Uwaga

niedziela, 29 marca 2015

Rozdział 3

            Podróż nie dłużyła się Adamowi. Gdy tylko pociąg zatrzymał się gdzieś daleko, wysiadł zeń i ruszył przed siebie jak gdyby nigdy nic. Potem znalazł kolejny pociąg. I jeszcze jeden. A gdy znalazł się w jakimś miasteczku, przenocował u osoby, która nie miała pojęcia o jego istnieniu. Skorzystał z jej łóżka, jej prysznica, jej zapasów jedzenia. A potem pojechał dalej.
            Ta wędrówka trwała kilka miesięcy. Z maja zrobił się wrzesień. Chłopak odwiedził wiele miejsc, przejeżdżał przez jedenaście stanów USA, trzy duże miasta Kanady, a teraz z chwilowego pobytu w Meksyku wrócił do Stanów Zjednoczonych.
            Przez cały ten okres czasu nie widział ani jednej ludzkiej twarzy. Nauczył się za to bardzo ważnej rzeczy.
            Jak żyć w pełnej wolności.
            Bycie niewidzialnym wiązało się z brakiem rozliczania go ze wszystkiego, co zrobił. Nie było żadnych praw go ograniczających, żadnych barier i granic. Mógł albo żyć, albo umrzeć. Nic innego nie miało znaczenia dla kogoś, kto nie istnieje w świecie ludzi. Adam stał się niezauważalnym zwierzęciem, które miało szczęście o tyle, że nikt nie chciał na nie polować.
            Nie oznaczało to jednak, że brunet pogodził się z sytuacją. Nienawidził jej i nie chciał, by trwała przez cały czas. Co jednak dałoby mu ciągłe myślenie, użalanie się nad własnym losem? I tak nie zwróciłby tym niczyjej uwagi. Musiał iść naprzód, żeby ścigająca go ciemność nie zaciągnęła go w otchłań.
            Najbardziej doskwierała mu samotność. Przebywanie wśród ludzi tylko ją pogłębiało – każdy odwracał się od niego jeszcze zanim chłopak nań spojrzał. Ciekawe jaka siła odpychała ich wzrok od niego? Był pewien, że nie robili tego z własnej woli. Czasem spotykał śpiących gdzieś ludzi i zawsze albo coś ich zasłaniało, albo odwracali się tak, by znów widział jedynie ich plecy.
            Zauważył też ważną rzecz. Tylko ludzie go nie widzieli. Zwierzęta wręcz kierowały wzrok prosto na niego, jak gdyby był czyhającym nań drapieżnikiem. Ptaki milkły, psy się kuliły, koty wytrzeszczały na niego czujne oczy. Las cichł zupełnie, gdy tylko do niego wkroczył. Wszystkie stworzenia uciekały, kiedy tylko nadarzyła się okazja lub gdy chłopak starał się do nich zbliżyć.
            Przez chwilę miał nadzieję, że uda mu się przyzwyczaić jakieś zwierzę do siebie. W jednym z miast wkradł się do schroniska. Ujadające głośno psy opuszczały głowy i kuliły ogony, kiedy obok nich przechodził. Nawet nie chciały go atakować – drżały jak gdyby widziały śmierć na własne oczy. Po kilku minutach Adam wyszedł stamtąd ze łzami w oczach.
            Tak bardzo bolała go świadomość, że jedyna nadzieja na choć częściowe zmazanie samotności z jego serca przestała istnieć.
            Potem wpadł w rutynę. Żył z dnia na dzień, kierując się wyłącznie swoimi instynktami. Będąc głodnym, kradł jedzenie. Będąc śpiącym, włamywał się do domów czy hotelów. Gdy padał deszcz, chował się właściwie gdziekolwiek. Gdy słońce niemal spalało ziemię, ukrywał się w cieniu. Przez resztę dnia po prostu włóczył się, oglądał świat wokół siebie lub patrzył na drzewa. Ogromne, stare drzewa, których konary uginały się pod ciężarem gałęzi i liści lub młode, kilkuletnie drzewka, dopiero rozwijające się w stronę słońca.
            Często wkradał się do ogrodów botanicznych, jeśli jakiś był w danym mieście. Pośród ogromu drzew, krzewów, kwiatów Adam potrafił choć na chwilę się uspokoić, odprężyć. Chowając się między roślinami, czuł się, jakby z własnej woli chował się przed innymi ludźmi, przed całym światem. Nikt nie próbował go znaleźć, nikt nie próbował go złapać i wyrzucić. Kilka razy zdarzyło mu się nawet spędzać całe noce skrytym pośród egzotycznych roślin. Bliskość choćby tej części natury dawała mu niesamowite poczucie bezpieczeństwa, tak potrzebne brązowookiemu.
            Tego ciepłego wrześniowego dnia Adam szedł uliczkami jakiegoś niespecjalnie dużego miasta w Kalifornii. Wiele na jego temat nie umiał powiedzieć poza tym, że miało ono bardzo spokojny o tej porze roku ogród botaniczny. Wyszedł poza jego bramy właściwie tylko dlatego, że poczuł głód. Nikt poza nim nie chodził po alejkach ogrodu. Być może godzina lub dzień nie sprzyjały robieniu pikników. W takim wypadku brunet musiał niechętnie opuścić spokojne miejsce.
