Podróż nie dłużyła się Adamowi. Gdy
tylko pociąg zatrzymał się gdzieś daleko, wysiadł zeń i ruszył przed siebie jak
gdyby nigdy nic. Potem znalazł kolejny pociąg. I jeszcze jeden. A gdy znalazł
się w jakimś miasteczku, przenocował u osoby, która nie miała pojęcia o jego
istnieniu. Skorzystał z jej łóżka, jej prysznica, jej zapasów jedzenia. A potem
pojechał dalej.
Ta wędrówka trwała kilka miesięcy. Z
maja zrobił się wrzesień. Chłopak odwiedził wiele miejsc, przejeżdżał przez
jedenaście stanów USA, trzy duże miasta Kanady, a teraz z chwilowego pobytu w
Meksyku wrócił do Stanów Zjednoczonych.
Przez cały ten okres czasu nie
widział ani jednej ludzkiej twarzy. Nauczył się za to bardzo ważnej rzeczy.
Jak żyć w pełnej wolności.
Bycie niewidzialnym wiązało się z
brakiem rozliczania go ze wszystkiego, co zrobił. Nie było żadnych praw go
ograniczających, żadnych barier i granic. Mógł albo żyć, albo umrzeć. Nic
innego nie miało znaczenia dla kogoś, kto nie istnieje w świecie ludzi. Adam
stał się niezauważalnym zwierzęciem, które miało szczęście o tyle, że nikt nie
chciał na nie polować.
Nie oznaczało to jednak, że brunet
pogodził się z sytuacją. Nienawidził jej i nie chciał, by trwała przez cały
czas. Co jednak dałoby mu ciągłe myślenie, użalanie się nad własnym losem? I
tak nie zwróciłby tym niczyjej uwagi. Musiał iść naprzód, żeby ścigająca go
ciemność nie zaciągnęła go w otchłań.
Najbardziej doskwierała mu
samotność. Przebywanie wśród ludzi tylko ją pogłębiało – każdy odwracał się od
niego jeszcze zanim chłopak nań spojrzał. Ciekawe jaka siła odpychała ich wzrok
od niego? Był pewien, że nie robili tego z własnej woli. Czasem spotykał
śpiących gdzieś ludzi i zawsze albo coś ich zasłaniało, albo odwracali się tak,
by znów widział jedynie ich plecy.
Zauważył też ważną rzecz. Tylko
ludzie go nie widzieli. Zwierzęta wręcz kierowały wzrok prosto na niego, jak
gdyby był czyhającym nań drapieżnikiem. Ptaki milkły, psy się kuliły, koty
wytrzeszczały na niego czujne oczy. Las cichł zupełnie, gdy tylko do niego
wkroczył. Wszystkie stworzenia uciekały, kiedy tylko nadarzyła się okazja lub
gdy chłopak starał się do nich zbliżyć.
Przez chwilę miał nadzieję, że uda
mu się przyzwyczaić jakieś zwierzę do siebie. W jednym z miast wkradł się do
schroniska. Ujadające głośno psy opuszczały głowy i kuliły ogony, kiedy obok
nich przechodził. Nawet nie chciały go atakować – drżały jak gdyby widziały
śmierć na własne oczy. Po kilku minutach Adam wyszedł stamtąd ze łzami w
oczach.
Tak bardzo bolała go świadomość, że
jedyna nadzieja na choć częściowe zmazanie samotności z jego serca przestała
istnieć.
Potem wpadł w rutynę. Żył z dnia na
dzień, kierując się wyłącznie swoimi instynktami. Będąc głodnym, kradł
jedzenie. Będąc śpiącym, włamywał się do domów czy hotelów. Gdy padał deszcz,
chował się właściwie gdziekolwiek. Gdy słońce niemal spalało ziemię, ukrywał
się w cieniu. Przez resztę dnia po prostu włóczył się, oglądał świat wokół
siebie lub patrzył na drzewa. Ogromne, stare drzewa, których konary uginały się
pod ciężarem gałęzi i liści lub młode, kilkuletnie drzewka, dopiero rozwijające
się w stronę słońca.
Często wkradał się do ogrodów
botanicznych, jeśli jakiś był w danym mieście. Pośród ogromu drzew, krzewów,
kwiatów Adam potrafił choć na chwilę się uspokoić, odprężyć. Chowając się
między roślinami, czuł się, jakby z własnej woli chował się przed innymi
ludźmi, przed całym światem. Nikt nie próbował go znaleźć, nikt nie próbował go
złapać i wyrzucić. Kilka razy zdarzyło mu się nawet spędzać całe noce skrytym
pośród egzotycznych roślin. Bliskość choćby tej części natury dawała mu
niesamowite poczucie bezpieczeństwa, tak potrzebne brązowookiemu.
Tego ciepłego wrześniowego dnia Adam
szedł uliczkami jakiegoś niespecjalnie dużego miasta w Kalifornii. Wiele na
jego temat nie umiał powiedzieć poza tym, że miało ono bardzo spokojny o tej
porze roku ogród botaniczny. Wyszedł poza jego bramy właściwie tylko dlatego,
że poczuł głód. Nikt poza nim nie chodził po alejkach ogrodu. Być może godzina
lub dzień nie sprzyjały robieniu pikników. W takim wypadku brunet musiał
niechętnie opuścić spokojne miejsce.
