Uwaga

czwartek, 27 sierpnia 2015

Rozdział 5

            Niewielka przybudówka składała się z małej sypialni, kuchni połączonej z salonem, łazienki oraz wąskiego i ciasnego pomieszczenia, które można byłoby uznać za schowek. Całość przypominała małe mieszkanie dla jednej osoby – nie za duże, lecz i nie za małe. Po prostu by żyć.
            Właśnie do niej przeniósł się Liam. Ledwo wrócił do swojego pokoju, prawie natychmiast spakował wszystkie swoje ubrania i najważniejsze rzeczy, po czym niemal wybiegł z domu, w którym żył od samego początku. Nie przerażała go już wizja czyichś zwłok mogących się znajdować w przeznaczonym dla niego mieszkaniu – o wiele bardziej bolała go wizja pozostania tam, w tamtym pomieszczeniu, którego każdy kąt przepełniony był jego zapachem.
            Z czerwoną od łez twarzą i co chwilę na nowo pojawiającym się łkaniem chłopak stanął na środku pseudosalonu. W powietrzu nie unosił się odór miejsca pozostawionego samemu sobie – ledwo dało się wyczuć kurz. Ktoś z rodziny musiał tu niedawno przyjść i wyczyścić każdy kąt.
            Niewiarygodne jak łatwo było teraz płakać przez byle myśli. Przecież wiele lat Liam uczył się trzymać emocje w sobie, co więc teraz się zmieniło? Nikt na niego nie patrzy? Nikt go nie słyszy? Nikt nie odwróci jego uwagi? Co to ma do rzeczy? Fakt, że teraz z braku sił usiadł na kostkach i zwyczajnie łkał, był tak samo upokarzający. Dlaczego zatem nie umiał się powstrzymać tak jak zawsze to robił?
            Nic już nie będzie tak samo.
            Od teraz czarnooki będzie musiał nauczyć się żyć na nowo. W samotności. W ciszy. W spokoju.
            Trudno.
            Niech tylko łzy przestaną płynąć, a się uspokoi, weźmie głęboki oddech i pomyśli, co teraz zrobić. Nie zaplanuje niczego na przyszłość, tylko pomyśli, co zrobić w tej właśnie danej chwili, by czas nie dłużył się tak niemiłosiernie.
            Ale płacz nie ustępował; bez przerwy z tą samą siłą wstrząsał całym ciałem Liama, jakby wyrzucał z niego wszystkie nagromadzone emocje.
            Trwało to bardzo długo. Chłopak nie umiał powiedzieć czy kilkadziesiąt minut, czy kilka godzin. Powieki bolały go niemiłosiernie przy każdym mrugnięciu. Drżące płuca łapały chybotliwie powietrze, niezdolne jeszcze do normalnego funkcjonowania po tak długim wysiłku. Na całym ciele chłopak czuł gęsią skórkę, która wstrząsała zimnymi dreszczami ramiona i nogi. Zupełnie jak po długim biegu we wciąż lejącym na zewnątrz deszczu.
            - Koc – mruknął do siebie cicho, sięgając po najbliższą przeładowaną torbę. Wyrzucił z niej większość ubrań, po czym wziął w ręce kolejną torbę. W niej szybko znalazł ciepły wełniany koc, którym natychmiast się okrył, starając nie szczękać boleśnie zębami.
            Ten maj był wyjątkowo chłodny.

            Liam szedł powoli przez gęstwinę ciemnozielonego lasu. Tu i ówdzie światło słońca prześwitywało przez gęste korony ogromnych, starych drzew, padając złocistymi promieniami na chciwie łaknące ich niższe rośliny. Podziurawiony tak wzrokiem wielkiej gwiazdy las wyglądał jak sito złota i szmaragdu.
            Chłopak rozglądał się naokoło, choć jego twarz nie wyglądała na specjalnie zainteresowaną. Znał doskonale każde drzewo, każdy krzew, każdy rów i każdy korzeń tego lasu. To tutaj, odkąd tylko mógł sam świadomie wybierać drogę, spędzał godziny na wędrowaniu, odkrywaniu i obserwowaniu życia natury. Ulubione pnie, ulubione drzewa, ulubione siedzisko nad przeciskającym się po ziemi potokiem – te wszystkie miejsca Liam miał tutaj od wielu lat. Wiedział, którędy chodzą jelenie, a którędy wilki. Wiedział, gdzie rośnie najwięcej owoców i gdzie roślin lepiej unikać. Wiedział, gdzie swoje gniazdo ma para orłów i gdzie są dziuple sów. Ten las był jego placem zabaw, jego kryjówką, jego ostoją spokoju, jego oddechem.