            O dziwo po ulicach kręciły się duże gromady ludzi. Spieszyli gdzieś w każdą ze stron – a jednak żaden z nich nie patrzył na chłopaka, który z opuszczoną głową wkroczył między nich. Brązowooki nauczył się wpatrywać tylko we własne stopy. Nie unosił wzroku na nikogo, by nie zawieść się tak, jak za każdą z umyślnych lub i nie prób.
            Zapach ciepłych dań dobiegł go, gdy ktoś wyszedł z lokalu tuż obok. Otwarte na oścież brązowe drzwi z pomalowanym na złoty kolor uchwytem prawie natychmiast się zatrzasnęły, chowając przed oczyma chłopaka wnętrze knajpy o nazwie Gorgonia. Pusty żołądek, zmęczony cierpliwym czekaniem na kolejny posiłek, popchnął Adama do owych drzwi. Zapach kolendry i szpinaku podrażnił węch i ostatecznie zmusił do wejścia za starty tysiącem przekraczających go stóp próg.
            Choć na zewnątrz ludzie ciągle gdzieś szli, tutaj zawitało ledwo kilka osób. Jakiś mężczyzna, któremu nie chciało się ściągnąć płaszcza, dwie młode kobiety dyskutujące o czymś zapisanym w barwnych notatkach i kobieta z wnuczką chętnie najadającą się pucharkiem lodów.
            Kelner spojrzał przelotem na drzwi, u których zawieszony dzwonek wydał z siebie radosny, wysoko miedziany dźwięk. Lecz Adam nie stał już u szklanych drzwi, a wszedł głębiej i usiadł, by obserwować uważnie klientów.
            Wielokrotnie próbował w takich miejscach zwrócić na siebie uwagę – otwierał i zamykał drzwi, przekładał lub rozbijał talerze czy siadał w wejściu i cierpliwie czekał, aż ktoś obok niego przejdzie. Łatwo jednak było domyślić się, że ludzie omijali lokal, w którym się znajdował, szerokim łukiem, a obsługa zniszczony sprzęt zauważała po chwili, gdy zdążył w gniewie bądź desperacji przejść choć parę kroków dalej.
            Od tamtej pory starał się nawet nie myśleć o podobnych próbach. Żal i bezsilność, które dopadały go wraz ze świadomością nieudolności jego czynów, dobijały chłopaka tak mocno, że przez kolejne parę dni nie chciał wziąć nic do ust. Za każdym jednak razem ta tajemnicza i okrutna wola życia, jaka tliła się nie w umyśle, a w ciele bruneta, zmuszała go do przetrwania, choćby miała to być li instynktowna egzystencja.
            Jeden z kelnerów właśnie przyniósł mężczyźnie w płaszczu parujący talerz z jakimś obfitym daniem. W czerwonawym sosie podana mu została jakaś pasta, którą dodatkowo obsypano mnóstwem zielonych ziół. Mężczyzna przez chwilę kontemplował posiłek, najwyraźniej zadowolony z jego wyglądu.
            W tym momencie Adam wstał. Spokojnym krokiem zaczął zbliżać się do mężczyzny, który chwycił serwetkę i ułożył ją sobie kulturalnie na kolanach. Tylko kilka metrów, stale zmniejszający się dystans dzielił brązowookiego od sięgającego już po widelec mężczyzny. Już był tak blisko, ledwo za nim, bezpośrednio za jego plecami. Gdyby wyciągnął teraz szybko rękę, dałby radę uchwycić materiał płaszcza na jego ramieniu. Chłopak zacisnąłby palce mocno i nie puścił. Zmusiłby go do odwrócenia głowy i spojrzenia mu w twarz, mroczną teraz, pokrytą zarostem i maską samotności twarz wieloletniego wędrowca…
            Mężczyzna w płaszczu gwałtownie wstał, odsuwając znienacka swoje krzesło od stolika. Wartkim krokiem poszedł w kierunku toalet.
            Adam przez chwilę patrzył za nim. Wydawałoby się, że jakiś cień przemknął po jego twarzy, wbijając się cierniem w spojrzenie tych dziwnych oczu. To złudzenie prędko minęło, a brunet bez wahania wziął talerz z jedzeniem przyniesionym dla mężczyzny w płaszczu, następnie skierował się z powrotem ku zajmowanemu uprzednio stolikowi. Tym razem usiadł tyłem do sali.
            Kiedy dwudziestolatek pochłaniał powoli kolejne kęsy całkiem smacznej, choć nieco przeprawionej pasty, mężczyzna w płaszczu wrócił. Wdał się w kłótnię z kelnerem, choć bardziej brzmiało to jak agresywne oskarżanie cierpliwie słuchającego pracownika. Wkrótce zjawił się sam właściciel, który również zwalił całą winę na jedynego o tej porze kelnera na sali. Po długich przeprosinach zaoferowano mężczyźnie w płaszczu jeszcze jedną porcję na koszt firmy, na co klient z zadowoleniem przystał. Było pewne, że kolejnego dnia niewinny kelner nie przyjdzie już do pracy.