O dziwo po ulicach kręciły się duże
gromady ludzi. Spieszyli gdzieś w każdą ze stron – a jednak żaden z nich nie
patrzył na chłopaka, który z opuszczoną głową wkroczył między nich. Brązowooki
nauczył się wpatrywać tylko we własne stopy. Nie unosił wzroku na nikogo, by
nie zawieść się tak, jak za każdą z umyślnych lub i nie prób.
Zapach ciepłych dań dobiegł go, gdy
ktoś wyszedł z lokalu tuż obok. Otwarte na oścież brązowe drzwi z pomalowanym
na złoty kolor uchwytem prawie natychmiast się zatrzasnęły, chowając przed
oczyma chłopaka wnętrze knajpy o nazwie Gorgonia. Pusty żołądek, zmęczony
cierpliwym czekaniem na kolejny posiłek, popchnął Adama do owych drzwi. Zapach
kolendry i szpinaku podrażnił węch i ostatecznie zmusił do wejścia za starty
tysiącem przekraczających go stóp próg.
Choć na zewnątrz ludzie ciągle
gdzieś szli, tutaj zawitało ledwo kilka osób. Jakiś mężczyzna, któremu nie
chciało się ściągnąć płaszcza, dwie młode kobiety dyskutujące o czymś zapisanym
w barwnych notatkach i kobieta z wnuczką chętnie najadającą się pucharkiem
lodów.
Kelner spojrzał przelotem na drzwi,
u których zawieszony dzwonek wydał z siebie radosny, wysoko miedziany dźwięk.
Lecz Adam nie stał już u szklanych drzwi, a wszedł głębiej i usiadł, by
obserwować uważnie klientów.
Wielokrotnie próbował w takich
miejscach zwrócić na siebie uwagę – otwierał i zamykał drzwi, przekładał lub
rozbijał talerze czy siadał w wejściu i cierpliwie czekał, aż ktoś obok niego
przejdzie. Łatwo jednak było domyślić się, że ludzie omijali lokal, w którym
się znajdował, szerokim łukiem, a obsługa zniszczony sprzęt zauważała po
chwili, gdy zdążył w gniewie bądź desperacji przejść choć parę kroków dalej.
Od tamtej pory starał się nawet nie
myśleć o podobnych próbach. Żal i bezsilność, które dopadały go wraz ze
świadomością nieudolności jego czynów, dobijały chłopaka tak mocno, że przez
kolejne parę dni nie chciał wziąć nic do ust. Za każdym jednak razem ta tajemnicza
i okrutna wola życia, jaka tliła się nie w umyśle, a w ciele bruneta, zmuszała
go do przetrwania, choćby miała to być li instynktowna egzystencja.
Jeden z kelnerów właśnie przyniósł
mężczyźnie w płaszczu parujący talerz z jakimś obfitym daniem. W czerwonawym
sosie podana mu została jakaś pasta, którą dodatkowo obsypano mnóstwem
zielonych ziół. Mężczyzna przez chwilę kontemplował posiłek, najwyraźniej
zadowolony z jego wyglądu.
W tym momencie Adam wstał. Spokojnym
krokiem zaczął zbliżać się do mężczyzny, który chwycił serwetkę i ułożył ją
sobie kulturalnie na kolanach. Tylko kilka metrów, stale zmniejszający się
dystans dzielił brązowookiego od sięgającego już po widelec mężczyzny. Już był
tak blisko, ledwo za nim, bezpośrednio za jego plecami. Gdyby wyciągnął teraz
szybko rękę, dałby radę uchwycić materiał płaszcza na jego ramieniu. Chłopak
zacisnąłby palce mocno i nie puścił. Zmusiłby go do odwrócenia głowy i
spojrzenia mu w twarz, mroczną teraz, pokrytą zarostem i maską samotności twarz
wieloletniego wędrowca…
Mężczyzna w płaszczu gwałtownie
wstał, odsuwając znienacka swoje krzesło od stolika. Wartkim krokiem poszedł w
kierunku toalet.
Adam przez chwilę patrzył za nim.
Wydawałoby się, że jakiś cień przemknął po jego twarzy, wbijając się cierniem w
spojrzenie tych dziwnych oczu. To złudzenie prędko minęło, a brunet bez wahania
wziął talerz z jedzeniem przyniesionym dla mężczyzny w płaszczu, następnie
skierował się z powrotem ku zajmowanemu uprzednio stolikowi. Tym razem usiadł
tyłem do sali.
Kiedy dwudziestolatek pochłaniał
powoli kolejne kęsy całkiem smacznej, choć nieco przeprawionej pasty, mężczyzna
w płaszczu wrócił. Wdał się w kłótnię z kelnerem, choć bardziej brzmiało to jak
agresywne oskarżanie cierpliwie słuchającego pracownika. Wkrótce zjawił się sam
właściciel, który również zwalił całą winę na jedynego o tej porze kelnera na
sali. Po długich przeprosinach zaoferowano mężczyźnie w płaszczu jeszcze jedną
porcję na koszt firmy, na co klient z zadowoleniem przystał. Było pewne, że
kolejnego dnia niewinny kelner nie przyjdzie już do pracy.
