrz. Barierkę kurz pokrywał jedynie tam, gdzie ludzkie dłonie jej nie dotykały. Podłoga skrzypiała głośno w niektórych miejscach; tak głośno, iż mężczyźnie zdawało się, że zaraz ktoś doń wyjdzie i go wyprosi.
Pomyśleć, że serce biło mu równie szybko nawet teraz, po tylu latach, gdy kroczył powoli na górę. Doprawdy, dziwna rzecz, ta pamięć emocji.
Nie zatrzymał się ani na pierwszym, ani na drugim piętrze. Uśmiech wkroczył na jego twarz, gdy przypomniał sobie swe zaskoczenie dawno, dawno temu. Dopiero poddasze sprawiło, że zwolnił krok, choć i tak tempo mężczyzny należało do osoby delektującej się każdym ruchem mięśni i drgnięciem oka.
Stały przedeń drzwi inne niż kiedyś. Proste, ciemne, zapewne grube i szczelnie zamknięte. Tym niewiele różniły się od poprzedników. Tylko słoje były mniej wytarte, mniej miodowe starością drewna.
Ale kołatki mieniącej się stalą nigdy wcześniej nie widział.
Nathaniel zatrzymał się przed drzwiami z sercem bijącym w piersi jak maleńki ptak trzepoczący skrzydłami. Niewinne uczucia wracały do blondyna, zalewały coraz większą falą oczekiwań. Odetchnął kilka razy, wziął głęboki oddech, po czym wyciągnął dłoń.
Zawahała się ona, nim chwyciła zimny metal między palce.
Dwa długie stuknięcia. Jak uderzenia obcasem w rytm spokojnej muzyki.
A potem kroki po drugiej stronie.
„Witaj, mój chłopcze.”
„Wejdź, Nathanielu!”
„Już myślałem, że nie przyjdziesz.”
- Dzień dobry…?
Zadziwiony nieznajomym gościem przed swymi drzwiami mężczyzna patrzył na turkusowookiego z wyczekiwaniem. Byli podobnego wzrostu, choć obcy zdawał się nieco garbić.
Tak… Chyba bym uciekł, gdybyś to ty wyszedł mi naprzeciw.
Zebrawszy się w sobie, Nathaniel uśmiechnął się do obcego.
- Dzień dobry. Nazywam się Nathaniel Angerbold. Wiem, że mnie pan nie zna, a to, co powiem, zdać się może dziwne i podejrzane, lecz bardzo zależałoby mi na wejściu do pańskiego mieszkania.
Mężczyzna wyprostował się nieco, a zmarszczki wokół jego szarych oczu wygładziły się w zdziwieniu na zasłyszaną prośbę.
- Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale ta prośba naprawdę brzmi podejrzanie.
- Rozumiem. Niemniej jednak czy mógłbym wejść choć na chwilę. Dawno temu mieszkała tu bardzo ważna dla mnie osoba.
Osoba, której nie miałem szansy pożegnać.
Widać było, że obcy chce coś jeszcze powiedzieć, w tym samym momencie jednak zza niego głowę wystawiła wyraźnie młodsza odeń kobieta o niebieskich oczach. Jej okrągła twarz i pełne, rozpięte w ciepłym uśmiechu usta wzbudzały natychmiastową sympatię w człowieku, który na nią spojrzał.
- Edrin, wpuść tego człowieka do środka, przecież widać od razu, że nie ma złych zamiarów – powiedziała głośno tonem nieznoszącym sprzeciwu. Kiedy mężczyzna odwrócił się, by dać jej jakąś cichą odpowiedź, blondyn dostrzegł, że nosiła pod sercem dziecko.
Po chwili mamrotania między sobą mężczyzna spojrzał jeszcze raz na Nathaniela, po czym otworzył drzwi szerzej, zapraszając go do środka.
Niewielkie mieszkanie na poddaszu nie zmieniło się wiele. Racja, przecież nie mogło się zmienić tak drastycznie, by człowiek bywający weń niemal co dzień przez dłuższy czas nie poznał go. Ściany wciąż były brudnobiałe, okna wciąż niezmiennie brązowe. Tylko wnętrze nie zdawało się tak puste, tak nijakie i niezamieszkałe. Nie czuć weń było zapachu farb i narzędzi, nie czuć weń było niespokojnej duszy. Ciepło gromadziło się w środku inaczej niż dotychczas.
…Niż kiedyś.
Angerbold postąpił kilka wolnych kroków do środka, rozglądając się. Znał rozkład tej przestrzeni tak dobrze.
Tu była kuchnia, w której obrzucali się jedzeniem.
Tu po raz pierwszy razem spojrzeli na chmury.
Tam, leżąc na łóżku, marzyli o gwiazdach. 
A przy oknie, ku któremu się teraz zwrócił, skradziono mu pierwszy pocałunek.
Uśmiech na twarzy mężczyzny zmienił się, choć sam ledwie zdawał sobie z tego sprawę. Przejechał za to dłonią po drewnianym parapecie, po czym oparł się oń i wyjrzał na zewnątrz. Kiedyś nie było tu szkła, w chłodzie malarz mógł jedynie zamknąć okiennice.
- Jeżeli mogę spytać, panie Nathanielu, kim był pański przyjaciel? Nie wiemy wiele o ludziach mieszkających tutaj przed nami – zapytała go po chwili milczenia kobieta.
Mały ptak, chyba wróbel, uciekł właśnie przed wzrokiem mężczyzny, zlatując z rynny za jeden z budynków. W oddali majaczył brzeg chmur.
- A wiedzieli państwo, że dawno temu mieszkał tu pewien malarz? – rzekł cicho blondyn. Odwrócił się od widoku na zewnątrz, oparł o parapet i znów spojrzał na mieszkanie.
- Tak, ów słynny Mrówkolew. Gdy odszedł, byłam wciąż małym dzieckiem, lecz Edrin chyba pamiętał jego sławę, prawda, kochany?
Na podłodze majaczyła plama farby. Stara, wtarta w drewno plama o barwie brudnoniebieskiej.
- Oczywiście, że pamiętam. Naprawdę przyjaźnił się pan z tym wielkim człowiekiem? – głos mężczyzny stał się bardziej otwarty niż chwilę temu, jakby zaczął wierzyć w jego słowa.
- Tak. Przez pewien okres byłem jego modelem. Do dziś nie rozumiem, co we mnie ujrzał.
Nigdzie nie było jednak ciemnozielonej sofy. A przecież ona zdawała się czymś zupełnie nie do tknięcia.
- Niesamowite! Jesteśmy zaszczyceni, mogąc pana przyjąć. Może dam panu coś do picia? Mam pyszny napar z ziół, mogę go zagrzać z winem, smakuje rewelacyjnie.
- Dziękuję, nie trzeba – odmówił kobiecie grzecznym tonem, przy czym spojrzał nań dłużej. – Wygląda pani pięknie. Mam nadzieję, że dziecko będzie zdrowe.
Młoda mężatka zarumieniła się, po czym, zaaferowana, i tak poczęła przygotowywać napój.
- Dawno temu znał pan tego malarza? Wydaje mi się, że minęło już…
- Jedenaście lat. Nasza znajomość skończyła się nagle – przerwał mu Nathaniel.