            Myślał „jego”, ale zawsze doskonale zdawał sobie sprawę, że potężny organizm lasu nigdy do nikogo nie należał. To te wszystkie drzewa, wszystkie zwierzęta i wszystkie kryjące się duchy należały do lasu. Jakże często czarnooki żałował, że i on tą zgrabną, idealnie wpasowaną weń częścią nie jest.
            Teraz odczuwał to jeszcze bardziej.
            Milczące stworzenia trwożnie drżały, gdy tylko znajdował się w ich pobliżu. Nawet owady starały się go unikać niczym jakiegoś jeszcze bardziej niż człowiek obcego dlań elementu. Kiedy szedł po ściółce swoim cichym, wręcz złodziejskim krokiem, słychać było tylko szum liści – powolny oddech drzew.
            Rozum podpowiadał ciemnowłosemu, że powinien się już przyzwyczaić. Minęły w końcu trzy tygodnie od nocy, która przeważyła jego los na zawsze. Prawie codziennie wychodził z ciasnej przybudówki do lasu, w którym spędzał niemalże całe dnie.
            Co mu jednak mogły dać wędrówki, podczas których jedynie bardziej uświadamiał sobie swoją sytuację?
            Siadając pod rozłożystą, starą wierzbą, zaczął nucić którąś z niezliczonych indiańskich legend o duchach. Zamknął oczy i opadł plecami na zgarbiony wiekiem pień drzewa. Wyobrażał sobie, że wyśpiewane w legendzie duchy niechętnie budzą się i wystawiają ponure twarze do słońca. Nie dostrzegają go, ale przecież one nie dostrzegają niczego. Zbyt dużo w swej nieśmiertelności widziały, by śpiewający człowiek obłożony klątwą mógł je zainteresować.
            Melodia urwała się w pół dźwięku. Liam uniósł powieki i jego oczy natrafiły na powietrzny dywan błyszcząco zielonych liści. Kołysały się swobodnie na swej ogromnej wysokości, co jakiś czas odsłaniając fragment wyszywanego drobnymi chmurami nieba.
            Gdyby mógł umrzeć teraz, w spokoju i ciszy lasu. Stać się jego częścią na zawsze…
            Po co nadal żył?
            Gorzki uśmiech pojawił się na jego twarzy. Znał odpowiedź doskonale i wstydził się jej bardziej niż czegokolwiek.
            Chłopak wstał powoli i ruszył z powrotem w stronę domu, gdzie wkrótce jego niedawna rodzina miała przynieść mu talerz z jedzeniem. Robili tak każdego dnia, zanosząc mu w ten sposób trzy normalne posiłki. Zawsze zjadał wszystko, co dostał, by następnie umyć i odnieść naczynia do kuchni.
            Dziwnie było nadal być kulturalnym, skoro w rzeczywistości nikogo to nie obchodziło.

            Na wilgotnej skale nad potokiem siedział sobie zadumany nad czymś mały chłopiec. Miał może pięć lat i trzymał w rękach poprzecinany czarnymi żłobieniami mlecznobiały kamień. Oglądał go uważnie z każdej strony, badając dokładnie wszystkie czarne pręgi.
            Obok niego usiadła kobieta z długim warkoczem czarnych włosów przewieszonych przez ramię. Ciemne oczy chłopca spojrzały nań, po czym z powrotem przeniosły zainteresowany wzrok na kamień.
            - Znalazłam trochę owoców. Chcesz? – zapytała kobieta, pokazując dziecku fałdę sukni, do której nazbierała parę garści okrągłych granatowych kulek.
            Chłopiec znów na nią spojrzał, uśmiechnął się i przytaknął milcząco, biorąc w rączkę parę owoców. Nadal jednak nie wypuszczał biało-czarnego kamienia.
            - Co to takiego? – matka wskazała na trzymany przezeń niczym skarb przedmiot.
            - Kamień. Znalazłem w rzece. Ładny, prawda?
            Dziecko chętnie pochwaliło się swoim znaleziskiem, chwilowo wymieniając je na kolejne owoce. Kobieta wzięła w dłoń kamień i uważnie mu się przyjrzała.
            - To bardzo ciekawy minerał, Liam. Rzadko spotykany w lasach – rzekła po chwili tonem eksperta.
            - Naprawdę? A ma jakąś nazwę? – chłopiec miał już brudną od ciemnego soku buzię. Lepki sok trochę mu przeszkadzał, więc rozmazał go wierzchem dłoni po całym policzku.
            - Niestety, synku, nie znam jej. Wiem za to, że jeśli spotka cię coś złego, duch tego minerału wchłonie twoje zmartwienia, a kamień stanie się coraz bardziej czarny. Zachowaj go, Liam. Ochroni cię.