Adam przez chwilę pomyślał, jak
ponuro zabawnym był fakt, iż kilka metrów od nich skradzione danie konsumował
za darmo on sam. Nędzny uśmiech spełzł mu jednak z twarzy, gdy cichy szept podpowiedział
mu, że wystarczyłoby tym ludziom odwrócić się i unieść głowy. Czyż nie jest to
ironicznie proste?
- Mamo, jestem zmęczony – mruknął z
niechęcią mały chłopiec. – Kiedy wreszcie wysiądziemy?
- Cierpliwości, kochanie. Za
kilkadziesiąt minut już będziemy u cioci. Wytrzymasz, synku? – spytała go
kobieta o krótkich, gęstych puklach, których ciemna barwa była tą samą, którą
posiadało dziecko.
- No dobrze. Ale tak bardzo chce mi
się spać.
Mały chłopiec ze znudzeniem
przypatrywał się przemijającym szybko drzewom, drogowskazom i płotom niektórych
domów. Co jakiś czas pusta przestrzeń ciemnej zieleni przezierała spomiędzy
nich, lecz wtedy oczy dziecka spoczywały na pasmach pomarańczowo-różowych chmur
układających się niczym kołdry nad zachodem słońca.
Samochód, którym jechał wraz z
matką, nie zatrzymywał się od kilku godzin i ciemnowłosemu chłopcu dawno temu
znudziło się śpiewanie, słuchanie radia czy obserwowanie widoków zza okna. Gdy
było jaśniej, w niektórych miejscach pasły się jeszcze jakieś zwierzęta, lecz
teraz wszystkie zostały już zamknięte na noc w oborach, jak powiedziała mu
matka. W sumie dziecko z chęcią posłuchałoby, jak kobieta czyta mu jakąś
książkę, lecz odmówiła wyraźnie, bo przecież prowadziła samochód.
- Mamo, a nie mogłabyś mi czegoś
opowiedzieć? Na pewno znasz jakąś bajkę – zaproponował chłopiec, odwracając się
przodem do niej. Na młodej twarzy pojawił się lekki uśmiech, dziwnie
kontrastujący z fioletowym siniakiem pod jej opuchniętym jak śliwka okiem.
- Dobrze, kochanie. Chcesz usłyszeć
o słoniu, który zazdrościł mrówkom?
- Nie, tę już słyszałem. Jakąś nową,
mamo – dziecko przeciągnęło nudząco ostatnie słowa.
- Hm… A co o dwójce przyjaciół
chcących złapać spadającą gwiazdę?
- No dobrze, ta będzie okej –
chłopiec oparł się luźno, zapadając nieco w dużym siedzeniu. Przez moment
zaciekawiło go, dlaczego tym razem mama nie założyła mu fotelika, a posadziła
bez niczego obok siebie. Przecież był jeszcze mały, żeby wyjrzeć przez okno,
musiał się wyprostować i unieść na palcach. Szybko jednak skupił się na bajce,
którą matka snuła przyjemnym głosem. W końcu tej jeszcze nie słyszał, a mama
nie zawsze chciała mu opowiadać nowe bajki. Zwłaszcza ostatnio. Odkąd się
uderzyła o drzwi, a potem ścięła włosy (które wolał, gdy były długie), czasem
na niego krzyczała. Płakał wtedy trochę, ale od razu go przepraszała, więc było
dobrze.
Tylko szkoda, że teraz musieli
jechać do cioci tak daleko. Miał przecież niedługo pójść do przedszkola, do
którego chodził też jego sąsiad, Eric. Eric był fajny, chłopiec lubił się z nim
bawić w kowbojów, astronautów czy wyścigowców. Ale pewnie jeszcze wrócą,
przecież obiecał Ericowi, że spróbują razem wejść na to wysokie drzewo obok
jego domu.
Monotonny głos opowiadającej
spokojną nadal historię kobiety w końcu uśpił chłopca. Jego mała główka
bezradnie opadła na jedno z ramion, a ciemnoniebieska czapka zsunęła się nieco.
Mimo że matka zauważyła stan swojego dziecka, uśmiechnęła się jedynie i
kontynuowała bajkę o dwóch małych chłopcach podążających tropem kosmicznego
pyłu, który zsypał się ze spadającej gwiazdy.
Kilkanaście minut później Adam
musiał znów wkroczyć między tłum ludzi. Żaden z nich nie patrzył w jego stronę,
lecz teraz mało go to obchodziło. Chciał jak najszybciej wrócić do ogrodu
botanicznego, gdzie mógłby w spokoju wygrzewać się na ostatnich wrześniowych
promieniach słońca. Idąc przed siebie, myślał o przyjemnym cieple, które
rozlewało się czerwienią na zamkniętych powiekach, myślał też o spokojnym,
powoli chłodniejącym wietrze, którego palce szumiały i wygrywały klekoczące melodie
pośród szerokich, jeszcze zielonych liści wyjątkowych klonów i kasztanowców.