- No tak, przepraszam. Do dziś pamiętam, jak ogromny szok wywołała ta wiadomość w całym mieście. Nikt nie mógł uwierzyć, że taki człowiek… Naprawdę niewiarygodne. Nie chciałby pan usiąść? – mężczyzna wskazał mu stół z czterema krzesłami.
- Nie, dziękuję. Tutaj mi dobrze. Przepraszam za niesubtelność, lecz nie martwi państwa mieszkanie w domu samobójcy?
- Nie.
- Zupełnie nie – odpowiedzieli niemal jednocześnie. Mężczyzna zaś dodał: - To, że dzielimy dom ze wspomnieniami o tak niezwykłym człowieku, jest wystarczająco niesamowite. Nie trzeba przejmować się jego nieszczęściami, jeżeli można zapamiętać tylko jego dokonania.
- Tak… Równie pięknych arcydzieł nie namalował nikt ani przed Mrówkolwem, ani po nim. A mogę jeszcze spytać, na ilu obrazach można pana ujrzeć? Może kiedyś będę mieć okazję w domu jakiegoś znamienitego lorda – zaśmiała się kobieta.
- Tylko na dwóch podpisanych sygnaturą, z czego oryginał jednego niestety spłonął podczas Wielkiego Pożaru.
I na niezliczonej ilości twoich ukrytych dzieł.
- Co za szkoda… Ten pożar był katastrofą. Pochłonął tak wiele istnień i dobra…
Nathaniel kiwnął jedynie głową. Chyba nie mógł się bardziej zgodzić z tym zdaniem.
Po chwili milczenia kobieta wręczyła mu gorące wino. Podziękował jej i posmakował naprawdę smacznego, jak się okazało, trunku. Kątem oka widział, jak siada ona obok męża, który chwycił ją czule za dłoń.
Wzrok blondyna padł zaś na przejście z otwartymi na oścież drzwiami. Tam kiedyś krył się największy chyba sekret malarza…
Cóż za ironia.
- Była tu kiedyś zielona sofa. Wiedzą państwo może, co się z nią stało? – zapytał turkusowooki, spoglądając w miejsce, gdzie ów mebel kiedyś stał. Dziś nie było tam nic.
- Hm… Wydaje mi się, że tak. Tak, tak, pamiętam. Dość szeroka sofa o ciemnozielonym obiciu, tę ma pan na myśli? – zapytał mąż.
- Właśnie tę.
- Wyrzuciłem ją dawno temu, była naprawdę brudna od farb. Do dziś nawet podłoga upstrzona jest kolorowymi plamami, jeśli pan się przyjrzy. O, tu dla przykładu albo tu – ręka mężczyzny wskazała parę miejsc, na które Nathaniel nie zwrócił w ogóle uwagi.
Nie podejrzewał się o to, że brak jednej sofy wywoła weń tak głęboki smutek.
Nagła fala wspomnień ścisnęła go za brzuch. Zacisnąwszy usta, odwrócił się, czując, że nie powstrzyma dłużej zalewających go emocji.
Wszystkie ciepłe spojrzenia, wszystkie troskliwe gesty, wszystkie pełne miłości słowa wróciły doń naraz i tak mocno, jak nigdy od wielu lat. Wstrzymywany spazm rozedrgał jego ciało, gdy turkusowe oczy nabiegły łzami, które w chwilę później niczym strugi szaleńczo gorącej lawy spłynęły wzdłuż jego policzków.
Pierwsze spotkanie z Mrówkolwem w karczmie. Pierwszy raz w jego mieszkaniu, gdy feeria zapachów mnóstwa farb uderzyła go w nozdrza. Pierwszy szczery śmiech, gdy odkrywał powoli fascynującą osobę malarza. Pierwszy raz w jego ramionach, gdy nie wiedział jeszcze, dlaczego tak wciągały go oczy mężczyzny. Pierwsze wyjście razem, pierwszy i jedyny festyn. Pierwszy pocałunek, gdy usta bruneta wręcz idealnie przylgnęły do jego warg. Pierwsze tak pełne miłości wołanie go „Księciem”. Pierwsza ucieczka w deszczu. Pierwsza rozłąka i pierwszy list, gdy ziemistooki nie mógł już wytrzymać. Pierwsze „kocham cię”. Pierwsza wspólna noc.
Więź, która ich połączyła, była silniejsza niż cokolwiek, co spotkało Nathaniela przez całe życie. I choć rozstali się tak brutalnie…
- Wiesz, że wybaczyłem ci wszystko, prawda? Mój ukochany Mrówkolwie… - wyszeptał w przestrzeń.
- Wszystko w porządku, panie Nathanielu? – czyjś zaniepokojony głos chciał przywołać go z powrotem do rzeczywistości.
Odstawiwszy kubek z ciepłym winem, otarł łzy i wilgotnym głosem rzekł, że nic się nie dzieje, że to tylko wspomnienia. Czuł się tak boleśnie zraniony sposobem, w jaki ta miłość została przez los i ich głupie wybory potraktowana. Lecz co mógł dziś dlań zrobić; dziś, gdy wszystko zdawało się być jedynie wyśnionym dawno snem, którego piękne obrazy ledwo spłowiały?
Przepaść jedenastu lat naprawdę jest ogromna.
Opierając się o parapet, wyprostował plecy, po czym odchylił nieco głowę i westchnął głęboko. Powietrze drżąco opuściło jego płuca. Mężczyzna otarł łzy, a następnie dopił stygnący napój i odwrócił się wreszcie, raz ostatni z cieniem uśmiechu oglądając kąty mieszkania jego niegdysiejszego największego szczęścia. Raju, którego dusza przepadła raz na zawsze, mimo że otoczka wypełniła się innym rodzajem miłości.
- Dziękuję państwu, że mogłem tu być chociaż tę chwilę. Naprawdę wiele to dla mnie znaczy – powiedział z uśmiechem do przyglądających mu się mieszkańców.
- Ależ proszę bardzo. To my cieszymy się, że mogliśmy coś panu dać – odrzekła kobieta, której intuicja na pewno mówiła, że Nathaniel zyskał tą wizytą o wiele więcej, niż się mogli spodziewać.
- Ja już muszę zebrać się do wyjścia – zaczął mężczyzna, powoli zbliżając ku drzwiom. Tuż przed nimi zatrzymał się na moment. – To mieszkanie przyniosło mi naprawdę wiele szczęścia. Mam nadzieję, że i was czeka jak najwięcej radości.
- Dziękujemy serdecznie, panie Nathanielu. My możemy jedynie życzyć opieki od bogów.Turkusowooki ukłonił się grzecznie, po czym otworzył drzwi. Pchnął je. Przeszedł parę kroków.
Zamknął.
Ostatni raz.
Łzy, choć nie spływały już po smutnych śladach, wciąż lśniły w jego oczach, gdy wychodził z budynku, w którym kiedyś krył się jego najszczęśliwszy sekret.


Idąc z na wpół zamkniętymi oczyma nawet nie zauważył, jak prędko minęła mu droga przez miasto. Bez zwrócenia nań uwagi minął Uliczkę Targową, minął mostki nad rzeką, minął wreszcie granicę między starą częścią Leverium a Spaloną Dzielnicą. Prostą drogą udało mu się dotrzeć na plac Vuk, gdzie powoli swój stragan zbierał już mężczyzna mający go odwieźć z powrotem do karczmy, w której wróci do Zachariusa.
- Dobry wieczór, panie. Jak wam się udał dzień? Znaleźliście to, co chcieliście? – zapytał serdecznie mężczyzna, wkładając do lnianych worków niesprzedane jedzenie.