            Adam przez chwilę pomyślał, jak ponuro zabawnym był fakt, iż kilka metrów od nich skradzione danie konsumował za darmo on sam. Nędzny uśmiech spełzł mu jednak z twarzy, gdy cichy szept podpowiedział mu, że wystarczyłoby tym ludziom odwrócić się i unieść głowy. Czyż nie jest to ironicznie proste?

            - Mamo, jestem zmęczony – mruknął z niechęcią mały chłopiec. – Kiedy wreszcie wysiądziemy?
            - Cierpliwości, kochanie. Za kilkadziesiąt minut już będziemy u cioci. Wytrzymasz, synku? – spytała go kobieta o krótkich, gęstych puklach, których ciemna barwa była tą samą, którą posiadało dziecko.
            - No dobrze. Ale tak bardzo chce mi się spać.
            Mały chłopiec ze znudzeniem przypatrywał się przemijającym szybko drzewom, drogowskazom i płotom niektórych domów. Co jakiś czas pusta przestrzeń ciemnej zieleni przezierała spomiędzy nich, lecz wtedy oczy dziecka spoczywały na pasmach pomarańczowo-różowych chmur układających się niczym kołdry nad zachodem słońca.
            Samochód, którym jechał wraz z matką, nie zatrzymywał się od kilku godzin i ciemnowłosemu chłopcu dawno temu znudziło się śpiewanie, słuchanie radia czy obserwowanie widoków zza okna. Gdy było jaśniej, w niektórych miejscach pasły się jeszcze jakieś zwierzęta, lecz teraz wszystkie zostały już zamknięte na noc w oborach, jak powiedziała mu matka. W sumie dziecko z chęcią posłuchałoby, jak kobieta czyta mu jakąś książkę, lecz odmówiła wyraźnie, bo przecież prowadziła samochód.
            - Mamo, a nie mogłabyś mi czegoś opowiedzieć? Na pewno znasz jakąś bajkę – zaproponował chłopiec, odwracając się przodem do niej. Na młodej twarzy pojawił się lekki uśmiech, dziwnie kontrastujący z fioletowym siniakiem pod jej opuchniętym jak śliwka okiem.
            - Dobrze, kochanie. Chcesz usłyszeć o słoniu, który zazdrościł mrówkom?
            - Nie, tę już słyszałem. Jakąś nową, mamo – dziecko przeciągnęło nudząco ostatnie słowa.
            - Hm… A co o dwójce przyjaciół chcących złapać spadającą gwiazdę?
            - No dobrze, ta będzie okej – chłopiec oparł się luźno, zapadając nieco w dużym siedzeniu. Przez moment zaciekawiło go, dlaczego tym razem mama nie założyła mu fotelika, a posadziła bez niczego obok siebie. Przecież był jeszcze mały, żeby wyjrzeć przez okno, musiał się wyprostować i unieść na palcach. Szybko jednak skupił się na bajce, którą matka snuła przyjemnym głosem. W końcu tej jeszcze nie słyszał, a mama nie zawsze chciała mu opowiadać nowe bajki. Zwłaszcza ostatnio. Odkąd się uderzyła o drzwi, a potem ścięła włosy (które wolał, gdy były długie), czasem na niego krzyczała. Płakał wtedy trochę, ale od razu go przepraszała, więc było dobrze.
            Tylko szkoda, że teraz musieli jechać do cioci tak daleko. Miał przecież niedługo pójść do przedszkola, do którego chodził też jego sąsiad, Eric. Eric był fajny, chłopiec lubił się z nim bawić w kowbojów, astronautów czy wyścigowców. Ale pewnie jeszcze wrócą, przecież obiecał Ericowi, że spróbują razem wejść na to wysokie drzewo obok jego domu.
            Monotonny głos opowiadającej spokojną nadal historię kobiety w końcu uśpił chłopca. Jego mała główka bezradnie opadła na jedno z ramion, a ciemnoniebieska czapka zsunęła się nieco. Mimo że matka zauważyła stan swojego dziecka, uśmiechnęła się jedynie i kontynuowała bajkę o dwóch małych chłopcach podążających tropem kosmicznego pyłu, który zsypał się ze spadającej gwiazdy.

            Kilkanaście minut później Adam musiał znów wkroczyć między tłum ludzi. Żaden z nich nie patrzył w jego stronę, lecz teraz mało go to obchodziło. Chciał jak najszybciej wrócić do ogrodu botanicznego, gdzie mógłby w spokoju wygrzewać się na ostatnich wrześniowych promieniach słońca. Idąc przed siebie, myślał o przyjemnym cieple, które rozlewało się czerwienią na zamkniętych powiekach, myślał też o spokojnym, powoli chłodniejącym wietrze, którego palce szumiały i wygrywały klekoczące melodie pośród szerokich, jeszcze zielonych liści wyjątkowych klonów i kasztanowców.