Dziesiątki mijających go ludzi
przemieszczało się zbyt szybko, by brunet chciał im poświęcić jakąkolwiek
uwagę. I tak nikt go nie dostrzeże, nawet jeśli rzuci się pod ich nogi.
Zastanawiało go czasem, czy jakiś kierowca zainteresowałby się hukiem i
szarpnięciem swego samochodu, gdyby brązowooki specjalnie lub nie wpadł pod
jego koła. Stałby się widzialny po śmierci? Czy jego ciało zostałoby wreszcie
zauważone? Przecież on sam mógł ujrzeć twarze martwych ludzi, więc dlaczego
miałoby być inaczej w jego przypadku? Chociaż tyle niech będzie mi dane,
pomyślał, rozglądając się beznamiętnie po masie odwróconych od niego głów.
Lecz tego, co nagle ujrzał, nie
spodziewałby się już nawet we śnie.
Zza tła wszelkiej barwy i struktury
włosów, spomiędzy mas odwróconych od chłopaka pleców, przezierała para czarnych
oczu. Wyglądały niemal zwierzęco, tak dzikie rzucały przed siebie spojrzenie.
Spojrzenie skierowane prosto na
Adama.
Ludzie rozstępowali się, jakby nie
potrafili podjąć wyzwania stawienia czoła tym oczom. Ich siła błyszczała jasno,
nie pozwalając zniknąć pomiędzy maszerującym tłumem. Zupełnie jakby
nieprzerwanie wbite były w jeden punkt.
Był nim Adam Worsley, tak brutalnie,
że aż niemożliwie dostrzeżony.
Po chwili cień o czarnych oczach
znikł.
I dopiero wtedy brunet zdał sobie
sprawę, że stoi jak wryty.
Nogi same zmusiły go do biegu. Krok
za krokiem, ruch za ruchem. Próbując dogonić złudzenie, nie zważał na ludzi,
którzy niczym las poruszanych niebezpieczeństwem ukwiałów uciekali na boki i
rozstępowali się bez słowa wyjaśnienia.
Choć brązowooki widział te
tajemnicze oczy ledwo przez chwilę nim umknęły przed nim, biegł co sił w
stronę, którą intuicja nazywała właściwą. Nie wiedział zupełnie, gdzie zniknął
rzucający mu wyzwanie cień, lecz musiał udać się zań w pogoń.
Równie dobrze mogła to być
halucynacja wyczerpanego samotnością umysłu. Zjawa zrodzona tylko i wyłącznie z
potrzeb samego bruneta. Jego psychice bez trudu udałoby się zmylić go marną
wizją czyichś oczu podobnych bardziej do snu niż do jawy.
Ale co jeśli to była j e g o
rzeczywistość?
Za kolejnym skrzyżowaniem prawie
zupełnie nie było ludzi. Tylko garstka spokojnie spacerujących osób rzucała się
w oczy chłopaka.
Poza jednym szybciej kroczącym
mężczyzną. Pewnie nawet nie zwróciłby nań uwagi, gdyby w pewnym momencie nie
odwrócił się ostrożnie, by spojrzeć za siebie.
Czarne oczy znów zetknęły się z jego
wzrokiem. Tym razem jednak Adam nie pozwolił sobie na bezczynne stanie w
miejscu. Od razu rzucił się śladem mężczyzny.
To nie było złudzenie. Stukot
uderzających o chodnik butów był dla dwudziestolatka wystarczającym dowodem.
Zebrał wszystkie siły w sobie, by wyciągnąć krok.
Był już tak blisko, o dwie długości,
może trzy. Tak blisko, że słyszał niespokojny oddech tego drugiego.
Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, chwycić półę ubrania, szarpnąć, pociągnąć, choćby
miało to przewrócić ich obu.
Poczuł bolesne uderzenie. Skóra na
kolanach bez wątpienia zdarła się do krwi. Przez chwilę Adam miał ochotę
płakać, pewien beznadziejności swego czynu.
Dopóki nie zdał sobie sprawy, że
mocno zaciśnięta dłoń mnie jakiś materiał.
- Ała… - mruknął ciemnym głosem
mężczyzna o czarnych oczach i cynamonowej skórze. Musiał upaść nie tylko na
kolana, ale i na ręce. Jego twarz zasłoniły rozsypane czarne włosy, niezwykle
gęste i długie.
Adam patrzył, jak mężczyzna siada na
piętach, a następnie dłonią odgarnia splątane włosy do tyłu. Po tym geście
spojrzał zza ramienia na brązowookiego, wbijając wrogie spojrzenie w jego
twarz.
- Puść moje ramię – nakazał
stanowczo. Worsley spełnił jego prośbę, lecz zamiast tego przyciągnął obcego do
siebie, przytulając mocno. – Co ty wyprawiasz?! Zostaw mnie, szaleńcu!