- Dobry wieczór. Można powiedzieć, że znalazłem – odparł blondyn.
Znalazłem wszystko i jednocześnie nie znalazłem niczego. Jedynie martwe wspomnienia, na których szczątkach wzrasta nowe życie. Wystarczająco wiele po sobie zostawiłeś, wiesz?
- Pozwolicie, panie, że przejedziemy jeszcze obok świątyni? Dzielę się z kapłanami tym, co nie sprzedałem, wiecie. Coś dobrego dla ludzi trzeba robić.
Nathaniel uniósł brwi ze zdziwieniem. Pod włos palce wiatru przeczesały jego głowę, gdy wysłannik bogów poruszył powietrze wokół nich.
- Nie mam z tym żadnego problemu, jeśli przed późną nocą dotrę do karczmy – zażartował i nałożył kaptur, usiadłszy na wozie. Sprzedawca uśmiechnął się i podziękował. Nie wyczuł w jego słowach dziwnej sztywności.
Na szczęście parskająca klacz nie musiała zbyt długo stać pod świątynią. Młody kapłan, inny niż ten, którego Angerbold widział wcześniej tego dnia, pozdrowił ich obu, pomógł przenosić worki i życzył szerokiej drogi. Turkusowooki nie wiedział, czy serce biło mu żwawiej z wrażenia po całym dniu, czy z ciasnoty przywoływanych przed świątynią wspomnień.
I znów ruszył.
Powoli oddychając w rytm stukoczących kopyt i terkoczących kół wozu, mężczyzna oplótł się szczelniej płaszczem i ciągnął wzrokiem wzdłuż ścian stolicy. Niskie kamienice, niewielkie domy, drobne grupy ludzi, którzy o zachodzie słońca wracali do swych czterech ścian bądź wybywali zeń, by odetchnąć po całym dniu. Wzbijany co i rusz pył z bruku przywoływał na myśl brzydką ciężką chmurę, tak dziwnie różny był od wirującego i mieniącego się w słońcu kurzu. Ptaki, których instynkty nie zmusiły do wędrówki na krawędzie południowego horyzontu, siadywały gęstszymi stadkami na parapetach, rynnach czy dachach. Przyglądały się życiu mieszkańców Leverium tak, jak to teraz robił Nathaniel.
Choć tym razem wiedział, że naprawdę widzi to miasto ostatni raz.
Zapach farb zdał mu się nagle niemal namacalny, tak bliski, jakby rzeczywiście ktoś tuż obok niego kończył zapełniać płótno oleistymi barwami. Tak szybko jednak, jak się pojawił, znikł w nicości, rozpłynąwszy się pod naporem goryczy rzeczywistości. Jakże mogła się owej królowej podobać próba zawładnięcia skrawkiem jej świata przez nędznego li ducha?
Blondyn zacisnął oczy i wziął głęboki oddech. Wilgoć, nadchodzący chłód wieczora, odór karczm i rynsztoków. Jednocześnie jakaś nuta słodyczy, która może nie wybijała się, lecz obecna była pośród wszystkich zapachów stolicy. Z gorzkim uśmiechem mężczyzna stwierdził, że to przecież zapach tęsknoty.
Bramy zbliżały się niebezpiecznie szybko. Serce niemal chciało zgubić rytm na ich widok niczym wróbel po ujrzeniu pikującego jastrzębia. Czego jednak mógłby się tu już obawiać? W końcu nie wrócił po to, by znów wyjeżdżać, pozostawiwszy za sobą niespokojne emocje czy żywe duchy wspomnień. Przyjechał do Leverium po raz pierwszy po jedenastu latach właśnie po to, by zamknąć za sobą te drzwi raz na zawsze.
Nie potrafił jednak się wyprzeć smutku napierającego nań z siłą i uporem fali. Odwracał się właśnie po wieki od tego, co do dziś stanowiło fundament jego życia, doświadczeń i wspomnień.
Brama z każdą chwilą stawała się coraz większa i potężniejsza. Patrząc nań z góry, niemalże chwaliła się swoją mocą, dzięki której jest w stanie rozdzielić każdą, choćby najsilniejszą emocję.
Klacz parsknęła znów, głośniej i przeciąglej niż dotychczas. Choć rankiem ciągnęła cięższy pakunek, choć przez cały dzień wypoczywała w jednej ze stajen stolicy, głośno wyrażała swój sprzeciw do pracy o tej porze. To pewne, że wolałaby spokojnie skubać trawę na pastwisku aniżeli wytężać mięśnie. Cóż jednak jej protest mógł znaczyć?
Z niemal absurdem Nathaniel pomyślał, iż on też nie może protestować. Znienacka wezbrała weń chęć krzyku, pragnienie walki, by nie dopuścić do ostatecznego rozerwania jego więzi z tym miastem i jego duchami. Czy jednak miało to jakikolwiek sens, gdy sam podjął ów wybór? Czy imało się zdrowego rozsądku oglądanie się za siebie, by pośród cieni i zaułków spróbować dostrzec odległą postać, która tyle lat wędrowała już po innym świecie? Sam wszakże wiedział, że nie. Sam pragnął tego zakończenia i spokoju, gotów przyjąć pustkę, jaka nań zaraz spadnie. Pytanie brzmiało jednak, czy owa pustka będzie nieodwracalna, czy może jednak uda mu się wypełnić ją na powrót ciepłem, tym razem prawdziwym, nie zaś odległym o minione lata pędzącego czasu?
Muszę kroczyć naprzód. Nie mam innej możliwości. Muszę kroczyć naprzód, by pomóc i odciążyć.
Tak. To była tylko jego decyzja. Teraz musi się jej trzymać, inaczej zawiódłby najbardziej samego siebie. A przecież żałować już nie chciał niczego.
Wziął znów kilka głębokich oddechów i zamknął oczy. Jeżeli w ten sposób wytrzyma łatwiej, nie będzie widział. Nie spojrzy za siebie, nie będzie szukał wzrokiem wpatrzonych weń oczu. Ta nadzieja przecież już dawno winna była umrzeć, więc zdusi jej nagły protest ten ostatni raz i pozwoli ujść w niepamięć.
Ciemność za zasłoną powiek drżała od emocji w rytm stukoczących kopyt i terkoczących drewnianych kół wozu.
Dwie lecące sroki zaskrzeczały naraz, wirując w slalomach podczas swej powietrznej zabawy.
Wyjechał.
Wręcz czuł znajomy oddech na ramieniu.
To koniec.
Wypuścił głośno powietrze. Woźnica znów nucił pod nosem jakąś piosnkę, z przyjemnością powożąc do domu. Klacz co jakiś czas machała ogonem, by opędzić się od wyimaginowanych much, które przecież o tej porze roku już dawno zniknęły.
Zamknięty na zawsze rozdział życia zaszumiał w jego sercu, jak rozwiewana przez wiatr mgła. Ciężko i wilgotno, niemalże boleśnie powoli. A jednocześnie pozostawiło po sobie rześką pustkę, gotową do wypełnienia raz jeszcze. Gotową do rozpoczęcia czegoś na nowo.
Czuł wreszcie ulgę.
Dziękuję, że mnie tu wezwałeś.