            Dziesiątki mijających go ludzi przemieszczało się zbyt szybko, by brunet chciał im poświęcić jakąkolwiek uwagę. I tak nikt go nie dostrzeże, nawet jeśli rzuci się pod ich nogi. Zastanawiało go czasem, czy jakiś kierowca zainteresowałby się hukiem i szarpnięciem swego samochodu, gdyby brązowooki specjalnie lub nie wpadł pod jego koła. Stałby się widzialny po śmierci? Czy jego ciało zostałoby wreszcie zauważone? Przecież on sam mógł ujrzeć twarze martwych ludzi, więc dlaczego miałoby być inaczej w jego przypadku? Chociaż tyle niech będzie mi dane, pomyślał, rozglądając się beznamiętnie po masie odwróconych od niego głów.
            Lecz tego, co nagle ujrzał, nie spodziewałby się już nawet we śnie.
            Zza tła wszelkiej barwy i struktury włosów, spomiędzy mas odwróconych od chłopaka pleców, przezierała para czarnych oczu. Wyglądały niemal zwierzęco, tak dzikie rzucały przed siebie spojrzenie.
            Spojrzenie skierowane prosto na Adama.
            Ludzie rozstępowali się, jakby nie potrafili podjąć wyzwania stawienia czoła tym oczom. Ich siła błyszczała jasno, nie pozwalając zniknąć pomiędzy maszerującym tłumem. Zupełnie jakby nieprzerwanie wbite były w jeden punkt.
            Był nim Adam Worsley, tak brutalnie, że aż niemożliwie dostrzeżony.
            Po chwili cień o czarnych oczach znikł.
            I dopiero wtedy brunet zdał sobie sprawę, że stoi jak wryty.
            Nogi same zmusiły go do biegu. Krok za krokiem, ruch za ruchem. Próbując dogonić złudzenie, nie zważał na ludzi, którzy niczym las poruszanych niebezpieczeństwem ukwiałów uciekali na boki i rozstępowali się bez słowa wyjaśnienia.
            Choć brązowooki widział te tajemnicze oczy ledwo przez chwilę nim umknęły przed nim, biegł co sił w stronę, którą intuicja nazywała właściwą. Nie wiedział zupełnie, gdzie zniknął rzucający mu wyzwanie cień, lecz musiał udać się zań w pogoń.
            Równie dobrze mogła to być halucynacja wyczerpanego samotnością umysłu. Zjawa zrodzona tylko i wyłącznie z potrzeb samego bruneta. Jego psychice bez trudu udałoby się zmylić go marną wizją czyichś oczu podobnych bardziej do snu niż do jawy.
            Ale co jeśli to była  j e g o  rzeczywistość?
            Za kolejnym skrzyżowaniem prawie zupełnie nie było ludzi. Tylko garstka spokojnie spacerujących osób rzucała się w oczy chłopaka.
            Poza jednym szybciej kroczącym mężczyzną. Pewnie nawet nie zwróciłby nań uwagi, gdyby w pewnym momencie nie odwrócił się ostrożnie, by spojrzeć za siebie.
            Czarne oczy znów zetknęły się z jego wzrokiem. Tym razem jednak Adam nie pozwolił sobie na bezczynne stanie w miejscu. Od razu rzucił się śladem mężczyzny.
            To nie było złudzenie. Stukot uderzających o chodnik butów był dla dwudziestolatka wystarczającym dowodem. Zebrał wszystkie siły w sobie, by wyciągnąć krok.
            Był już tak blisko, o dwie długości, może trzy. Tak blisko, że słyszał niespokojny oddech tego drugiego. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, chwycić półę ubrania, szarpnąć, pociągnąć, choćby miało to przewrócić ich obu.
            Poczuł bolesne uderzenie. Skóra na kolanach bez wątpienia zdarła się do krwi. Przez chwilę Adam miał ochotę płakać, pewien beznadziejności swego czynu.
            Dopóki nie zdał sobie sprawy, że mocno zaciśnięta dłoń mnie jakiś materiał.
            - Ała… - mruknął ciemnym głosem mężczyzna o czarnych oczach i cynamonowej skórze. Musiał upaść nie tylko na kolana, ale i na ręce. Jego twarz zasłoniły rozsypane czarne włosy, niezwykle gęste i długie.
            Adam patrzył, jak mężczyzna siada na piętach, a następnie dłonią odgarnia splątane włosy do tyłu. Po tym geście spojrzał zza ramienia na brązowookiego, wbijając wrogie spojrzenie w jego twarz.
            - Puść moje ramię – nakazał stanowczo. Worsley spełnił jego prośbę, lecz zamiast tego przyciągnął obcego do siebie, przytulając mocno. – Co ty wyprawiasz?! Zostaw mnie, szaleńcu!
            Przez chwilę mężczyzna próbował wyszarpać się z uścisku ramion Adama, jednak gdy nie udało mu się to, westchnął tylko i zaczął cierpliwie czekać. Zdawało się, że wiedział, iż nawet gdyby bił dwudziestolatka po głowie czy brzuchu, ten za nic nie puściłby go.