            Matka oddała znalezisko dziecku, które przyjęło je teraz z czcią i zachwytem w oczach, jednocześnie brudząc białą powierzchnię kamienia fioletowym sokiem. Po chwili mały chłopiec przełknął ostatni kęs owoców i uniósł na kobietę duże czarne oczy. Tak ciemne, że nawet w świetle przenikającym liście drzew nie dało się ujrzeć źrenicy. Jakby całe były piękną otchłanią zaklętą w oczach niewinnego dziecka.
            - Mamo… - zaczął cicho chłopiec.
            - Tak?
            Kobieta położyła dłoń na czarnych włosach chłopca i pogłaskała go. Czuła, że chce jej powiedzieć coś trudnego, więc nie naciskała, a cierpliwie czekała.
            - A jeśli… Jeśli go schowam i wyjmę dopiero, jak będę miał dwadzieścia lat… to też mnie ochroni?
            Gdzieś w lesie zaskrzeczał jakiś ptak. Poza tym jedynie szelest liści i szum stale spływającego potoku znajdowały się w ciszy zielonego gąszczu.
            - Nie wiem, Liam. Trzeba mieć nadzieję.

            Lekkie skrzypnięcie drzwi zdawało się przerażająco głośne w ciszy, jaka panowała w przybudówce. Po chwili lekki trzask zamka dał znać, że ktoś wszedł do „mieszkania”.
            Liam siedział na podłodze za jedną ze ścian. Patrząc za okno, widział jasną, podświetloną słońcem chmurę, która powoli i elegancko krążyła po niebie wraz z wiatrem. Słyszał, że ktoś położył na pobliskim stole parę naczyń. Tuż obok nich zaszeleściła kartka. Moment później gość usiadł na jednym z krzeseł.
            - Cześć, Liam.
            Chłopak westchnął, po czym odwrócił się i oparł o prostopadle stojącą ścianę. Teraz doskonale widział niewielkie plecy małej postaci, której czarne włosy sięgały już poniżej ramion.
            - Cześć, Leelah – odparł cicho, wiedząc, że nikt go nie usłyszy.
            - Mama zrobiła dziś z ciocią zapiekankę z makaronem i serem. Jest naprawdę pyszna. No i przyniosłam ci jeszcze kompot z jabłek. Na deser była jakaś tarta, ale mama powiedziała, żeby ci nie brać, bo ich nigdy nie lubiłeś, więc przepraszam. Jakbyś przyszedł, to na pewno w kuchni jeszcze będzie leżeć.
            Dwudziestolatek przymknął oczy. Jasny głos jego małej siostrzyczki był pełny skrywanego smutku. Wiedział, że codziennie gdy tu przychodziła i „rozmawiała z nim”, tak naprawdę czuła się, jakby mówiła tylko do siebie. Przecież nigdy nie miała pewności, że Liam akurat był w tym samym pomieszczeniu. Mogła mieć tylko nadzieję.
            - Chciałabym już wakacje. Nudzi mi się w szkole, bo nie ma już, co tam robić. Dzisiaj Bettie zrobiła sobie wianek z kwiatków i przyszła w nim na lekcje. Miała w nim fiołki i jakieś różowe kwiatki, podobne do fiołków, tylko trochę mniejsze. Wszystkie dziewczynki jej zazdrościły i prosiły, żeby je nauczyła. Ale wiesz, ona jest strasznie niemiła i nikogo nie chciała nauczyć. Ja jej nawet nie chciałam prosić, bo pamiętam, że tak samo się zachowała, gdy zrobiła sobie bransoletkę z kolorowych nitek. Czemu ona tak robi? To głupie. Ale mama też umie robić wianki i powiedziała, że gdy Tiffany do mnie przyjdzie, to nas nauczy.
            Dziewczynka odsunęła się i zeszła z krzesła. Jej brat obserwował, jak podchodzi do okna i specjalnie staje tyłem do stołu. Wstał zatem i usiadł na jej miejscu, by zacząć jeść nadal ciepły posiłek. Zauważył jednak obrazek, jaki narysowała bez wątpienia jego siostra. Chociaż miała siedem lat, już teraz widać było, że lubi i potrafi rysować. Obrazek pozostawiony na stole przedstawiał polankę z łanią i jej młodym. Za krzakami obok siedziała Leelah i on, ubrani w ciemnozielone rzeczy. Czarnooki uśmiechnął się smutno.
            - Myślałam o tobie wczoraj wieczorem. Zawsze mi się smutno robi, jak patrzę na twoje zdjęcie. Wiesz, z wtedy, gdy wziąłeś aparat i zabrałeś mnie do lasu. Oglądaliśmy małe jelonki, pamiętasz? Musiałam być bardzo cicho. Szkoda, że nie umiem chodzić tak jak ty, wszystkie zwierzęta mnie słyszały – Leelah pociągnęła nosem szybko. Kątem oka jej brat widział, jak wyciera sobie ręką oczy.
            Przełknął ślinę, po czym wziął widelec i zaczął wreszcie jeść. Ostre przyprawy przyjemnie drażniły jego język. Wiedział, że zapewne matka dodała specjalnie do jego porcji ostrej papryki.
            Dlaczego musieli nadal tak o niego dbać?
            - Pójdę już. Muszę jeszcze zrobić lekcje, pani Hudkins zadała nam całą stronę z matematyki. Smacznego, Liam. Do jutra.
            Dziewczynka powoli wyszła z przybudówki. Chłopak widział, że rozglądnęła się jakby w nadziei, że uda jej się zobaczyć brata. Kęs jedzenia nie chciał mu przejść przez gardło.
            Odwracała się nie w tę stronę.
            Kilka minut później skończył jeść i wziął w ręce rysunek od siostry. Niepewne linie i krzywe nogi zwierząt wyglądały zabawnie, choć musiał pochwalić to, że dziewczynka używała różnych kolorów tam, gdzie było słońce i gdzie był cień.
            Liam uśmiechnął się pod nosem, po czym podszedł do pobliskiej szuflady, by z pomocą taśmy klejącej przylepić rysunek do ściany. Tuż obok siedmiu innych, na których zawsze był przedstawiony on i Leelah.
            Tak kontrowersyjna i dziwna była prześladująca go od dłuższego czasu myśl, iż jednocześnie cieszył się i boleśnie żałował, że siostrzyczka nie może o nim zapomnieć.

            Słońce mieszało barwy nieba i chmur, na których białych skrzydłach kwieciście odbijały się blaski i cienie dnia. Firmament pokryty był samotnie wędrującymi obłokami o powierzchni powybrzuszanej i perliście okrągłej w tysiącach miejsc, co pozwalało promieniom wydobywać z nich jeszcze więcej barw. Ta lśniąca różnymi odcieniami biel nie pozwalała ziemskim stworzeniom patrzeć na siebie zbyt długo, tak pełna nieosiągalnej przez ludzi piękności.
            Także Liam mocno mrużył oczy spod przysłaniającej twarz dłoni, podziwiając występ pyszniących się swymi kształtami chmur. Mimo rażącej boleśnie jasności wciąż patrzył, jak wiatr przesuwa je powoli po nieboskłonie. Pomyślał nawet, że dobrze, iż człowiek nie może zbyt długo ich obserwować. Gdyby było to możliwe bez problemu, prędko zapomniałby o pięknie całej reszty świata i do końca życia zazdrościł chmurom ich nieskazitelności.
            Minęły dwa miesiące odkąd stał się dla świata jedynie oczami. Nie ważne były jego kroki, nieważne były jego słowa. Nikt go nie słuchał, nie śledził, nie oglądał. To on dożywotnio stał się martwymi oczami, które jedynie obserwowały świat ze swej nieważnej, kompletnie zignorowanej pozycji. Dla jego życia nie było sensu ani celu.
            Ktoś by pewnie powiedział, że teraz może osiągnąć wszystko, co mu się kiedykolwiek marzyło. Tak, mógł zrobić niemalże wszystko bez troski o konsekwencje. Jednakże po co? Dla kogo? Dla siebie? Po co miałby robić coś dla siebie, skoro swoją radością czy swoim smutkiem nie mógłby się z nikim podzielić. Nigdy nie był towarzyską osobą, ale nawet on przekonał się, że bez innych nie jest w stanie być szczęśliwym.
            Gdzieś tam na świecie był jeszcze jeden cierpiący tak jak on człowiek. W Indiach, w Kenii, w Hiszpanii, w Panamie, na Grenlandii czy choćby gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Mógł być wszędzie, mógł być każdej narodowości, mógł być jakiejkolwiek płci.
            Mógł być zarówno żywy jak i już martwy.
            Ciekawe czy zdawał sobie sprawę z tego, co go spotkało.
            Czarnooki westchnął. Co ich dwie rodziny zrobiły komuś, kto ich przeklął? To musiała być przerażająca rzecz, że spotkała ich tak surowa kara. Zniszczenie życia tylko jednej osobie na pewno nie było przyczyną. Ich dwie rodziny musiały unicestwić sporą część ukochanego świata tej osoby. Musiały zabić bardzo wiele ważnych ludzi. Musiały doprowadzić do czegoś niewyobrażalnie bolesnego, by aż do teraz ta przeklęta kara wciąż trwała.
            Choć on sam był ofiarą owej kary, potrafił współczuć temu nieszczęsnemu człowiekowi. Skoro rzucił na nich tak potężną klątwę, na pewno nie zrobił tego niewinnym ludziom. Tylko dlaczego spotkał go taki los? Dlaczego ich rodziny w ogóle zrobiły coś na tyle okrutnego, by kogoś tak rozwścieczyć?
            Lato było gorące, choć nie przesadnie upalne. Liam siedział przy oknie w koszulce bez rękawów i krótkich spodniach. Równie dobrze mógłby chodzić nago, lecz temperatura nie była jeszcze na tyle wysoka, by chłopak się na to zdecydował. Spiął jednak długie włosy na tyle wysoko, by mu nie przeszkadzały.
            Chwycił stojącą obok szklankę z wodą. Chłodny płyn tak przyjemnie spływał po jego gardle, że chłopak opróżnił znaczną jego część w szybkim tempie. Gdy odłożył naczynie, zdał sobie sprawę, że widzi swoje rozmazane odbicie na pokrytym drobnymi kropelkami szkle. Z tego krzywego zwierciadła patrzył na niego ciemnoskóry chłopak ze smutną twarzą i czarnym tatuażem na ramieniu.
            Liam przejechał dłonią po ręce. Indiański wzór w kształcie pierścienia przedstawiał splątane ze sobą trzy węże. Kanciaste kształty nie przypominały zwierząt na pierwszy rzut oka, raczej ciężkie, grube konary, które kończyły otwarte paszcze zębatych potworów. Choć tatuaż przedstawiał węże w podobnym do warkocza splocie, miał on oznaczać wolność i dawać mu siłę.
            Co mu jednak przyszło z tej wolności, skoro siła już się wyczerpywała?
            Tuż za oknem przeleciał jakiś mały ptak. Rozmazany kształt znikł jednak tak szybko, jak się pojawił. Mogła to być zarówno łapiąca muchy jaskółka, jak i polujący kobuz.
            Chłopak westchnął ciężko. Czuł się znużony. Pomijając już cały ból i dobijającą bezradność, czuł się zwyczajnie zmęczony prowadzonym przez siebie życiem. Budził się jak zawsze, jadł jak zawsze, robił wszystko dokładnie tak jak zawsze. Ale przy tym był też cieniem. Chodził jako cień. Obserwował jako cień. Nawet odzywał się jako cień, na zawsze milczący i zignorowany. Nie wiedział już, czy to ironiczne życie go jeszcze niszczy, czy już wypaliło wszystkie chęci pozorowania normalności.
            Choć czy o normalności można w ogóle mówić w jego przypadku?
            Nagle usłyszał dwa krótkie puknięcia do drzwi. Spojrzał na nie przelotem, zastanawiając się, kto to mógł być. Leelah nigdy nie pukała. Czuła się w przybudówce wyjątkowo swobodnie. Ale poza nią nikt do niego nie przychodził. Może to matka? Choć przygotowywała i jego, i siebie do takiego zakończenia, na pewno czuła się, jakby straciła dziecko, nie mógł jej więc winić, że go nie odwiedzała. Czy musiała tu przychodzić i mówić do siebie, żeby uświadomić sobie, iż Liam już nigdy jej nie odpowie ani jej nie przytuli?
            Wstał razem ze szklanką, kierując się do zlewu. W ten sposób wchodząca osoba nie mogłaby go zobaczyć, dzięki czemu klątwa nie przeszkadzała wizytatorowi wejść.
            Trzask klamki, zgrzyt zawiasów, trzask klamki. Szum wody tylko na wpół zagłuszył te ciche odgłosy. Po chwili dwudziestolatek poczuł poruszenie powietrza, gdy może jego matka przeszła za nim. Zakręcił kran, po czym odwrócił się z lekko zmarszczonymi brwiami. Nie chciał krzywdzić matki, niemal żałował, że przyszła…
            Gdyby nie to, że wizyty nie złożyła mu matka.
            - Liam? Jesteś tu… chyba, prawda?
            Po chwili Patrick obrócił głowę w stronę krzesła, po czym niepewnie na nim usiadł.
            Liam niemal otworzył usta ze zdumienia.
            Włosy mu trochę urosły. Z jednej strony za uchem nawet odstawały zabawnie. On też miał na sobie tylko koszulkę bez rękawów. Od tyłu Liam widział jego tatuaż – wystający po części spod materiału ciemny wzór, który rozciągał się na całą łopatkę, przedstawiając tylko jedno skrzydło. Kuzyn również wybrał indiański malunek jako podstawę.