Nad szarymi w zachodzie słońca polami co i rusz pojawiały się ogony bażantów. Ich pianie niosło się w dal, zdawałoby się, że dalej niż po sam horyzont. Tak przenikliwie brzmiała ta przedwieczorna cisza. Aż dziw brał, iż nie słychać było świerszczy. Czyżby i one już udały się na wielomiesięczny spoczynek przed zimą?
Chmury ciągnęły się nisko, choć nie zdawały się równie gęste co wcześniej. Angerbold podejrzewał, że kolejnego dnia może nawet słońce wyjrzy zza śmietanowej ściany płynących obłoków. A nuż i nawet tej nocy firmament pochwali się kilkoma najcenniejszymi gwiazdami, które zabłyszczą dumnie na niebie najwyżej, jak to tylko możliwe?
Pojedyncze drzewa na odległych sobie miedzach przybrały już barwy kompletnej czerni. Ich postacie rysowały się niczym zalane atramentem szkice. Bystre oko dostrzec mogło na niektórych z ich gałęzi równie czarne opierzone duchy – czyhające na umknięcie nocą do swych skrytych gniazd gawrony. Pojedynczy myszołów kołował powoli nad wszystkim, patrolując swój teren wzrokiem istoty zdającej sobie sprawę ze swej potęgi i siły. To był przecież jego świat.
Choć mijany krajobraz się nie zmieniał, blondyn czuł w duszy, że coraz bardziej oddala się od stolicy. Już niedługo znów ruszą w drogę z Zachariusem, zapewne po raz kolejny daleko, daleko stąd. Może nawet dotrą poza granice Hervesh, może dopiero tam znajdą dla siebie ostoję, która pomoże im zbudować własne życie? Lecz przecież ich królestwo wcale do najmniejszych nie należało, więc dlaczego nie mogliby się gdzieś weń odnaleźć?
Nathaniel uśmiechnął się lekko na myśl o przyjacielu. Naprawdę niesamowite jest znalezienie osoby, która pozostała przy nim tyle czasu w pełnej wierności i lojalności, ponad ludzkie zaufanie nie wymagając niczego. Czasami zdawało mu się, że przez te lata zielonooki specjalnie szedł wolniej, co jakiś czas zatrzymując się, by Angerbold mógł dotrzymać mu kroku. Zmieszaną musi czuć się osoba, która odkrywa, że za pokładami ironii i złośliwości kryje się człowiek tak wielkiego serca i cierpliwości. Chociaż blondyn coraz częściej łapał się na stwierdzaniu, iż ta dobroć dlań bierze się z faktu, że jest specjalny.
Para ptaków przeleciała nad nim. Obrawszy za kierunek południe, podążały powietrznym śladem w miejsce, gdzie mimo pory roku promienie słońca nadal muskały ziemię ciepłymi palcami. Mężczyzna spróbował rozpoznać, do jakiego gatunku należały zwierzęta. Zapadający zmrok jednak barwił wszystko szarością niby pyłem, przez co we frunących postaciach mógł dostrzec jedynie ich długie szyje. Gęsi, kaczki, łabędzie – któż by to teraz wiedział?
- Widać już przy drodze tę waszą karczmę, panie – stwierdził jego woźnica. Turkusowooki wyprostował się nieco na swoim siedzisku, by ujrzeć coraz wyraźniejsze zarysy drewnianego budynku, za którym malował się czarny las. Serce zabiło mu nieco szybciej. Ów dzień już niedługo się skończy.
Nie minęło wiele czasu, a Nathaniel stał już na uklepanej kołami wozów i ludzkimi krokami ziemi. Sięgnął jeszcze do sakwy po kilka monet, by podać je w zapłacie mężczyźnie.
- Ależ panie, aż tyle mi nie potrzeba, po drodze jechałem tylko.
Człowiek chciał oddać mu pieniądze, lecz blondyn pokręcił głową i uśmiechnął się, cofając.
- Proszę to przyjąć. Naprawdę ułatwił mi pan tę podróż. Cztery czy pięć denarów to nic w porównaniu z tym, jak cenny dla mnie był dzisiejszy dzień. Dziękuję serdecznie i życzę zdrowia.
- Niech was bogowie mają w opiece, drogi panie, dzięki wam. I szerokiej drogi!
Gdy po chwili lejce poruszyły się nieco, ułożona klacz ruszyła swoim spokojnym tempem dalej, poparskując znów. Woźnica pomachał mu jeszcze krótko na pożegnanie i odwrócił się.
Nathaniel odetchnął. Drzwi gospody znajdowały się nagle jakoś daleko, gdy zaczął myśleć o niezadowolonym wzroku przyjaciela. Na pewno martwił się cały ten dzień, zirytowany każdą najdrobniejszą rzeczą. Dziw czasem brał, jak markotny potrafił być Arrow, gdy coś go niepokoiło. Rzadko jednak podnosił głos, częściej odwracał wzrok gdzieś w dal miast patrzeć na rozmówcę.
Ciekawe, czy zamknął się w pokoju na cztery spusty, czy może czeka na mnie ciągle przy ladzie?
Myśl ta rozśmieszyła nieco Angerbolda, który wreszcie ruszył w kierunku wejścia, ściągnąwszy kaptur.
Wnętrze tak samo jak rano wypełnione było zapachem ciepłego jadła i lanego wciąż piwa. Ludzie mieszkający w pobliżu o tej godzinie zaczęli się już zbierać w karczmie, przez co kilka ław zapełnione było radośnie gaworzącymi grupkami. Dziewczę, które roznosiło trunki, stało w ponętnej pozie przy stoliku, rzucając powabne spojrzenia do jednego z młodych rosłych mężów. Odpowiadał on z zadowoleniem na jej zaloty. Co i rusz muskał ją po rękach bądź biodrze. Zapewne zaprosiłby ją prędko na swoje kolana, lecz karczmarz zganił ją głośno za „nieróbstwo”. Słyszący to mężczyźni zaśmiali się gromko, zaś dziewczyna prędko wróciła do właściwszego zajęcia.
Nathaniel przyglądał się temu z milczącym rozbawieniem. Przeciągnąwszy jednak wzrokiem po reszcie siedzisk, stwierdził, że jego przyjaciela tu nie ma. Czyli zamknął się samotnie w ich pokoju.
- Dzień dobry, karczmarzu – przywitał się, gdy podszedł do lady.
- A witam, witam. Jak się udał dzień w stolicy?
- Przyjemnie. Nader przyjemnie. Czy mój towarzysz jadł coś dzisiaj?
- A zszedł raz czy dwa i wziął ze sobą trochę piwa. Macie pewnie coś w pokoju, że nic do jedzenia nie brał, prawda? – zagadnął mężczyzna, drapiąc się po wydatnym dość brzuchu.
- Coś mamy, chociaż raczej są to zapasy na podróż. Mogę zatem poprosić o jakiś obiad, panie karczmarzu? – jego łagodny i miły uśmiech chyba przemawiał do właściciela gospody, ten bowiem zachowywał się naprawdę miło wobec niego.
- Żaden to problem. A co byście sobie panowie zjedli? Może pieczone prosiaki z grzybami? Mają przepyszny sos – orzekł starszy człowiek.
- Bardzo mi to odpowiada. No i trochę grzanego cydru też bym poprosił. Zjemy na górze.
- Już się robi.
Karczmarz znikł na chwilę za zapleczem, by krzyknąć coś do kuchni. Nathaniel tymczasem skierował się powoli na schody, zaś stamtąd prosto do wynajętej sypialni.