            To nie był sen ani złudzenie. To nie była halucynacja chorego umysłu.
            Ten mężczyzna istniał. Miał głos, zapach i własne ciało. Ciepłe ciało, którego dotyk zdawał się dla bruneta tak bezcenny, iż myślał, że nie nacieszy się nim do końca świata.
            Jakiś człowiek  n a p r a w d ę  mógł na niego patrzeć. N a p r a w d ę  go dostrzegał. N a p r a w d ę go dotykał, a nie wyślizgiwał się w ostatniej chwili z jego rąk jak łapana w wodzie ryba.
            O n  i s t n i a ł.
            Adam nawet nie zauważył, kiedy zaczął płakać. Cichy, lecz głęboki szloch zatrząsł jego ciałem, kiedy uświadomił sobie tak wspaniałą myśl. Nigdy wcześniej nie pomyślałby, że do łez ucieszy go świadomość rzeczywistości własnego życia.
            Może od teraz wszystko wróci do normalności? Może zdrowieje już z tego absurdalnego stanu? Może wkrótce znów będzie mógł patrzeć innym w twarz? Wtedy te kilka miesięcy egzystowania nie poszłoby na marne, bo życie Adama znów nabrałoby niezrozumiałego sensu życia normalnego człowieka. Nadzieja zalewająca go zdawała się być złotem, płynnym złotem światła, w którym znów mógł się kąpać.
            Po jakimś czasie puścił wreszcie czekającego mężczyznę. Ten wstał powoli i odwrócił się twarzą do niego. Adam jednak nie miał sił, by unieść się na nogach. Patrzył z radością w twarz ciemnoskórego obcego i znów miał ochotę płakać.
            - Kim jesteś? – spytał wreszcie brunet, nadal niezgrabnie siedząc na bruku.
            - Co ci da ta wiedza? I tak wkrótce się zabijesz – odparł mężczyzna. Brązowooki przechylił nieco głowę, nie rozumiejąc go.
            - Co masz na myśli?
            Obcy posłał mu współczujące spojrzenie. Nadal jednak było ono twarde i stanowcze. Wręcz wrogie.
            - Czyli ty nic nie wiesz, biedaku. Pewnie myślisz sobie na mój widok, że teraz będzie już dobrze? – czarnowłosy kucnął przed nim. – No to pozwól, że ci coś powiem. To klątwa. Cała ta „niewidzialność” to klątwa. I ona nigdy się nie skończy.
            Z gorzkim uśmiechem i wrogimi oczyma mężczyzna wstał i wolnym krokiem się oddalił. Adam patrzył za nim w znieruchomieniu. Obserwował jego absolutnie normalny ruch, jak gdyby to, co przed chwilą powiedział, było ledwo wspominką o pogodzie. Jakby wcale nie zauważył, że jego słowa uderzyły Worsley’a niczym obuch, pozbawiły go oddechu.
            Został w mroku. W gęstej, lepkiej ciemności, która ograniczała ruchy nawet jego powiek.
            A jeszcze przed chwilą kąpał się w jasności.
            Dlaczego? Dlaczego ten mężczyzna to powiedział? Mówił prawdę? B y ł  prawdą? A może to tylko desperacki wymysł, marny sen? Może nie był on nawet człowiekiem, tylko jakimś stworem, który…
            Który co?
            - Zaczekaj… - szepnął ciężko.
            Nie miał prawa go tak zostawiać. Nie miał prawa dawać mu nadziei, by natychmiast ją z niego wydrzeć.
            - Zaczekaj – jego głos był nieco głośniejszy, choć nadal niknął w powietrzu jak dym.
            Nie miał prawa zwyczajnie odejść, nie wyjaśniwszy mu niczego. Nie miał prawa milczeć i uciekać.
            - Zaczekaj na mnie – zawołał, wreszcie ruszając się z miejsca.
            Nie miał prawa odchodzić z całym tym światłem i lekkością.
            Drżące nogi nie chciały unieść bruneta, lecz widok stale oddalającego się mężczyzny zmusił Adama do bolesnego ruszenia się. Miał wrażenie, że zaraz znów upadnie i tym razem już się nie podniesie. Dlatego nie mógł sobie pozwolić na słabość. Na pewno nie teraz, gdy przed jego oczyma pojawiła się owa postać.
            Kimkolwiek by nie był, wiedział. Wiedział, co dotknęło brązowookiego. „Klątwa”? Jaka klątwa? Skąd? Dlaczego akurat on?
            Nie rozglądając się, mężczyzna znienacka wkroczył na jezdnię przecinaną pędzącymi samochodami. Jego ruchy zdawały się być zupełnie niezainteresowane tym, co dzieje się z nim samym. Jakby był duchem, który nie zważał na swój los.
            Adam znał ten widok. W ściskającym trzewia odruchu rzucił się w przód, wrzeszcząc ochryple na cały głos:
            - Stój!!!