            Czarnooki przypomniał sobie dzień, gdy zobaczył tę ozdobę po raz pierwszy. Mieli po siedemnaście lat, Liam jednak dostał swój parę tygodni wcześniej. Dlatego Patrick był taki podekscytowany, gdy wreszcie sam mógł pochwalić się tatuażem. „Zobacz, teraz obaj jesteśmy tacy sami!”, wołał do niego. Długowłosy oczywiście zapytał, „Przecież mamy inne wzory. Dlaczego tylko jedno skrzydło?” Uśmiech kuzyna na chwilę przygasł, lecz odpowiedział mu szczerze.
            - „Jeśli mi się uda, zrobię sobie drugie” – zacytował go cicho. I tak go nie usłyszy.
            To był jeden z niewielu razów, gdy któryś z nich wspomniał cokolwiek o klątwie. Nigdy nie chciał rywalizować z członkiem własnej rodziny, pragnąc, by to na niego spadł cios. Stąd wzięła się u nich ta niepisana zasada obłożenia tabu tego jednego tematu. Jak jednak nie myśleć o własnej przyszłości, o czymś, co rzutuje na wszystkie jej aspekty? Dlatego czasem wyrywało im się coś, co przypominało im obu o brzemieniu zalegającym na sercach. Choć nigdy nie doprowadziło ich to do kłótni.
            - Zdaję sobie sprawę, że powinienem powiedzieć cześć wcześniej. Przepraszam. Cóż… Nie za bardzo wiem, co powiedzieć… - mruczał, nie wydawał się jednak przekonany czy do siebie, czy jednak do kogoś.
            Liam patrzył na jego plecy, próbując wyobrazić sobie jego minę. Niemalże widział jego brwi, jedną przetartą pośrodku starą blizną, gdy układają się w wysokie łuki. Na pewno patrzył w kilka różnych punktów, a prawa część górnej wargi uchylonych ust była podniesiona nieco wyżej. Zawsze tak wyglądał, gdy czuł się niepewnie, gdy nie wiedział, jak ubrać myśli w słowa.
            - Ostatnio nie mogę spać. Wiatr… Wydaje mi się, że wiatr jest głośniejszy. Ale gdy patrzę za okno, to… to drzewa prawie się nie poruszają – Patrick przełknął głośno ślinę. – I czasami myślę sobie, że tak strasznie chciałbym cię przytulić w takie noce, chociaż ty mi nigdy nie pozwalałeś…
            - To takie podobne do ciebie. Myślisz, że bym nie chciał? Gdyby nie więzy krwi, zawsze mógłbym z tobą spać – odpowiedział mu cicho.
            Głos mu drżał. Choć Patrick i tak nic nie usłyszy, zawstydził się swojej reakcji. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu kuzyna przez ten czas. Kochał go, kochał patrzeć na jego twarz, kochał słuchać jego głosu, kochał jego subtelny, a nieraz gwałtowny dotyk. Nienawidził bycia jego rodziną.
            Dlaczego padło akurat na nich?
            Liam zdał sobie sprawę, że gryzie od środka wargę, powstrzymując drobne łzy napływające do oczu.
            - Nie wiem, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. W domu zrobiło się tak cicho… Z nikim nie można swobodnie porozmawiać. Ta atmosfera jest taka… Cholera jasna, taka milcząca. A przecież to ty zawsze tak dużo milczałeś – słychać było, że Patrick uśmiechnął się, mówiąc. Czarnooki wątpił, by był to żartobliwy uśmiech.
            Gdyby tylko mógł mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze…
            - To chyba dlatego, że ciągle tu jesteś. Grzecznie zjadasz wszystkie posiłki i nawet odnosisz umyte talerze, tak jakbyś nie zniknął, tylko cicho sobie tu zamieszkał... Chciałbym, żeby tak było. Żeby wszystko było po staremu, ale bez klątwy. Nie musiałbym się wtedy tak bać, tak sobie wszystkiego wmawiać… Nie czułbym się taki winny…
            Jego słowa nagle się złamały. Liam dobrze słyszał, jak pociągnął nosem, lecz po chwili ciszy kuzyn wybuchł płaczem, zginając się. Czarnooki niemal rzucił się do przodu.
            Ale powstrzymały go te milczące szepty, które przypominały, że jest tylko cieniem.
            - Ja już tak nie mogę! Nie chcę…! Cały czas wyobrażam sobie, w jakiej jesteś sytuacji! Ale po co? Przecież cię nie ma…! – Patrick mówił coraz szybciej. Głos przytłumiał mu płacz.
            Zacisnął wargi, samemu nie umiejąc powstrzymać łez. Dlaczego ludzie, których kochał, tak cierpieli? Czemu wraz z jego osobą klątwa nie mogła wymazać wspomnień o nim?
            - Nie chcę, żeby znowu wrócił ten koszmar z wcześniej… Chcę mieć wreszcie spokój, chcę móc  ż y ć! Nareszcie mogę żyć…! Dlaczego mi to odbierasz? Kochałem cię, dlaczego mi to robisz…! Masz pojęcie, jak się czułem tamtego dnia? Jak się cieszyłem, płakałem ze szczęścia, że to nie na mnie padło?! Dlaczego ciągle mam o tobie koszmary?!
            - …Co? – wyszeptał Liam. Nagle przestał rozumieć, co kuzyn mówił.
            - Błagam cię, po prostu daj nam wreszcie przeklęty spokój na te osiemdziesiąt lat! Daj spokój  m n i e! Ja chcę wreszcie żyć…! Mieć przyszłość… Zapomnieć i żyć…
            Długowłosy spiął wszystkie mięśnie jak do ataku. Patrzył tępo w plecy kuzyna, osoby, za którą chyba tęsknił najmocniej, która miała być przecież kochającym go człowiekiem. Dlaczego mówił tak, jakby go nienawidził? Dlaczego powiedział, że się cieszył z…?
            W jednej chwili przytłoczył go kolejny ciężar. Kolejna gorzka świadomość.
            Czyli Patrick po prostu udawał, bojąc się jak tchórz rozwiązania. Czekał na nie, starając się go nie znienawidzić, ale na końcu po prostu wypełniało go szczęście.
            Patrick bardziej kochał siebie niż jego. Cóż za normalna rzecz dla człowieka.
            Cóż za bolesna rzecz dla niego.
            Możliwe, że coś wreszcie pękło w Liamie. Skoro dostrzegał, że jego istnienie nie miało sensu już od dłuższego czasu, dlaczego wciąż się trzymał marnego egzystowania? Prędzej oszaleje niż przyzwyczai się do takiego życia.
            Ruszył w stronę drzwi. Najpierw bardzo powoli, tyłem, ledwo stawiając stopy. Nie zamknął przybudówki za sobą. Po prostu odwrócił się i coraz szybciej szedł w stronę lasu, aż zaczął biec. Pędził do utraty tchu między znajomymi, a tak wrogo milczącymi drzewami. Za sobą zostawiał swoje wszystko.
            A przecież już niczego nie mógł stracić.
            I tylko ciągle brzęczały mu w uszach słowa Patricka.
            „Płakałem ze szczęścia”.
            „Zapomnieć i żyć”.
            Rzężąc z braku powietrza i przez płacz, biegł przed siebie z szeroko otwartymi oczyma. Instynktownie omijał kamienie i wystające korzenie. Wiedział, gdzie mógłby pobiec, by wszystko skończyć, ale nogi uparcie nie chciały obrać właściwego kierunku.
            Czy naprawdę tak ciężko było mu umrzeć?
            Po jakimś czasie płuca nie chciały już normalnie pracować. Z wycieńczeniem ciągle zatrzymywał się, obijając ciałem nieraz boleśnie o drzewa. Kora dziesiątek pni ściskanych z całych nędznych ludzkich sił zostawiła na jego dłoniach brud i zadrapania. Dwa lub trzy razy upadł, zapomniawszy o wystających w tym czy w tamtym miejscu korzeniach. Zapach ściółki tuż przed twarzą motywował go do biegu jeszcze bardziej.
            Przecież jeśli się zatrzyma, dopadną go.
            Dopadną go wszystkie wspomnienia i nadzieje.
            Znów uderzył ramieniem o drzewo, w ostatniej chwili łapiąc się jego silnego ciała, by nie upaść. Nachylony, stękał z bólu przy każdym wydechu. Gumka spinająca jego włosy musiała się zsunąć i teraz plątanina kruczoczarnych kosmyków wchodziła mu do otwartych szeroko ust.
            Nogi drżały mu niesamowicie mocno, kompletnie nieprzygotowane na taki wysiłek. Choć ledwo stał, instynkt nadal krzyczał do niego, by biegł, by uciekał.
            Dlaczego? Dlaczego Patrick…? Co on niby zrobił, by zasługiwać na taką nienawiść?
            Oczy przesłoniła mu mgła łez, które gorącym strumieniem spadały i spływały wzdłuż jego opuchniętych, czerwonych policzków. Płuca zaś wypełniły się wrzaskiem pełnym goryczy i cierpienia. Wydostał się on na zewnątrz w postaci skowytu umierającej duszy.
            Gdy jednak echo wybrzmiało, żaden śpiący w swej kryjówce milczący duch nie obudził się, by zabrać Liama ze sobą choćby i do piekła.
            Dopiero po chwili czarnooki zauważył, że klęczy, choć całe ciało było tak zmęczone, że nawet w tej pozycji drżało. Chłodna ziemia była wilgotna pod kolanami, łasa na ciepło spoconego człowieka. Jego mokre ubranie stało się kolejnym problemem, gdy zimne dłonie wiatru przeszyły cynamonową skórę, powodując gęsią skórkę.
            Spojrzawszy do góry, między koronami drzew ujrzał księżyc. Leżący na prawym, łukowatym boku, błyszczał z pomarańczową już łuną na tężejącym w granacie niebie. Zwiastował cicho pełnię, coraz wolniej goniąc zachodzące słońce.
            Chłopak zacisnął mocno oczy i skulił się pod drzewem. Ustami niemal całował podnóże pnia, gdy syczał i łkał z zimna, bólu i zawodu.
            - Przodkowie… Bogowie… Błagam, pozwólcie mi umrzeć… Nie każcie mi istnieć, nie w tej postaci, przecież tak nie mam żadnego celu… Zabierzcie mnie do swego świata, zabierzcie mnie nad łuny nocnego światła, ja już zasłużyłem… Już przeżyłem swój ból i swoją radość, już nie ma dla mnie przeznaczenia… Proszę Was, Wy silni i milczący… Zabijcie mnie wreszcie…

6 komentarzy:

  1. Racu, wciąż ten sam dobry, równy styl, mimo paru miesięcy przerwy ^^ no, bardzo mnie to cieszy.
    Co do rozdziału... to normalnie rozdarł mi serce. Od połowy zagryzałam wargi i miałam łzy w oczach. Tak bardzo mi szkoda Liama, tak bardzo czuję jego ból i rozpacz, jego samotność. Rozumiem, że Patrick mógł poczuć ulgę, że to nie jego dopadła klątwa, myślę, że byłaby to całkiem ludzka reakcja, instynkt przeżycia. Ale żeby tak oszukiwać kogoś, kto go kochał z całego serca..? Zawiodłam się na nim.
    Mam nadzieję, że następny rozdział będzie niedługo ^^
    Weny, Racu!
    Alys

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie;) Biedny Liam, serce się ściska przy tym rozdziale. Kochasiek jest taki biedny ; ; mam ochotę go przytulić i zdjąć tę czapkę niewidkę im obu ; ; Ale Liam tak ma przepierzone, nie mogę.
    Bardzo mi się podobał ten kamyk,w ogóle retrospekcja z mamą i owocami,s także opis lasu, czyli klasyczny Racu c:
    Byłam, przeczytałam, a teraz lecę na autobus!
    Czekam na kolejną porcję płakania!
    B.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lmao, ogórki kiszone z Patricka, tak bardzo moja krew. Bo przecież ma rację? Nie ma sensu mieszkanie z rodziną i do końca życia być dla niej ciężarem. Liam powinien był odejść już pierwszego dnia, przynajmniej ja bym tak zrobiła. I z tą śmiercią też trochę przesadza, taki drama queen z niego, zwłaszcza w tych wielokropkach pod koniec to czuć.
    Chyba mam serce z kamienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma sensu mieszkanie z rodziną i do końca życia bycie dla niej ciężarem.******************

      Usuń
    2. W ogóle ostatni akapit to ja w każdy dzień przed szkołą, zaraz po obudzeniu lmaoooo hahahahahahaha

      Usuń
  4. Pięć rozdziałów a w ani jednym nie pokazałeś nam swojej słabości. Rozdziały są mocne i pewne mimo iż wiem jak ciężko pisało Ci się zwłaszcza ten rozdział. Zaintrygowany jestem historią i szczerze powiedziawszy wyczekiwałem w rozdziale na moment kiedy wrócisz z retrospekcji do kochanej parki. Ale nie żałuje. Historia Liama jest przejmująca i smutna. Zwłaszcza postawa Patricka. Doszczętnie zabiła w nim to co jeszcze jako tako żyło. Wybrałeś sobie ciężki orzech Racu do ugryzienia. Temat nie jest łatwy, a widownia też nie należy do tych co patrzą łaskawym okiem. Jak na razie moim zdaniem stajesz na wysokości zadania na poziomie jaki oczekiwałbym od Ciebie. Jedyne co mogę powiedzieć w tej chwili to życzyć Ci weny mój drogi i to też właśnie zrobię. Oby wena pozwoliła Ci pisać dalej

    OdpowiedzUsuń