Kiedy otworzył drzwi, zastał dokładnie taki widok, jakiego się spodziewał.
- Wróciłem – rzekł do swobodnie opartego o stół Zachariusa, który z szeroko rozłożonymi nogami siedział na krześle, żując kawałek suszonej wołowiny. Zielone oczy mężczyzny jedynie przez moment spojrzały na osobę Angerbolda, by z powrotem osiąść gdzieś na ścianie czy za oknem, na które cień rzucało światło stojącej na stole lampy oliwnej.
- Witaj z powrotem, Malachitowy.
- Odłóż to mięso, bo nie będziemy mieli, co jeść po drodze.
Odpowiedziało mu tylko niby znudzone mruknięcie, gdy ściągał z siebie płaszcz i kamizelkę, pozostając w samej koszuli. Prędko również jego wysokie buty znalazły sobie miejsce przy ścianie.
- Słyszałem od karczmarza, że nie jadłeś dzisiaj nic ciepłego, więc zamówiłem nam obiad. Zadowalają cię pieczone prosięta, prawda? – spytał, patrząc z lekkim uśmiechem na dwa dzbany piwa i stojący obok nich na stole kufel.
Blondyn podwinął starannie rękawy białej koszuli. Rozpalone na sali ognisko skutecznie ogrzewało całą gospodę, sprawiając, że w pokoju dwóch mężczyzn było niemalże gorąco.
- Marudzisz, że nie jem. Raz na jakiś czas dobrze robi ciału pusty żołądek.
Westchnął na stwierdzenie Arrowa.
- Pusty żołądek i woda tak. Gorzej, jeśli poisz się jeszcze piwem. Uderzy ci do głowy, a potem obudzisz się rano ledwie przytomny.
 Nathaniel niemalże widział, jak jego przyjaciel przewraca oczyma. Z przyzwyczajenia podszedł do okiennic, by sprawdzić, czy przez ich szczeliny nie dostaje się jakiś chłód. Były dobrze zamknięte.
Odwróciwszy się, dostrzegł spojrzenie zielonookiego, który starał się wyglądać, jakby spędzone godziny w pokoju zeszły mu jedynie na nudzie. Skoro jednak samotność by mu się przykrzyła, zawsze mógł zejść na dół. To, że tego nie uczynił, jakoś wzbudzało w Angerboldzie ciepło.
- Nie martw się mną, mam silniejszą głowę niż ty. Opowiedz lepiej, jak w stolicy? Nie zebrało ci się na stały powrót po drodze?
Turkusowooki uśmiechnął się, by podejść do drugiego krzesła i nań opaść. 
- Dość dużo się zmieniło. Leverium niby jest takie samo, a jednak wszędzie inne niż w mojej pamięci – jego uśmiech przygasł nieco. – Byłem w Cykoriowym Dymie. Pani Ducks zmarła.
Ta wiadomość poruszyła Zachariusa w widoczny sposób. Odwrócił się przodem do mężczyzny z zaskoczeniem w oczach.
- Kiedy?
- Niecałe pół roku temu. Była ciężko chora.
- Taka żwawa kobieta… - Arrow pokiwał głową. – Pewnie do samego końca wszystkimi dyrygowała.
- Zapewne… Donna za to wyszła za mąż. Doczekała się syna i córeczki, a teraz jest znów przy nadziei. Wygląda na szczęśliwą. Wszyscy o ciebie pytali.
- Czyli znalazła wreszcie męża z anielską cierpliwością.
Nathaniel uśmiechnął się na tę uwagę.
- Znalazła, ale niewiele się zmieniła. Dzieci jej tylko dodały urody. A jej córka jest taka sama jak matka. Błyszczy niczym małe słoneczko i prawie ciągle się uśmiecha. Naprawdę pocieszna. Potem poszedłem na zachód miasta. Wiesz, ludzie wznieśli całą dzielnicę prawie z niczego. Ciągle nazywają ją Spaloną Dzielnicą. Ten człowiek, który dał mi pojechać z nim wozem, sprzedaje warzywa na jednym z pierwszych tam placów, na Vuk. Niemal wszystkie domy mają szyby w oknach. Nie sądzisz, że to bogactwo?
- Jest się czym zachwycać, Malachitowy. Przecież w kilku miastach szkło jest dość tanie już od jakiegoś czasu. Nie dziwi mnie, że mieszkańcy najbogatszej stolicy mogą sobie pozwolić na takie wygody.
- Nie wytykaj mi tego, że lubię patrzeć na zmiany w świecie. Gdy byłem dzieckiem, okna z szybami mieli tylko arystokraci, bogata szlachta i może co majętniejsze karczmy.
Pukanie do drzwi przerwało na chwilę ich rozmowę, która powoli zaczynała się rozluźniać. Młoda dziewczyna przyniosła duży talerz z dwoma małymi prosiakami, dwa kufle i dzban z parującym cydrem. Blondyn, który przez cały dzień niewiele jadł, na sam zapach poczuł, jak żołądek domaga się aromatycznego mięsa. Podziękowali dziewczynie, po czym zajęli się na chwilę jedzeniem. Nathaniel zauważył jednak, że on je chętniej niż towarzysz.
- Próbowałem się jakoś odnaleźć w tej nowej dzielnicy, ale uliczki są ułożone zupełnie inaczej. Co chwilę chciałem się zatrzymać i pytać ludzi o drogę. – Opowiadanie o dniu przerywane było co jakiś czas kolejnymi kęsami jedzenia lub piciem ciepłego trunku, który jeszcze bardziej rozgrzewał mężczyzn. – Postanowiłem znaleźć chociaż okolicę miejsca, gdzie kiedyś mieszkaliśmy.
- Udało ci się? – Nathaniel rozpoznał w głosie zielonookiego nutę zaniepokojenia.
- Jakimś cudem tak. Tylko dlatego, że lipa rosnąca niegdyś przy moim domu nadal tam stała. O wiele większa. Ma teraz dla siebie nawet niewielkie podwórze.
- Jak się czujesz?
Turkusowooki spojrzał prosto na Arrowa, który tym razem nie spuszczał zeń wzroku. Pytał ze szczerej troski, od razu było to widać.
- Dziwnie. Mój dom stał w miejscu, gdzie dziś jest pustka. A ja pamiętam, jak z mojego okna nieraz oglądałem to drzewo. Ale nie jestem smutny. Po prostu poczułem się, jakbym już nie pasował do tego miasta. Jakby moje miejsce tam zupełnie naturalnie zniknęło.
- Masz dla siebie całą resztę świata – rzekł Zacharius, wracając do jedzenia.
- Wiem.
Posiłek skończyli już w ciszy. Na talerzu zostały jedynie ślady tłuszczu i resztek sosu. Teraz obaj delektowali się spokojnie cydrem ze świadomością, że kolejnego dnia stąd wyjadą. Z tej ciszy Nathaniel znów zaczął opowiadać o mieście. O czystych ulicach. O ludziach, których fragmenty życia toczyły się na jego oczach. O Placu Królewskim, rażąco białym dla oczu. O drzewach, o niekończących się chmurach, o gwarze w świetle dnia i ciszy w cieniu zaułków. W jego głosie każdy usłyszałby nostalgię. Co jakiś czas Zacharius rzucał drobnym komentarzem lub zadawał niby nic nieznaczące pytanie. Powoli obaj coraz bardziej się rozluźniali.