            Na środku drogi czarnowłosy odwrócił się w jego stronę. Obsydianowe oczy wbiły wrogie spojrzenie w biegnącego Adama. Lecz na jego ustach wykwitł swego rodzaju uśmiech. Zupełnie jakby obcy cieszył się z widoku bruneta tak desperacko wyciągającego w jego stronę rękę.
            Drogę zasłoniło auto towarowe.
            Gdyby jechało trochę szybciej, Adam straciłby życie.
            Zacisnąwszy dłoń na nadgarstku obcego mężczyzny, brunet skoczył przed siebie. W ostatniej chwili znaleźli się po drugiej stronie ulicy. Znów leżeli na bruku z poobijanymi ciałami.
            Miasto jakby pochłonęła cisza. Żaden człowiek nie przechodził obok, żaden samochód nie pędził przez ulicę. Tylko oddech dyszącego z brązowookiego zdawał się wybrzmiewać w prędkim rytmie.
            Nagle obcy mężczyzna zaczął się śmiać na cały głos, najwyraźniej nie kontrolując samego siebie. Dwudziestolatek patrzył na niego z niedowierzaniem, lecz nawet po dłuższej chwili ciemnoskóry nie przestawał. Dopiero gdy rzucił na Adama wzrok załzawionych oczu, spytał:
            - I po co to zrobiłeś? Wszystko skończyłoby się szybko i bezboleśnie.
            - O co ci chodzi? Uratowałem ci życie – brwi bruneta ściągnęły się mocno, gdy podnosił się na kolanach
            - No właśnie! – ostatnia fala śmiechu mężczyzny brzmiała niemal jak płacz.
            - Kim jesteś? – zapytał znów Adam. Mężczyzna, odzyskawszy oddech, spojrzał nań z niechęcią, po czym podparł się na drżących rękach. Światło na ulicy nagle zmieniło barwę z jasnozłotego na błękitnoszare, gdy cienka chmura przesłoniła słońce swym lichym ciałem.
            - Nie dasz mi spokoju, póki nie powiem, prawda? – brunet pokręcił głową. – W takim razie co dokładnie chcesz wiedzieć?
            - Jak masz na imię?
            - Liam. Liam Leyti.
            Brązowooki przygryzł wargę nim zadał kolejne pytanie.
            - …Dlaczego mnie widzisz?
            Liam uśmiechnął się cierpko.
            - Bo jestem w tej samej pozycji co ty.
            Przez chwilę Adam milczał. Ta bezceremonialna odpowiedź była czymś zupełnie innym niż się spodziewał. Czyli było więcej ludzi z tą „klątwą”? Dlaczego zatem Liam, zupełnie niezaskoczony jego istnieniem, nie jest z rzekomymi innymi?
            - Wspomniałeś wcześniej o klątwie… - Liam kiwnął głową. – Wiesz o niej coś więcej?
            Indianin (tak wywnioskował brunet) przeniósł się kilka metrów dalej, by usiąść pod ścianą najbliższego budynku. Kiedy zauważył, że Adam ciągle jest w tym samym miejscu, poklepał znacząco miejsce obok siebie. Chłopak podążył więc za nim.
            - Może zanim zacznę opowiadać co wiem, powiesz mi, jak ty masz na imię? – zaproponował mężczyzna.
            - Adam Worsley.
            - Brzmi jak „worse slave”, nieprzyjemnie – skomentował Liam.
            - Dziękuję, nie musisz mi mówić – na ironiczną nutę w głosie bruneta ciemnooki uśmiechnął się lekko.
            - Nie wiem dużo o tej klątwie – mężczyzna zaczął wreszcie opowiadać. – Nikt nie wie, skąd się wzięła ani przez kogo zostaliśmy przeklęci. W mojej rodzinie jednak od pokoleń wszyscy zdają sobie sprawę z jej istnienia. Raz na osiemdziesiąt lat dwoje ludzi urodzonych tej samej nocy w dniu swoich dwudziestych urodzin staje się niewidzialnymi. Nie znikają, nie umierają, nie przenikają do innego świata. Po prostu reszta społeczeństwa już nigdy nie spojrzy, nie usłyszy, nie poczuje ani nie dotknie tych dwóch osób. Zwierzęta nas widzą, ale unikają jak tylko się da, bo czują od nas coś w rodzaju złej aury. Klątwa ciągnie się w dwóch różnych liniach krwi. Jeżeli po sześćdziesięciu latach jakaś kobieta w bezpośredniej linii nie zajdzie w ciążę, klątwa przenosi się na jej bliższą lub dalszą rodzinę. Zawsze na kogoś pada, nie da się jej uniknąć. A kiedy już kogoś dosięgnie, w oczach reszty ludzi ślad po niej ginie na zawsze. Nikt z naszej rodziny jeszcze nigdy nie wrócił do „widzialnych”. Nawet po śmierci nie widać trupa takiej osoby – ciemnooki zrobił pauzę. Patrzył ze smutkiem przed siebie, myśląc. Szybko jednak przeniósł wzrok na Adama. – Jesteśmy jak dwa świetliki, które nagle zgasły. To aż cud, że się znaleźliśmy, wiesz?