Przez chwilę mężczyzna próbował
wyszarpać się z uścisku ramion Adama, jednak gdy nie udało mu się to, westchnął
tylko i zaczął cierpliwie czekać. Zdawało się, że wiedział, iż nawet gdyby bił
dwudziestolatka po głowie czy brzuchu, ten za nic nie puściłby go.
To nie był sen ani złudzenie. To nie
była halucynacja chorego umysłu.
Ten mężczyzna istniał. Miał głos,
zapach i własne ciało. Ciepłe ciało, którego dotyk zdawał się dla bruneta tak
bezcenny, iż myślał, że nie nacieszy się nim do końca świata.
Jakiś człowiek n a p r a w d ę mógł na niego patrzeć. N a p r a w d ę go dostrzegał. N a p r a w d ę go dotykał, a
nie wyślizgiwał się w ostatniej chwili z jego rąk jak łapana w wodzie ryba.
O n
i s t n i a ł.
Adam nawet nie zauważył, kiedy
zaczął płakać. Cichy, lecz głęboki szloch zatrząsł jego ciałem, kiedy uświadomił
sobie tak wspaniałą myśl. Nigdy wcześniej nie pomyślałby, że do łez ucieszy go
świadomość rzeczywistości własnego życia.
Może od teraz wszystko wróci do
normalności? Może zdrowieje już z tego absurdalnego stanu? Może wkrótce znów będzie
mógł patrzeć innym w twarz? Wtedy te kilka miesięcy egzystowania nie poszłoby
na marne, bo życie Adama znów nabrałoby niezrozumiałego sensu życia normalnego
człowieka. Nadzieja zalewająca go zdawała się być złotem, płynnym złotem
światła, w którym znów mógł się kąpać.
Po jakimś czasie puścił wreszcie
czekającego mężczyznę. Ten wstał powoli i odwrócił się twarzą do niego. Adam
jednak nie miał sił, by unieść się na nogach. Patrzył z radością w twarz
ciemnoskórego obcego i znów miał ochotę płakać.
- Kim jesteś? – spytał wreszcie
brunet, nadal niezgrabnie siedząc na bruku.
- Co ci da ta wiedza? I tak wkrótce
się zabijesz – odparł mężczyzna. Brązowooki przechylił nieco głowę, nie
rozumiejąc go.
- Co masz na myśli?
Obcy posłał mu współczujące
spojrzenie. Nadal jednak było ono twarde i stanowcze. Wręcz wrogie.
- Czyli ty nic nie wiesz, biedaku.
Pewnie myślisz sobie na mój widok, że teraz będzie już dobrze? – czarnowłosy
kucnął przed nim. – No to pozwól, że ci coś powiem. To klątwa. Cała ta
„niewidzialność” to klątwa. I ona nigdy się nie skończy.
Z gorzkim uśmiechem i wrogimi oczyma
mężczyzna wstał i wolnym krokiem się oddalił. Adam patrzył za nim w
znieruchomieniu. Obserwował jego absolutnie normalny ruch, jak gdyby to, co
przed chwilą powiedział, było ledwo wspominką o pogodzie. Jakby wcale nie
zauważył, że jego słowa uderzyły Worsley’a niczym obuch, pozbawiły go oddechu.
Został w mroku. W gęstej, lepkiej
ciemności, która ograniczała ruchy nawet jego powiek.
A jeszcze przed chwilą kąpał się w
jasności.
Dlaczego? Dlaczego ten mężczyzna to
powiedział? Mówił prawdę? B y ł prawdą?
A może to tylko desperacki wymysł, marny sen? Może nie był on nawet
człowiekiem, tylko jakimś stworem, który…
Który co?
- Zaczekaj… - szepnął ciężko.
Nie miał prawa go tak zostawiać. Nie
miał prawa dawać mu nadziei, by natychmiast ją z niego wydrzeć.
- Zaczekaj – jego głos był nieco
głośniejszy, choć nadal niknął w powietrzu jak dym.
Nie miał prawa zwyczajnie odejść,
nie wyjaśniwszy mu niczego. Nie miał prawa milczeć i uciekać.
- Zaczekaj na mnie – zawołał,
wreszcie ruszając się z miejsca.
Nie miał prawa odchodzić z całym tym
światłem i lekkością.
Drżące nogi nie chciały unieść
bruneta, lecz widok stale oddalającego się mężczyzny zmusił Adama do bolesnego
ruszenia się. Miał wrażenie, że zaraz znów upadnie i tym razem już się nie
podniesie. Dlatego nie mógł sobie pozwolić na słabość. Na pewno nie teraz, gdy
przed jego oczyma pojawiła się owa postać.
Kimkolwiek by nie był, wiedział.
Wiedział, co dotknęło brązowookiego. „Klątwa”? Jaka klątwa? Skąd? Dlaczego
akurat on?
Nie rozglądając się, mężczyzna
znienacka wkroczył na jezdnię przecinaną pędzącymi samochodami. Jego ruchy
zdawały się być zupełnie niezainteresowane tym, co dzieje się z nim samym.
Jakby był duchem, który nie zważał na swój los.
Adam znał ten widok. W ściskającym
trzewia odruchu rzucił się w przód, wrzeszcząc ochryple na cały głos:
- Stój!!!