Aż znów zapadł moment milczenia.
- Potem poszedłem do sklepu dla artystów, który zobaczyłem właściwie przypadkiem. Spotkałem tam dawnego znajomego, Nicolasa.
Na tę wzmiankę Arrow zatrzymał naczynie z cydrem przed ustami, nim zmusił się do pociągnięcia kolejnego łyka. Od dłuższej chwili siedział zwrócony bokiem do Nathaniela, lecz teraz umyślnie nie patrzył w jego stronę. Choć nie znał Cheermana osobiście, oczywistym było, iż natychmiast skojarzył jego osobę z malarzem.
- Poznałem go dawno temu i z początku nie lubiłem, ale to zbyt serdeczny i szczery człowiek, żebym mógł go skreślić. Ugościł mnie od razu, jakbym był bliskim przyjacielem, a przecież widzieliśmy się może kilka razy. Okazało się, że miał obrazy Mrówkolwa.
Przeciągłe, acz ciche „hm” dobyło się ze strony zielonookiego. Bardzo rzadko rozmawiali o malarzu, a jeżeli już pojawiła się między nimi jakaś wspominka o jego postaci, Nathaniel unikał mówienia wprost z jakiegoś nawet samemu sobie nieznanego powodu. Czuł po prostu, że nie powinien.
Dziś jednak miano Mrówkolwa padło z jego ust pewnie. Wiedział, że jeżeli ma na zawsze zamknąć ten rozdział, musi to zrobić otwarcie.
- Nie myślałem, że jeszcze kiedyś je zobaczę. Naprawdę czułem się, jakby przeniesiono mnie znów te jedenaście lat wstecz, jakby on gdzieś był w pobliżu. Wyszedł ze mnie ten niedojrzały i tak samo naiwny chłopak, aż sam się zdziwiłem. Zabawnie jest znów poczuć się młodo, choć nie jesteśmy znowu tacy starzy – mężczyzna zaśmiał się lekko. W niedługi czas później wznowił mówienie. – Nicolas nie wiedział, jak on zginął. Straż nigdy nie powiedziała tego wprost. To straszne, że musiał tyle lat żyć w niewiedzy, jedynie wśród plotek.
- Współczujesz mu?
- Tak, bardzo. On najdłużej był przyjacielem Mrówkolwa. Znali się od dzieciństwa. Po wizycie u niego poszedłem jeszcze w jedno miejsce – przełknął ślinę, na moment przerywając. Ten temat był trudny dla nich obu, lecz musiał przezeń przebrnąć. Przecież tylko ze względu na swego dawnego kochanka wrócił do stolicy. – Do mieszkania Mrówkolwa.
Ciężko było zignorować powoli wypuszczone przez Zachariusa powietrze. Ten niemal nieświadomy gest dawał im tak wiele do zrozumienia.
- Kamienica wygląda tak samo. Mieszkanie też niewiele się zmieniło. Teraz żyje tam młode małżeństwo. Są dość szczęśliwi. Kobieta niedługo urodzi pierwsze dziecko. Zdziwili się moją wizytą, ale i tak mnie wpuścili, naprawdę dobrzy ludzie. Tylko w środku zdawało mi się, że są dwie przestrzenie. Jedna ta, którą widziałem przed sobą, zamieszkana przez pełną życia parę. I druga sprzed lat, gdy stały tam tylko stół z krzesłami, sofa i sztalugi. Która jest tą prawdziwszą?, pytałem siebie. Podłoga do dziś jest pstra od farby, wiesz? Ale nie to mnie najbardziej uderzyło. Gdy dowiedziałem się, że wyrzucili zieloną sofę, jaka niegdyś tam stała, poczułem się tak źle, jakby zbezcześcili to miejsce. Chociaż po prostu pozbyli się starego, brudnego mebla. – Jego półuśmiech wyglądał naprawdę smutno. – Poczęstowali mnie grzanym winem, było przepysznie doprawione. Naprawdę cieszę się, że tu przyjechaliśmy. Obudziło się we mnie tyle wspomnień… Nie podejrzewałem się wręcz o to. Dziękuję, że się zgodziłeś.
- …Nie masz za co dziękować. To była twoja decyzja.
Dzięki temu jestem w stanie dojść jeszcze dalej w życiu. Już teraz to czuję.
Znów zapadła cisza. Tym razem jednak to Arrow ją przerwał nagłym pytaniem, oparłszy się brodą o dłoń.
- Ty nadal go kochasz, prawda, Malachitowy?
To bezprecedensowe pytanie go zaskoczyło.
- Tak. I nigdy o nim nie zapomnę – odparł bez wahania.
- Rozumiem… - Mężczyzna nie spojrzał w jego stronę. Jego szczęka zadrżała, a brwi zmarszczyły się, co chciał ukryć, ściskając palcami nasadę nosa.
- Ale to nie oznacza, że nie mogę ruszyć naprzód.
Zacharius uniósł nań zmęczony wzrok, niemo pytając, co miał na myśli.
- Czekałeś na mnie tak długo. Nie na darmo – powiedział łagodnie, z uśmiechem, którym chciał przekazać jak najwięcej.
Oczy Arrowa rozszerzyły się nagle. Zdawał się nie chcieć wierzyć w jego słowa.
- Dzisiejsza wizyta w Leverium to było moje ostateczne pożegnanie. Nareszcie jestem w stanie powiedzieć, że cię kocham, Zachariusie.
Na krótką chwilę czas zdawał się zatrzymać. Mężczyźni czekali na swoje reakcje – blondyn na jakąś odpowiedź, zaś Arrow być może na zaprzeczenie słowom, które padły.
Oddech zielonookiego wyrwał się nagłym spazmem z jego płuc.
Nathaniel nie spodziewał się, że oczy mężczyzny, który nigdy nie okazywał przy nim słabości, są w stanie tak łatwo wypełnić się łzami. Łzami przeznaczonymi tylko dla niego.
Z czułym uśmiechem wstał, by przedeń kucnąć i spleść palce z obiema jego dłońmi.
- Dziękuję ci, że na mnie poczekałeś. Dziękuję ci za wszystkie te lata cierpliwości – rzekł ciepło.
Po tych słowach Arrow nagle przyciągnął go do siebie, zamykając w ciasnym uścisku. Blondyn wyraźnie czuł, jak z każdym oddechem drżał.
- Ja nie czekałem. Ja… po prostu nie potrafiłem z ciebie zrezygnować – wilgotny głos Zachariusa był niemalże niezrozumiały. – Mówisz prawdę? Nie okłamujesz mnie? Czy to naprawdę nie jest sen?
Angerbold przytulił go i zaczął głaskać po włosach.
Niesamowite, że ledwie kilkoma słowami da się kogoś tak uszczęśliwić.
- To na pewno nie sen. A ja mówię najszczerszą prawdę – powiedział z nutą rozbawienia. Ów trzydziestoletni niemal mężczyzna zabrzmiał zupełnie jak dziecko. Odsunąwszy się na moment, spojrzał mu w twarz, by położyć dłonie na policzkach. Kciukami otarł gorące łzy, które nie przestawały spływać z jego błyszczących zielenią oczu.
Pocałunek, jaki złożył na jego gorących ustach, choć delikatny, znaczył dla nich obu o wiele więcej niż można było wyrazić słowami. Wargi Zachariusa zadrżały jeszcze mocniej niż wcześniej.