            Brunet spojrzał nań z zaskoczeniem. Choć to, co przed chwilą usłyszał, wstrząsnęło nim zupełnie, porównanie do świetlików zwróciło jego uwagę niezwykle mocno. Tak bolesne i trafne. Czemu nie wpadł nań wcześniej?
            - Czyli naprawdę nie możemy nic zrobić? – spytał Adam po chwili milczenia.
            - Równie dobrze moglibyśmy umrzeć w swoje urodziny, wręcz oszczędzilibyśmy sobie cierpienia – odparł ciemnooki.
            - Ale wtedy nie poznalibyśmy się.
            - Naprawdę sądzisz, że to ledwo spotkanie jest warte klątwy? – Liam rzucił mu nieco pogardliwe spojrzenie.
            - Jeszcze nie wiem. Chciałbym, żeby było warte – mruknął cicho brązowooki.
            - Jesteś gejem?
            Adam wytrzeszczył oczy z zaskoczeniem.
            - Nie, nie to miałem na myśli! Naprawdę, zupełnie nie. Miałem… dziewczynę. Wcześniej – gwałtowne zaprzeczenie zmieniło się w ledwo wyduszone słowa.
            - Jasne, rozumiem. Wybacz podejrzenia – ciemnowłosy położył dłoń na jego ramieniu. Adam odetchnął głęboko.
            - Czyli jesteś w moim wieku? – spytał brązowooki, zmieniając temat.
            - Nawet lepiej, bo z tego samego dnia co ty.
            Obaj mężczyźni zaśmiali się krótko.
            Nie chciał myśleć o przeszłości. Nie miał zamiaru do niej wracać, bo czułby jedynie zawód i żal. Gorycz, której nie dałby rady się wyzbyć. Musiał ją zostawić za sobą, musiał kroczyć dalej sam.
            Tak przynajmniej myślał z początku.
            Teraz nagle odnalazł drugą osobę. Kogoś, kto jest w tej samej sytuacji co on, kto wiedział, co się z nimi stało. Nic nie wiedział o Liamie. Teoretycznie byli dla siebie zwyczajnie obcy. Adam czuł, że jeśli teraz nie skorzysta z okazji, za chwilę rozstaną się i znów będzie skazany na lichą egzystencję. Jak mógłby wrócić do otumaniającego życia z dnia na dzień, jak mógłby znów kierować się tylko instynktem, wiedząc, że ten czarnooki cień rzeczywiście istnieje?
            - To co teraz?
            Liam spojrzał na niego ze zdziwieniem.
            - „Co teraz”? A czego ty oczekujesz?
            - Nie wiem, moglibyśmy zostać razem – mruknął chłopak z nadzieją.
            Indianin żachnął się niespodziewanie.
            - Chyba żartujesz. Mam żyć w iluzji nadziei, że będzie dobrze, bo znalazł się nagle człowiek, którego też cały świat ma w dupie? Przecież to niczego nie zmieni, nasze istnienie nadal będzie bezwartościowe – mężczyzna wstał i przeciągnął się.
            - To dlaczego ciągle żyjesz? – zapytał Adam.
            Skrzyżowali ze sobą wzrok. Wyglądało to, jakby brązowooki trafił prosto w sedno. Sztuczny uśmiech znikł z twarzy Liama, kiedy zdał sobie sprawę, że „ten drugi” poznał jego słaby punkt. Widocznie ukrywał go nawet przed samym sobą. Przez kolejną chwilę zapanowała cisza, kiedy ciemnoskóry zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego oczy zwęziły się, gdy próbował wręcz przewiercić bruneta wzrokiem.
            - Nie wydajesz mi się jeszcze szalony, więc może krótka wspólna podróż nie będzie zła? Przynajmniej nie będę mówił tylko do siebie.
            Adam odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się szczerze, gdy drugi mężczyzna podał mu rękę. Z chęcią wsparł się o nią, by następnie ruszyć za czarnowłosym.
            Czy w słowach Liama nie było wiele prawdy? Czy rzeczywiście to, że obaj istnieli, mogło jakkolwiek poprawić sytuację dwojga obcych dla siebie ludzi? Te pytania rzucały czarny cień z pełnego wątpliwości kąta w jego umyśle. Nie był on jednak w stanie zakryć radości, którą czuł brązowooki. Ta jedna myśl rozjaśniała wszystko, napełniając go ulgą i nadzieją
            To naprawdę cud, że dwa świetliki, które nagle zgasły, dały radę się odnaleźć.

6 komentarzy:

  1. Ach, sytuacja Adama wydaję się taka cudowna! Pierwsze co ja bym zrobiła, to wymierzenie sprawiedliwości na tych sukinsynach chronionych przez rząd amerykański. Oby wpadli na ten pomysł, jak zaczną się nudzić. To albo seks, oczywiście.
    Jak dla mnie Liam za szybko mu wszystko powiedział. Nie lepiej by było rozciągnąć to, ja nie wiem, np. przy jakimś niezobowiązującym drinku? Nie?