Na środku drogi czarnowłosy odwrócił
się w jego stronę. Obsydianowe oczy wbiły wrogie spojrzenie w biegnącego Adama.
Lecz na jego ustach wykwitł swego rodzaju uśmiech. Zupełnie jakby obcy cieszył
się z widoku bruneta tak desperacko wyciągającego w jego stronę rękę.
Drogę zasłoniło auto towarowe.
Gdyby jechało trochę szybciej, Adam
straciłby życie.
Zacisnąwszy dłoń na nadgarstku
obcego mężczyzny, brunet skoczył przed siebie. W ostatniej chwili znaleźli się
po drugiej stronie ulicy. Znów leżeli na bruku z poobijanymi ciałami.
Miasto jakby pochłonęła cisza. Żaden
człowiek nie przechodził obok, żaden samochód nie pędził przez ulicę. Tylko
oddech dyszącego z brązowookiego zdawał się wybrzmiewać w prędkim rytmie.
Nagle obcy mężczyzna zaczął się
śmiać na cały głos, najwyraźniej nie kontrolując samego siebie. Dwudziestolatek
patrzył na niego z niedowierzaniem, lecz nawet po dłuższej chwili ciemnoskóry
nie przestawał. Dopiero gdy rzucił na Adama wzrok załzawionych oczu, spytał:
- I po co to zrobiłeś? Wszystko
skończyłoby się szybko i bezboleśnie.
- O co ci chodzi? Uratowałem ci
życie – brwi bruneta ściągnęły się mocno, gdy podnosił się na kolanach
- No właśnie! – ostatnia fala
śmiechu mężczyzny brzmiała niemal jak płacz.
- Kim jesteś? – zapytał znów Adam.
Mężczyzna, odzyskawszy oddech, spojrzał nań z niechęcią, po czym podparł się na
drżących rękach. Światło na ulicy nagle zmieniło barwę z jasnozłotego na
błękitnoszare, gdy cienka chmura przesłoniła słońce swym lichym ciałem.
- Nie dasz mi spokoju, póki nie
powiem, prawda? – brunet pokręcił głową. – W takim razie co dokładnie chcesz
wiedzieć?
- Jak masz na imię?
- Liam. Liam Leyti.
Brązowooki przygryzł wargę nim zadał
kolejne pytanie.
- …Dlaczego mnie widzisz?
Liam uśmiechnął się cierpko.
- Bo jestem w tej samej pozycji co
ty.
Przez chwilę Adam milczał. Ta
bezceremonialna odpowiedź była czymś zupełnie innym niż się spodziewał. Czyli
było więcej ludzi z tą „klątwą”? Dlaczego zatem Liam, zupełnie niezaskoczony
jego istnieniem, nie jest z rzekomymi innymi?
- Wspomniałeś wcześniej o klątwie… -
Liam kiwnął głową. – Wiesz o niej coś więcej?
Indianin (tak wywnioskował brunet)
przeniósł się kilka metrów dalej, by usiąść pod ścianą najbliższego budynku.
Kiedy zauważył, że Adam ciągle jest w tym samym miejscu, poklepał znacząco
miejsce obok siebie. Chłopak podążył więc za nim.
- Może zanim zacznę opowiadać co
wiem, powiesz mi, jak ty masz na imię? – zaproponował mężczyzna.
- Adam Worsley.
- Brzmi jak „worse slave”,
nieprzyjemnie – skomentował Liam.
- Dziękuję, nie musisz mi mówić – na
ironiczną nutę w głosie bruneta ciemnooki uśmiechnął się lekko.
- Nie wiem dużo o tej klątwie –
mężczyzna zaczął wreszcie opowiadać. – Nikt nie wie, skąd się wzięła ani przez
kogo zostaliśmy przeklęci. W mojej rodzinie jednak od pokoleń wszyscy zdają
sobie sprawę z jej istnienia. Raz na osiemdziesiąt lat dwoje ludzi urodzonych
tej samej nocy w dniu swoich dwudziestych urodzin staje się niewidzialnymi. Nie
znikają, nie umierają, nie przenikają do innego świata. Po prostu reszta
społeczeństwa już nigdy nie spojrzy, nie usłyszy, nie poczuje ani nie dotknie
tych dwóch osób. Zwierzęta nas widzą, ale unikają jak tylko się da, bo czują od
nas coś w rodzaju złej aury. Klątwa ciągnie się w dwóch różnych liniach krwi.
Jeżeli po sześćdziesięciu latach jakaś kobieta w bezpośredniej linii nie
zajdzie w ciążę, klątwa przenosi się na jej bliższą lub dalszą rodzinę. Zawsze
na kogoś pada, nie da się jej uniknąć. A kiedy już kogoś dosięgnie, w oczach
reszty ludzi ślad po niej ginie na zawsze. Nikt z naszej rodziny jeszcze nigdy
nie wrócił do „widzialnych”. Nawet po śmierci nie widać trupa takiej osoby –
ciemnooki zrobił pauzę. Patrzył ze smutkiem przed siebie, myśląc. Szybko jednak
przeniósł wzrok na Adama. – Jesteśmy jak dwa świetliki, które nagle zgasły. To
aż cud, że się znaleźliśmy, wiesz?