- Płaczesz jak mały chłopiec – zaśmiał się ciepło.
- Dziwisz mi się? Myślałem… Myślałem, że po dzisiejszym dniu się poddam… Że wreszcie się poddam i skończę czekać… Jedenaście lat! Jedenaście…! – żeby cokolwiek powiedzieć, Zacharius musiał szeptać. Tym bardziej rozczuliło to Nathaniela. – Mogę to powiedzieć? Teraz?
Kiwnął jedynie głową, nie przestając nań patrzeć.
- Kocham cię.
Radość, jaka pojawiła się w oczach płaczącego mężczyzny, była niewyobrażalna. Uśmiechał się przez łzy z taką ulgą, jakby wreszcie usunięto z jego ducha wszelkie okowy.
Turkusowooki od dawna wiedział, że to, co czuje wobec Arrowa, wykracza poza granice przyjaźni. Nie mógł być jednak wobec niego uczciwy, gdy w snach dawny kochanek wzywał go do powrotu. Zdawał sobie sprawę, że najpierw musi na zawsze zostawić za sobą przeszłość, nim przyjmie do swego serca kolejną osobę.
Jego szczęście stało tuż obok ponad dekadę. Wystarczyło pożegnać się ze wspomnieniami, by chwycić je w dłonie tak, jak delikatnie trzyma się cenny kwiat. 
Pocałował go jeszcze raz, nieco dłużej, choć i tak zbyt lekko, by wynagrodzić mu cały ten czas. A potem pozwolił mu schować głowę w zagłębieniu swojego ramienia i płakać, przytulony doń z całych sił.
Tę noc spędzili razem, wtuleni w siebie jak nigdy wcześniej. Nie musieli udowadniać sobie uczuć żadnymi czynami. Wystarczyły pełne czułości gesty, obecność drugiej osoby tuż obok i spojrzenia. Spojrzenia pełne tego, czego Nathaniel nie widział w czyichś oczach od bardzo dawna.
Bezgranicznej miłości.


- Gdzie chcesz pojechać tym razem?
- Może na południe? Jeszcze dalej niż wcześniej byliśmy.
- Pojedźmy na Wielkie Pola. Zawsze chciałem zobaczyć, czy naprawdę żyją tam te „wielkie koty”.
- Nie wierzysz, że istnieją? Czytałem o nich wiele razy w księgach. Na pewno są tak samo prawdziwe jak wilki czy niedźwiedzie.
- A jeśli są tak samo prawdziwe jak wywerny czy mantikory, Malachitowy?
- Śmiejesz się ze mnie, że wierzę w smoki? Na pewno gdzieś na świecie są zwierzęta, które choćby je przypominają, inaczej skąd by się te wszystkie legendy wzięły?
Zacharius rzeczywiście zaśmiał się, lecz zaraz potem nieśmiało podszedł do Nathaniela od tyłu i objął go. Pewnie będzie musiało minąć trochę czasu, nim przyzwyczai się do tego, że może go swobodnie dotykać.
Turkusowooki odwrócił się przodem doń w jego ramionach, by położyć dłonie na biodrach mężczyzny, którego sam wczoraj nareszcie wybrał.
- Wiesz, że nie musisz się powstrzymywać. Będziemy razem już na zawsze, o ile przez noc nie zmieniłeś zdania.
Na te słowa uśmiech zielonookiego stał się mniej zmieszany. Powoli nachylił się nad Angerboldem i pocałował go, delektując się każdym ruchem i każdą bliskością ich ciał.
- Jesteś dla mnie najcenniejszą istotą na tym świecie. Przy tobie mógłbym uwierzyć nawet w smoki, Malachitowy – wyszeptał mu do ucha i tym razem to Nathaniel speszył się tak śmiałymi słowami.
- Nie musisz od razu w nie wierzyć. Ale mógłbyś mnie zacząć nazywać wreszcie po imieniu.
- Hmm… - Arrow udał, że się zastanawia, uśmiechając się w ten typowy dla siebie chochliczy sposób, który nie zmienił się od lat. – Nie. Tak może nazywać cię każdy. „Malachitowy” jest tylko mój.
Turkusowooki zacisnął wargi, patrząc nań z nutą dezaprobaty. Zacharius jedynie zaśmiał się w odpowiedzi, po czym jeszcze raz cmoknął go w usta, by nieco niechętnie puścić. Musieli jednak skończyć pakować swoje rzeczy, by ruszyć w drogę jak najwcześniej.
Kiedy blondyn nałożył na siebie już płaszcz, dostrzegł skierowane nań spojrzenie jego zielonookiego kochanka. Aż coś skurczyło się w jego brzuchu, gdy ujrzał tę miłosną radość przemieszaną z niesamowitym ciepłem.
Ciekawe czy ja też tak wyglądam, gdy na niego patrzę.
Uśmiechnął się szerzej do swojego kochanka, po czym ruszył ku drzwiom, zabrawszy ze sobą torbę podróżną. Choć nie chciał, na pewno pokazywał swoim zachowaniem dumę na widok zawieszonego na szyi Zachariusa rzemienia z amuletem, w którym zamknięty był konwaliowy kamyk.
- Czyli na południe? – zapytał jeszcze raz Arrow.
- Na południe. Stąd na pewno znajdziemy jakiegoś kupca, który będzie jechał w tamtą stronę. Jesteśmy w końcu na jednym z największych szlaków handlowych przy stolicy. Poza tym im dalej na południe, tym cieplejsze są zimy, więc nawet jeśli nie osiądziemy gdzieś, podróż nie powinna być uciążliwa.
- To bardzo dobrze. Przynajmniej nie będziesz marudził, że ciągle się przeprowadzamy – zażartował zielonooki.
- Wypraszam sobie, kiedy ostatni raz na to narzekałem?
- Już ja widzę po twoich oczach, jak nieraz masz ochotę jęczeć z utrapieniem, gdy znów podróżujemy. Myślisz, że nigdy tego nie zauważyłem? Jesteś czasami jak księżniczka, której najwygodniejsza karoca za bardzo się kiwa.
Nathaniel speszył się nieco. Rzeczywiście czasami potrafił ubolewać nad długą jazdą z jednego miejsca na drugie, ale to wcale nie oznaczało, że za każdym razem taka sytuacja miewała miejsce!
…Może co trzeci raz. Albo co drugi.
- O, panowie, już wyjeżdżacie? Myślałem, że wolelibyście odetchnąć chwilę.
- Niestety musimy już ruszać. Im wcześniej udamy się w drogę, tym prędzej dotrzemy na miejsce. A zbliża się zima, więc lepiej nam osiąść w którymś z miast jak najszybciej – odparł blondyn, wyciągając sakwę, by zapłacić za noclegi.
- Przecież tu obok macie stolicę, skąd ten pośpiech? – zdziwił się właściciel gospody.
- Leverium znamy jak własną kieszeń, panie karczmarzu, a my szukamy przygód. A nuż nas droga zawiedzie do innego królestwa? – rzekł Zacharius zaczepnie.
- Jak to tak, do innych królestw jeździć, kiedy Hervesh takiego dobrego władcę ma!
- Taki już los nas, włóczykijów. – Zielonooki zaśmiał się pod nosem, gdy Nathaniel pokręcił głową z pobłażaniem.
- No to chyba jedynie powodzenia mogę wam życzyć – mruknął zdziwiony mężczyzna, najwyraźniej biorąc jego słowa na poważnie.