    Adam, taka sierota, mam nadzieje, że będzie subem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co ja gadam, on j e s t subem. Nie ma innej opcji.

      Usuń
  2. No fajnie się wyjaśniło, ciekawie. Bycie pomiędzy chyba nie jest fajne, mam nadzieję że skoro jest klątwa to na każdą znajdzie się jakiś sposób zanim ktoś zwariuje:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam, to znowu ja, burak pastewny :) Wybacz brak komentarza pod poprzednim rozdziałem, szkoła wysysa ze mnie życie.
    Co do trójeczki - dobrze, że nie ciągnąłeś tułaczki Adama przez dwa miliony rozdziałów, bo to by się dramatycznie rozwodniło. Tak jest lepiej! I ogrody botaniczne mi się bardzo podobały, myhyymm <33 Ta opozycja wolności i samotności Ci się udała, ale Adam jest taki biedny ; ; To schronisko było rozdzierająco smutne, aż owinęłam się kocykiem.
    Żarcie w restauracji i sama restauracja była złota i zrobiłam się głodna, you fucker. Ta kolendra, awh man.
    I do rzeczy... Liam Leyti, Racu, Ty gówno Ty. No oczywiście, że widzi go tylko ta jedna osoba i oczywiście, że to musiał być czarnowłosy Indianin z obsydianowymi oczami. Adahdvhavdsjchfsd. Man, co Ty mi znowu robisz?
    I samo spotkanie, Adam poczuł taką ulgę i tak dramatycznie potrzebował poczuć realność tego człowieka, żeby poczuć własne istnienie. No i się rozczarował, ale nie całkiem, bo jest już z Liam'em ;u; I faktycznie, powiedział mu to szybko, ale nie bardzo wyobrażam sobie, że Adam poczekałby na drinka czy cokolwiek innego. Znalazł drugą niewidzialną osobę, która ma odpowiedzi i dwukrotnie przeorał nią beton, więc, well, byłoby ciężko :P
    Analogia do świetlików była cudna, znowu i wątek matki, tak bardzo mi się on podoba.
    I w sumie tyle na ten komentarz, czekam na kolejny rozdział i czuję, że Liam będzie perfekcyjną sassy szują <33
    Branocka!
    ~B.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cześć, Racu :) Wybacz za opóźnienie w komentarzu, ale swoje zrobił powrót do domu na święta i ogólne próby zapanowania nad chaosem. W domu, oczywiście.
    Ale co do rozdziału.. mnie też bardzo cieszy, że sam czas od momentu 20-stych urodzin Adama aż do spotkania Liama został bardzo treściwie, a jednak krótko opisany. Od początku też chodziło mi po głowie pytanie, które potem swoim stwierdzeniem potwierdził Liam: czemu jeszcze się nie zabił? Czy daleko jest mu do popełnienia samobójstwa? W końcu jak długo można znosić taką sytuację, mając wciąż w pamięci utraconą miłość? Aż tu nagle padło w sumie jedno zdanie, które na tę chwilę wydaje mi się odpowiedzią... Mianowicie, w Adamie ciągle tli się wola walki. Ciągle chce żyć, nawet jeśli zmarnowany umysł podpowiada inaczej. Mam nadzieję, że spotkanie Liama (swoją drogą, mega interesującego :D taki badass się szykuje! *zaciera rączki*) tylko tę iskrę rozmucha ^^
    Ej, a co do nazwiska Adama, już nigdy nie będę na nie patrzeć tak samo =.= uuuch. Choć do tej pory bardziej kojarzyło mi się z Weasley ;)
    Wszystkiego dobrego, Racu, na Święta i nie tylko :)
    Alys

    OdpowiedzUsuń
  5. Królowa Pedalstwa z zawyżonym ego przybyła komentować. Wreszcie. Ale tym razem odkładanie spełnienia obietnicy spowodowane było brakiem czasu, a nie moim patologicznym lenistwem, naprawdę!
    Opowiadanie zapowiada się ciekawie. Zastanawiam się, w jaką stronę z nim pójdziesz i jak wykorzystasz fakt, iż Liam oraz Adam stali się niewidzialni dla reszty społeczeństwa. Co zamierzają zrobić? Jak ich psychika potraktuje to, że cały świat jest na tę chwilę wyłącznie do ich dyspozycji?
    Technicznie - żadna nowość - jest dobrze. Tak tylko się trochę poczepiam sceny, w której Liam wyjaśnia Adamowi szczegóły dotyczące trzymającej się ich klątwy. Brakuje mi... Hmm, jakiś przerw, opisów tego, co w danym momencie mężczyźni robią. To nadałoby scenie żywotności, a tak mamy tylko suchą ekspozycję.
    Także no, podoba mi się. Jak zwykle, heheszky.
    Mam jeszcze pytanie: czy Adam i Liam mogą zostać zabici? Na przykład ktoś zupełnie przypadkowo strzeli w miejsce, w którym się znajdują: kula ich ominie czy też nie?

    OdpowiedzUsuń