Brunet spojrzał nań z zaskoczeniem.
Choć to, co przed chwilą usłyszał, wstrząsnęło nim zupełnie, porównanie do
świetlików zwróciło jego uwagę niezwykle mocno. Tak bolesne i trafne. Czemu nie
wpadł nań wcześniej?
- Czyli naprawdę nie możemy nic
zrobić? – spytał Adam po chwili milczenia.
- Równie dobrze moglibyśmy umrzeć w
swoje urodziny, wręcz oszczędzilibyśmy sobie cierpienia – odparł ciemnooki.
- Ale wtedy nie poznalibyśmy się.
- Naprawdę sądzisz, że to ledwo
spotkanie jest warte klątwy? – Liam rzucił mu nieco pogardliwe spojrzenie.
- Jeszcze nie wiem. Chciałbym, żeby
było warte – mruknął cicho brązowooki.
- Jesteś gejem?
Adam wytrzeszczył oczy z
zaskoczeniem.
- Nie, nie to miałem na myśli!
Naprawdę, zupełnie nie. Miałem… dziewczynę. Wcześniej – gwałtowne zaprzeczenie
zmieniło się w ledwo wyduszone słowa.
- Jasne, rozumiem. Wybacz
podejrzenia – ciemnowłosy położył dłoń na jego ramieniu. Adam odetchnął
głęboko.
- Czyli jesteś w moim wieku? –
spytał brązowooki, zmieniając temat.
- Nawet lepiej, bo z tego samego
dnia co ty.
Obaj mężczyźni zaśmiali się krótko.
Nie chciał myśleć o przeszłości. Nie
miał zamiaru do niej wracać, bo czułby jedynie zawód i żal. Gorycz, której nie
dałby rady się wyzbyć. Musiał ją zostawić za sobą, musiał kroczyć dalej sam.
Tak przynajmniej myślał z początku.
Teraz nagle odnalazł drugą osobę. Kogoś,
kto jest w tej samej sytuacji co on, kto wiedział, co się z nimi stało. Nic nie
wiedział o Liamie. Teoretycznie byli dla siebie zwyczajnie obcy. Adam czuł, że
jeśli teraz nie skorzysta z okazji, za chwilę rozstaną się i znów będzie
skazany na lichą egzystencję. Jak mógłby wrócić do otumaniającego życia z dnia
na dzień, jak mógłby znów kierować się tylko instynktem, wiedząc, że ten
czarnooki cień rzeczywiście istnieje?
- To co teraz?
Liam spojrzał na niego ze
zdziwieniem.
- „Co teraz”? A czego ty oczekujesz?
- Nie wiem, moglibyśmy zostać razem
– mruknął chłopak z nadzieją.
Indianin żachnął się
niespodziewanie.
- Chyba żartujesz. Mam żyć w iluzji
nadziei, że będzie dobrze, bo znalazł się nagle człowiek, którego też cały
świat ma w dupie? Przecież to niczego nie zmieni, nasze istnienie nadal będzie
bezwartościowe – mężczyzna wstał i przeciągnął się.
- To dlaczego ciągle żyjesz? –
zapytał Adam.
Skrzyżowali ze sobą wzrok. Wyglądało
to, jakby brązowooki trafił prosto w sedno. Sztuczny uśmiech znikł z twarzy
Liama, kiedy zdał sobie sprawę, że „ten drugi” poznał jego słaby punkt.
Widocznie ukrywał go nawet przed samym sobą. Przez kolejną chwilę zapanowała
cisza, kiedy ciemnoskóry zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego oczy zwęziły
się, gdy próbował wręcz przewiercić bruneta wzrokiem.
- Nie wydajesz mi się jeszcze
szalony, więc może krótka wspólna podróż nie będzie zła? Przynajmniej nie będę
mówił tylko do siebie.
Adam odetchnął z ulgą. Uśmiechnął
się szczerze, gdy drugi mężczyzna podał mu rękę. Z chęcią wsparł się o nią, by
następnie ruszyć za czarnowłosym.
Czy w słowach Liama nie było wiele
prawdy? Czy rzeczywiście to, że obaj istnieli, mogło jakkolwiek poprawić
sytuację dwojga obcych dla siebie ludzi? Te pytania rzucały czarny cień z
pełnego wątpliwości kąta w jego umyśle. Nie był on jednak w stanie zakryć
radości, którą czuł brązowooki. Ta jedna myśl rozjaśniała wszystko, napełniając
go ulgą i nadzieją
To naprawdę cud, że dwa świetliki,
które nagle zgasły, dały radę się odnaleźć.
Ach, sytuacja Adama wydaję się taka cudowna! Pierwsze co ja bym zrobiła, to wymierzenie sprawiedliwości na tych sukinsynach chronionych przez rząd amerykański. Oby wpadli na ten pomysł, jak zaczną się nudzić. To albo seks, oczywiście.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie Liam za szybko mu wszystko powiedział. Nie lepiej by było rozciągnąć to, ja nie wiem, np. przy jakimś niezobowiązującym drinku? Nie?
Adam, taka sierota, mam nadzieje, że będzie subem.
Co ja gadam, on j e s t subem. Nie ma innej opcji.
UsuńNo fajnie się wyjaśniło, ciekawie. Bycie pomiędzy chyba nie jest fajne, mam nadzieję że skoro jest klątwa to na każdą znajdzie się jakiś sposób zanim ktoś zwariuje:-)
OdpowiedzUsuńWitam, to znowu ja, burak pastewny :) Wybacz brak komentarza pod poprzednim rozdziałem, szkoła wysysa ze mnie życie.
OdpowiedzUsuńCo do trójeczki - dobrze, że nie ciągnąłeś tułaczki Adama przez dwa miliony rozdziałów, bo to by się dramatycznie rozwodniło. Tak jest lepiej! I ogrody botaniczne mi się bardzo podobały, myhyymm <33 Ta opozycja wolności i samotności Ci się udała, ale Adam jest taki biedny ; ; To schronisko było rozdzierająco smutne, aż owinęłam się kocykiem.
Żarcie w restauracji i sama restauracja była złota i zrobiłam się głodna, you fucker. Ta kolendra, awh man.
I do rzeczy... Liam Leyti, Racu, Ty gówno Ty. No oczywiście, że widzi go tylko ta jedna osoba i oczywiście, że to musiał być czarnowłosy Indianin z obsydianowymi oczami. Adahdvhavdsjchfsd. Man, co Ty mi znowu robisz?
I samo spotkanie, Adam poczuł taką ulgę i tak dramatycznie potrzebował poczuć realność tego człowieka, żeby poczuć własne istnienie. No i się rozczarował, ale nie całkiem, bo jest już z Liam'em ;u; I faktycznie, powiedział mu to szybko, ale nie bardzo wyobrażam sobie, że Adam poczekałby na drinka czy cokolwiek innego. Znalazł drugą niewidzialną osobę, która ma odpowiedzi i dwukrotnie przeorał nią beton, więc, well, byłoby ciężko :P
Analogia do świetlików była cudna, znowu i wątek matki, tak bardzo mi się on podoba.
I w sumie tyle na ten komentarz, czekam na kolejny rozdział i czuję, że Liam będzie perfekcyjną sassy szują <33
Branocka!
~B.
Cześć, Racu :) Wybacz za opóźnienie w komentarzu, ale swoje zrobił powrót do domu na święta i ogólne próby zapanowania nad chaosem. W domu, oczywiście.
OdpowiedzUsuńAle co do rozdziału.. mnie też bardzo cieszy, że sam czas od momentu 20-stych urodzin Adama aż do spotkania Liama został bardzo treściwie, a jednak krótko opisany. Od początku też chodziło mi po głowie pytanie, które potem swoim stwierdzeniem potwierdził Liam: czemu jeszcze się nie zabił? Czy daleko jest mu do popełnienia samobójstwa? W końcu jak długo można znosić taką sytuację, mając wciąż w pamięci utraconą miłość? Aż tu nagle padło w sumie jedno zdanie, które na tę chwilę wydaje mi się odpowiedzią... Mianowicie, w Adamie ciągle tli się wola walki. Ciągle chce żyć, nawet jeśli zmarnowany umysł podpowiada inaczej. Mam nadzieję, że spotkanie Liama (swoją drogą, mega interesującego :D taki badass się szykuje! *zaciera rączki*) tylko tę iskrę rozmucha ^^
Ej, a co do nazwiska Adama, już nigdy nie będę na nie patrzeć tak samo =.= uuuch. Choć do tej pory bardziej kojarzyło mi się z Weasley ;)
Wszystkiego dobrego, Racu, na Święta i nie tylko :)
Alys
Królowa Pedalstwa z zawyżonym ego przybyła komentować. Wreszcie. Ale tym razem odkładanie spełnienia obietnicy spowodowane było brakiem czasu, a nie moim patologicznym lenistwem, naprawdę!
OdpowiedzUsuńOpowiadanie zapowiada się ciekawie. Zastanawiam się, w jaką stronę z nim pójdziesz i jak wykorzystasz fakt, iż Liam oraz Adam stali się niewidzialni dla reszty społeczeństwa. Co zamierzają zrobić? Jak ich psychika potraktuje to, że cały świat jest na tę chwilę wyłącznie do ich dyspozycji?
Technicznie - żadna nowość - jest dobrze. Tak tylko się trochę poczepiam sceny, w której Liam wyjaśnia Adamowi szczegóły dotyczące trzymającej się ich klątwy. Brakuje mi... Hmm, jakiś przerw, opisów tego, co w danym momencie mężczyźni robią. To nadałoby scenie żywotności, a tak mamy tylko suchą ekspozycję.
Także no, podoba mi się. Jak zwykle, heheszky.
Mam jeszcze pytanie: czy Adam i Liam mogą zostać zabici? Na przykład ktoś zupełnie przypadkowo strzeli w miejsce, w którym się znajdują: kula ich ominie czy też nie?