- Dziękujemy bardzo – odpowiedział blondyn, po czym obaj opuścili gospodę, obok której gęsty las szumiał i trzeszczał przez wiatr.
- „Włóczykije”? A kto ci powiedział, że mam zamiar spędzić życie na bezcelowych podróżach? – zagadnął po chwili Angerbold, gdy ruszyli wzdłuż szerokiego traktu.
- Czemu by nie?
Kiedy na moment spojrzał na mężczyznę, niemalże speszył się pod natłokiem uczuć, jakie te zielone oczy słały w jego kierunku. Zdawały się dodawać do wypowiedzianych przezeń słów „Z tobą mógłbym pojechać wszędzie”. Nathanielowi w żadnym razie to nie przeszkadzało. Czuł jednak, że teraz będzie musiał prędko przyzwyczaić się do tak obfitego okazywania mu miłości.
Kocham go, pomyślał nagle, niemalże z rozbawieniem.
Kto by pomyślał, że kolejny raz będzie opuszczał okolice Leverium z tą samą osobą, choć z kompletnie innymi uczuciami? Kto by pomyślał, że wytrzyma jedenaście lat u boku jednego człowieka? Kto by pomyślał, że jedna wizyta w stolicy znów da radę zmienić jego życie?
- Kocham cię – powiedział na głos wręcz odruchowo. Nagły rumieniec i zmieszanie Zachariusa warte były jednak pozwolenia sobie na ten moment swobody w umyśle.
- Też cię kocham – odparł zielonooki, prędko uśmiechając się równie szeroko co on.
Z zadowoleniem Nathaniel spojrzał przed siebie. Niebo robiło się powoli czyste, a słońce zaczynało przebijać się tu i ówdzie, rozświetlając pojedyncze połacie ziemi. Horyzont stał daleko, poza zasięgiem ludzkiej stopy. Obietnica ukazania im coraz większej ilości świata z każdym postawionym krokiem napełniała mężczyznę nadzieją i chęcią ujrzenia wszystkich skrawków, do jakich mógł sięgnąć. Wciągnął nosem czyste poranne powietrze i wypuścił je ustami.
Mówiłeś, że ja jestem twoją melodią i natchnieniem, a przecież to ty dałeś mi więcej, niż mógłbym sobie zamarzyć. To dzięki tobie jestem w stanie iść wyprostowany naprzód i bez obaw sięgać po swoje szczęście. Bo to ty pokazałeś mi, ile jest ono warte.
Spojrzawszy w stronę gwiżdżącego zasłyszaną gdzieś melodię Zachariusa, uśmiechnął się z czułością.
Dziękuję ci, Mrówkolwie.

3 komentarze:

  1. Racu, kocham Cię.
    Ale po kolei. Przez cały czas czytania tego.. hm, tego fragmentu, tego dodatku, układałam sobie w głowie wspaniały, pełen zachwytów nad drobiazgami komentarz. I nagle, dzięki końcówce, wszystkie słowa mi uciekły i za nic nie chcą wrócić. Spróbuję coś sklecić, by to miało ręce i nogi. Po pierwsze, nie spodziewałam się nic a nic tego dodatkowego rozdziału. "Księcia turkusu" przeczytałam dwa razy i teoretycznie wydawał mi się już zamkniętą historią (z jednym małym pytaniem, na które, o dziwo, znalazłam tu odpowiedź, a mianowicie: co się stało z obrazami Mrówkolwa?). A jednak w czasie czytania zdałam sobie sprawę, że brakowało mi tego zakończenia. A może właściwie początku, bo Nath pozamykał dawne sprawy, żeby móc zacząć żyć na nowo. Tak więc uznajmy to za początek. Po drugie, Twoje wspaniałe, ujmujące, idealnie plastyczne opisy - nigdzie się nie spieszysz, dopieszczasz każde słowo, by jak najlepiej oddawało klimat i wyobrażenie miejsc, zapachów, ludzi. Wspaniałe. Po trzecie, ogromną radość sprawił mi fakt, że ludzie z przeszłości Nathaniela reagowali z taką radością i sympatią na jego powrót, choć był tak krótki i przelotny. Jakie to miłe, że zostawił po sobie tyle dobrych wspomnień i że pozostał w ich sercach. To takie budujące. Po czwarte, cały rozdział był dla mnie oczekiwaniem... Tak. Oczekiwałam na scenę, gdy Malachitowy w końcu odnajdzie dom Mrówkolwa, spojrzy po jakże znajomych ścianach, odetchnie zwietrzałym zapachem farb, a pod przymkniętymi powiekami przeleci mu szereg scen z tego szczęśliwego fragmentu jego życia. Myślałam, że to będzie kulminacja tego rozdziału. I jaka była moja bezbrzeżna, autentyczna radość, kiedy przeczytałam tych kilka ostatnich akapitów. A więc po piąte, dziękuję Ci, Racu, za... już nawet nie za Nathaniela, ale za Zachariusa! Moje ulubieńca, mojego zielonookiego chłopca! Że tyle czekał, trwał u boku człowieka żyjącego cieniem przeszłości, ale się nie poddawał, był wierny i lojalny, mimo że nie dostawał wiele w zamian. I teraz wy wszyscy hejterzy Zachariusa..! Cmoknijcie się gdzieś i patrzcie na jego szczęście :D Nawet nie sądziłam, że w całej historii Księcia Turkusu brakowało mi właśnie tego. Kamień z serca. Uwielbiam to zakończenie, choć muszę przyznać, że bałam się, iż Nath nie zastanie Arrowa w gospodzie po powrocie. Że znajdzie posłane łóżko i list z wyjaśnieniem, dlaczego odchodzi. Na szczęście tak się nie stało ^^ A zakończenie wynagradza mi wszystko! I te łzy Zachariusa... Aghhr! Rozczulające. Dziękuję.
    I tym oto sposobem napisałam, co chciałam. Mniej więcej. Tyle o ile.
    Racu, Racuchu! Do matury niedługo, więc powodzenia ^^ Weny życzę także, bo a nuż... no, ja nic nie sugeruję.
    Wielbię długość tego rozdziału, zapomniałam dodać. Cudo.
    Pozdrawiam i ściskam,
    Alys

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam jak trafiłam na twojego bloga, wtedy były dodane chyba tylko ze trzy rozdziały Księcia i pamiętam jak z wielką niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego rozdziału, twoja twórczość bardzo mi się spodobała pomimo tego że wszystko było dokładnie opisane, za czym nie przepadam, jednak tutaj bardzo mnę to urzekło i za każdym razem tylko pragnęłam więcej. Moim skromnym zdaniem Książę Turkusu jest lepszy od wszystkich książek jakie przeczytałam i powinien zostać wydany w właśnie owej formie bo naprawdę zasługuje na miano bestselleru. Dziękuję ci bardzo, za to że mogłam przeczytać historię Nataniela.
    Życzę ci by kolejne twoje dzieła były równie dobre jak Książę Turkusu i życzę dużo weny.
    Tusielek

    OdpowiedzUsuń
  3. Cytrusie. Racu.
    Mnie na spotkaniu nie będzie, znajomy mi po autograf przyjdzie.

    Jeju.
    Dziękuję za taki koniec.
    Nawet nie wiesz jak pięknym jest dziś dla mnie impulsem by... żyć.

    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń