Uwaga

niedziela, 15 marca 2015

Rozdział 2

            Adam jak zwykle obudził się, gdy słońce stało na niebie całkiem wysoko. Jego świeże, jasne promienie muskały pożółkłą już firankę, próbując się dostać za jej woal. Lecz nawet gdyby się przez nią przedostały, co by je czekało w ciemnym pomieszczeniu, w którym chłopak leżał?
            Przez dłuższą chwilę jego myśli krążyły wokół radosnych i ciekawskich niczym dzieci promyczków. W miarę jak firanka delikatnie unosiła się i opadała pod naporem lekkiego wiatru, one biegały w tę i z powrotem, wręcz śmiejąc się wesoło. Lecz choć ciągle napierały na firankę z tą samą siłą, ani razu nie skorzystały z okazji na wejścia do środka – zupełnie jak dzieci, które się boją pomarszczonego lica wioskowej wiedźmy. A przecież mają na tyle czelności, by śmiać się pod jej oknem.
            Brunet normalnie uśmiechnąłby się pod nosem do skojarzenia ze starą wiedźmą. On miałby taką być? Całkiem prawdopodobne, gdyby mieszkał pod postacią kobiety w jakiejś zapuszczonej wsi. Pewnie nawet uśmiechałaby mu się taka rola – spokój i cisza, możliwość zajęcia się sobą. I tylko czasem spod kamiennego parapetu wystawałyby dziecięce głowy z błyszczącymi ciekawością oczyma.
            Leżał wpatrzony z ciężkim smutkiem w sufit. Powieki miał na wpół opuszczone, zupełnie jak gdyby nie przespał nocy lub zaraz miał usnąć na nowo. Czerwona krawędź między rzęsami a okiem mówiła jednak całemu światu, że młody mężczyzna przez ostatnie godziny płakał. Nie łkał, nie szlochał, nie wył z bólu. Płakał skulony w pozycji embrionalnej na łóżku, chowając swoje dłonie gdziekolwiek, byle ich nie widzieć.
            Zbyt wyraźny był obraz krwi oblepiającej ich wnętrze.
            Choć nad ranem udało mu się uspokoić, nawet teraz na wspomnienie tego, co stało się poprzedniego dnia, nozdrza i mięśnie na brodzie drgały mu, jakby z jego oczu znów miały popłynąć łzy.
            Myślał, że cała sytuacja to żart, śląc wiadomość z przeprosinami.
            A potem był świadkiem najgorszego zdarzenia w całym swoim życiu.
            Nawet nie wiedział, co się z nim stało. Jedyne, co udało mu się wywnioskować, to fakt, że nikt go nie widział ani nie słyszał. Choć bardziej wyglądało to, jakby  o n  nie widział nikogo – wszyscy ludzie byli odwróceni do niego plecami, a kiedy wyciągał do nich dłoń, kiedy biegł w ich stronę, w dziwny sposób umykali mu i znów mógł patrzeć jedynie na ich odwrócone głowy.
            Kiedy przyjechała policja, chciał któregoś z nich zawołać, chciał się przyznać, że ciało tej dziewczyny to ciało najważniejszej dla niego osoby. Tak niedorzeczne było dla brązowookiego to, iż nikt go nie zauważa. A przecież on jako pierwszy widział te puste, wpatrzone w nicość oczy…
            Przeszedł mu po plecach dreszcz. Czyli ostatnią twarzą, jaką dane mu było ujrzeć, jest twarz martwej ukochanej. Niczym we śnie szaleńca.
            Ale to nie był tylko koszmar. I choć ciężko w to uwierzyć, Adam wiedział w głębi siebie, że to prawda.
            Najgorzej czuł się ze świadomością, że Kate już nie ma. Zniknęła z tego świata. Zginęła przez głupie nieporozumienie. Najgłupsze z możliwych. Pozostało po niej tylko wspomnienie martwych niebieskich oczu.
            A co jeśli dało się jakoś ją uratować? Gdyby Worsley pobiegł za nią szybciej, prędzej zdał sobie sprawę, że coś naprawdę jest nie tak. Może gdyby szybciej wyciągnął wtedy rękę, zdołałby złapać dziewczynę. Gdyby na siłę wszedł do tej łazienki. Gdyby nic głupiego do niej nie pisał…
            Czy wtedy Kate nadal by żyła?
            Pewnie nie. Ale chłopak nie potrafił wyzbyć się poczucia winy.
            Przewrócił się na bok i znowu podciągnął kolana. Na wpół świadomie tarł dłonie, jakby coś w nie wcierał.
            Nie potrafił nie myśleć o krwi, która ledwo się zmyła z jego rąk.

            - Łaa, jakie śliczne, mamo! – zawołał mały chłopiec, wskazując drobne świecące punkciki za oknem.
            - Masz racje, synku. Świetliki są śliczne – odrzekła mu kobieta w lekkiej białej koszuli nocnej. Jej ciemne włosy zakrywały ramiona i biust gęstymi puklami.
            - Świetliki? – zapytało dziecko, kierując na matkę swoje dziwnie brązowe oczy.
            - To są takie owady, które błyszczą wieczorem żółto-zielonym światłem. Pojawiają się tylko latem, wiesz?
            - A dlaczego one tak świecą?
            Kobieta podeszła do chłopca, który specjalnie przysunął sobie do okna krzesło. Pogłaskała go po głowie, jak to miała w zwyczaju robić zawsze.
            - Bo nie chcą być same. Świecą, żeby inne świetliki je widziały i do nich dołączyły. Gdy się zobaczą, latają wokół siebie – odpowiedziała mu, po czym, chwytając pod ręce chłopca, usiadła na krześle i posadziła syna na swoich kolanach.
            - Bo się cieszą, prawda?
            - Dokładnie tak. Ale z ciebie mądry mężczyzna, kochanie – matka przytuliła go do siebie, choć dziecko przez dłuższą chwilę nie odrywało wzroku od pląsów niewielkich światełek. Nagle zerwało się i zaczęło wołać.
            - Mamo, mamo! Bo tam był jeden świetlik i on nagle zgasł! Coś mu się stało? A może coś go zjadło? – chłopiec zdawał się być przestraszony. Uniesione brwi i smutne usta mówiły wyraźnie, że był bardzo zmartwiony losem małego owada. Matka jednak poczochrała go po ciemnych jak jej własne włosach i zaczęła cierpliwie tłumaczyć.
            - Czasami świetliki przestają błyszczeć. Nic ich nie zjada, po prostu gasną. Pewnie się zmęczył ciągłym lataniem i postanowił odpocząć.
            - Ale tak inne świetliki go nie widzą, mamo. Nie będzie mu smutno?
            - Może, kochanie. Ale nic z tym nie zrobi. Pewnie patrzy teraz gdzieś z boku, jak pozostałe tańczą wokół siebie.
            - Jesteś pewna, że nic go nie zjadło? – troska chłopca rozczuliła kobietę jeszcze bardziej. Być może za bardzo kochała syna przez wzgląd na jego ojca. Dlatego to dziecko zdawało jej się być najwspanialszym darem.
            - Nie wiem, nie widać go teraz, gdy zgasł. Pójdziemy już spać?
            - Jeszcze nie… Zaśpiewaj mi coś, mamo – poprosił chłopiec.
            Ciemnowłosa zaczęła nucić spokojną melodię, miarowo głaszcząc syna po głowie. Ten zaś wpatrywał się w skupieniu w grupę latających świetlików.
            Może ten, który przestał świecić, jeszcze się pojawi?

            Minęło kilka dni. Adam nie liczył ich w ogóle. Budził się codziennie koło ósmej, tylko tyle wiedział. Ale czy widział tę liczbę na zegarku sześć czy siedem razy? A może już osiem? Jego telefon rozładował się jakiś czas temu, chłopak nie miał zamiaru przejmować się ładowaniem go.
            Nawet gdyby ktoś zadzwonił, nikt by go nie usłyszał.
            Parę dni temu w jakimś nagłym odruchu zaczął dzwonić do wszystkich ludzi, których numery miał w liście kontaktów. Tak bardzo pragnął usłyszeć czyjeś ciepłe słowa, zamiast kilkukrotnie wypowiedzianego „halo” przez każdego z rozmówców. Potrzebował wsparcia. Kogokolwiek, kto spytałby „jak to się stało?”.
            Po wielu próbach boleśnie uderzyła go świadomość, że nikogo przy nim nie ma. I prawdopodobnie nie będzie.
            Wstawał tylko do łazienki. Czasem napił się wody z kranu. Ale nie potrafił na długo wychodzić z pokoju, bo mięśnie mu drżały na widok nadal nieściągniętych z mebli wstążek.
            Czy dałby radę je ściągnąć, myślał czasem. Czy dałby radę zerwać je z każdego przeklętego miejsca w tym mieszkaniu i wyrzucić niczym zwykłe śmieci?
            Na pewno nie. Wystarczyło krótkie skojarzenie, że przecież wszędzie zawiesiła je Kate.
            Płakał wiele razy. Po każdym płaczu zasypiał na chwilę, lecz śniła mu się ukochana, więc po przebudzeniu znów toczyły mu się z oczu łzy. Tylko kiedy pozwalał myślom płynąć swobodnie, doznawał czasem ukojenia w absolutnej ciszy i spokoju, które panowały w jego mieszkaniu, jak i w jego umyśle. Podczas tych krótkich momentów leżał nieruchomo i patrzył przez okno na płynące chmury, na mozolnie wędrujące po nieboskłonie słońce.
            Czuł się, jakby przestał nawet egzystować. Co znaczyło teraz jego życie? Czy mógł zrobić cokolwiek? Nie było przy nim nikogo. Może nie miało być? Skoro ludzie na ulicach go nie widzą ani nie słyszą, czy w ogóle nadal istnieje? Może podnosić różne rzeczy, może jeść, może pić. Może używać wszystkiego, z czego normalnie korzystał.
            Więc dlaczego to się stało? Dlaczego stał się jedynie wspomnieniem?
            Często przez myśli przebijało mu się pytanie, czy naprawdę nikt nie może go ujrzeć. Czy na całym świecie naprawdę nie ma nikogo, kto byłby w stanie na niego spojrzeć? W takich momentach wyobrażał sobie indiańskich szamanów, którzy pomagają mu wrócić do żywych. Dzikie plemiona, te jedyne żyjące pierwotnie, mogące się z nim normalnie kontaktować.
            Jednocześnie huczało mu w głowie słowo „mrzonka”.
            Nagle Adam poczuł silny skurcz w brzuchu. Ból był tak dotkliwy, że chłopak skulił się na łóżku z jęknięciem. Dopiero po chwili mięśnie rozluźniły się, choć brunet wciąż czuł cień bólu, który pozostawał po ranach.
            Niespodziewana świadomość, że jego organizm naprawdę nadal pracuje, ucieszyła chłopaka. Dziwne poczucie ulgi wywołało na jego twarzy gorzki uśmiech.
            Czyli wciąż może cierpieć z głodu?
            Z trudem Adam podniósł się na ramionach. Rzeczywiście nic nie jadł od  t a m t e g o  wydarzenia. Był już mocno osłabiony, a jego żołądek najwyraźniej zaczął trawić sam siebie, stąd ten skurcz. Jeżeli nic nie zje, ból się powtórzy.
            Ciągnięty nie własną wolą, a bardziej instynktem przetrwania wstał z łóżka i skierował się do dużego pokoju. Starał się nie patrzeć na zakurzone już wstążki, które groteskowo ozdabiały jego mieszkanie. Otworzywszy lodówkę, znalazł weń jedynie zepsuty tort i pleśniejące resztki produktów, których nikt nie mógłby już bezpiecznie zjeść.
            To oznaczało, że musiał wyjść na zewnątrz.
            Nagła groza zatrzymała go w miejscu.
            Po co miałby wychodzić? Po jedzenie, które tylko przedłuży jego nic nieznaczące teraz życie? Tam na zewnątrz nie czekało go nic. Nigdzie go nic nie czekało. Przecież życie Adama Worsley’a skończyło się w dniu jego dwudziestych urodzin. Teraz był już… niczym.
            Chwilę później ubrał buty i wyszedł na zewnątrz, nie przejmując się wcale zamykaniem drzwi na klucz.
            Tam mieszkał Adam Worsley, a jego przecież już nie ma.
            Przed drzwiami głównymi budynku nawet się nie zawahał. Otworzył je na oścież jednym ruchem.
            Na moment oślepiło go światło słońca. Rażące promienie z nagła podrażniły przyzwyczajone przez ostatnie dni do mroku oczy chłopaka, który odruchowo zasłonił się przedramieniem. Dopiero jakąś minutę później brunet był w stanie spojrzeć przed siebie.
            Wczesna godzina sprawiała, że ulica była niemalże pusta. Widoczni w oddali ludzie rzecz jasna szli odwróceni on niego. Chłopak nie miał innego wyjścia poza wkroczeniem między nich.
            Przeszedł szybkim, choć nierównym krokiem ulicę, na której mieszkał. Przebiegł obok miejsca będącego dla niego najobrzydliwszym punktem na świecie. Skręcił czym prędzej na drogę główną, po czym wszedł na jezdnię z zamiarem pokonania jej.
            O mało nie potrącił go samochód.
            Przez moment stał w miejscu, na środku przejścia dla pieszych. Nawet nie zwrócił uwagi na zmieniające się światło. Teraz wokół niego pędziły auta. Żaden z kierowców go nie zauważał.
            No tak, przecież nikt go nie widział.
            Uderzyła go świadomość tego, jak łatwo mógłby zginąć. W ogóle fakt, że może umrzeć zdawał się dziwny. Już nie istniał, a nadal żył?
            Kiedy dostrzegł przerwę między samochodami, wykorzystał szansę na wydostanie się z tego miejsca. Smród spalin przesiąkł jego nozdrza.
            Idąc dalej przed siebie, poczuł, że sam śmierdział. Raczej oczywisty wniosek, skoro nie mył się od tygodnia. Ale czy komukolwiek to przeszkadza?
            Dostrzegł szyld sklepu spożywczego. Bez namysłu wszedł do środka. Kilkoro ludzi kręciło się wokół regałów, które były na tyle wysokie, że nie dało się ujrzeć zza nich twarzy przeciętnie wysokiego człowieka.
            Chłopak zawahał się. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał kraść. Dopóki będzie chciał żyć, będzie musiał kraść. Oczywistym był fakt, że nikt nie będzie go z tego rozliczał w tych okolicznościach, lecz czy naprawdę mógł przekroczyć granice prawa?
            Nie chodziło nawet o samą kradzież. Jeśli teraz będzie w stanie złamać prawo, czy kiedyś nie będzie zdolny kogoś zabić? Absurdalna z pozoru myśl kotłowała się w jego głowie, nie dając spokoju. Brunet nie miał pojęcia, do czego może być w stanie w przyszłości. Jak w ogóle miałaby wyglądać przyszłość człowieka, który nie istnieje dla całej reszty świata?
            Oddychał szybko, prawdopodobnie za szybko, bo nagłe osłabienie zmusiło go do oparcia się o kolana.
            Dlaczego w ogóle zadręczał się myślą o przyszłości? Człowiek, który przestał istnieć, nie ma nawet teraźniejszości. Teraz po prostu  m u s i a ł  coś zjeść, więc  m u s i a ł  zdobyć jedzenie.
            Uspokoiwszy się, już bez żadnych wątpliwości wszedł głębiej do sklepu i chwycił bochenek leżącego na półce chleba. Dalej zabrał konserwę mięsną i pomidora. Gdy jego wzrok padł na regał z napojami, wziął jeszcze karton mleka, po czym po prostu wyszedł ze sklepu.
            Głośno piszczący alarm powiadomił świat o czynie chłopaka. Na jego dźwięk brunet odruchowo uciekł w najbliższą uliczkę, niemalże upuszczając jedzenie. Za rogiem jakiegoś budynku nie wytrzymał i z płytkim oddechem zsunął się po ścianie. Na jego skronie wystąpiły kropelki potu.
            Zrobił to.
            Ukradł.
            Na dodatek wcale nie zabrał jednej czy dwóch rzeczy. Wybranie sobie różnych produktów zdało mu się wręcz banalnie proste. Ta dziwna wybredność sprawiła, że zaśmiał się sam z siebie.
            Był złodziejem.
            Ale nie umrze.
            Nikt go nie złapie, skoro on sam nawet nie może dotknąć innych ludzi.
            Zaśmiał się jeszcze głośniej. Przecież nikt go nie będzie szukał. Powinni chcieć znaleźć Adama Worsley’a.
            Ale go nie znajdą, bo Adam Worsley znikł.
            Będą zatem szukać cienia, który nie istnieje.
            Śmiech przerodził się w płacz. Chłopak oparł łokcie o kolana, po czym schował twarz. Cichy szloch wydusił z jego oczu łzy.

            Czas mijał nieubłaganie, a brunet ciągle siedział skulony w ciemnej uliczce między dwoma budynkami. Słyszał jak ludzie przechodzą blisko niego. Pewnie dałby radę do nich sięgnąć, gdyby wyciągnął rękę – nikogo by jednak nie złapał.
            Słońce zaczynało schodzić w dół, kiedy chłopak uniósł wzrok. Odruchowo spojrzał w stronę ulicy i od razu poczuł bolesne ukłucie. Owszem, szło nią wielu ludzi. On jednak widział tylko ich odwrócone głowy.
            Wreszcie wstał powoli, chwytając nieco pewniej jedzenie, które zdobył. Choć to słowo wydawało się nieco nie na miejscu – jak mogły być zdobyczami, skoro nawet oń nie walczył?
            Przejście, w którym się znajdował, nie wydawało się być ślepą uliczką, dlatego skierował kroki w stronę ciemności. Chociaż słońce świeciło naprawdę jasno, tutaj mrok spowijał każdy kąt. Brązowooki był pewien, że gdyby tuż przed nim przebiegł nie wiadomo jak wielki szczur, na pewno by go nie ujrzał.
            Jakieś dwadzieścia metrów dalej ujrzał przed sobą wyraźne wyjście. Z tej perspektywy przypominało ono portal do innego świata, przejście w zupełnie nowe miejsce. Pomyślał nawet, że podobny musi być ów tunel zakończony światłem, który widzą umarli ludzie. Jakby Bóg kazał po raz ostatni pokonywać im mrok kryjący w sobie niewiadome zło nim dostaną się do świata wiecznego spokoju i szczęścia.
            Co za parodia miłosierdzia.
            Chłopak wyszedł na wąską uliczkę, która sąsiadowała z niewielkim parkiem. Tylko kilkoro ludzi z dziećmi kręciło się w pobliżu, więc postanowił tędy wrócić do mieszkania.
            Jak śmieszne zdawało mu się to, że bezpieczniej i pewniej czuł się, kiedy wokół niego nie było zbyt wielu osób. Może wówczas nie odczuwał tak bardzo swojej sytuacji? Tak, to zapewne był powód. Trochę jakby okłamywał się, że wciąż wszystko jest po staremu.
            Nagle grupka ludzi wyłoniła się zza zakrętu. Idący z przodu dwaj nastolatkowie szli tyłem, by nie przerywać najwyraźniej ciekawej konwersacji z resztą osób.
            Jedna dziewczyna z długimi włosami szła z boku, widoczna dla bruneta. Chłopak zatrzymał się na jej widok natychmiast niczym zwierzę, które zauważyło drapieżnika na skraju lasu. Blondynka kroczyła powoli z opuszczoną nisko głową. Była wpatrzona w telefon. Gdyby tylko troszeczkę uniosła twarz, gdyby spojrzała na swoich kolegów, którzy zasłaniali resztę grupy, ale nie ją…
            Głośne grono przeszło obok niego jak gdyby nigdy nic, dwóch idących tyłem chłopaków zgrabnie obróciło się na pięcie.
            Nie widzieli go.
            A on „nie widział” ich.
            Jakaś bolesna frustracja zawrzała w brązowookim. Znienacka odezwały się wszystkie wątpliwości, wszystkie myśli i cały związany z nimi żal.
            Dlaczego on? Dlaczego to właśnie jemu musiało przytrafić się coś takiego? Co niby zrobił, by zasłużyć sobie na taki los? Naprawdę już do końca życia ma nie mieć z nikim kontaktu? Naprawdę już nigdy w ciągu całej swojej wieloletniej przyszłości ma nie obudzić się „widzialny”?
            Naprawdę nie może zrobić z tym  n i c?!
            - Jestem tutaj! – krzyknął nagle, rzucając na bok skradzione rzeczy. – Jestem tu, do cholery! Spójrzcie na mnie! Tylko się odwróćcie! Adam Worsley jest  t u t a j!!!
            Ciepła kropla spłynęła po jego policzku.
            Za nią tym samym torem podążyła druga.
            Szemrząca radośnie grupka zniknęła za kolejnym rogiem. Nikt się nie odwrócił.
            Ostatnia zniknęła dziewczyna z nachyloną nad telefonem twarzą. Jej długie włosy zafalowały na wietrze.
            A Adam, który naprawdę tam był, mógł jedynie patrzeć na ich odwrócone głowy.

            Kolejne dni mijały bez celu. Adam przestał się okłamywać. Mieszkanie pachnące jego rzeczami i miasto pachnące wspomnieniami o Kate zaczęły go dusić. Jego poprzednie życie zdawało się być tylko barwnym snem. Może tak naprawdę nigdy nie był widzialny? Może to, co przeżył, nigdy się nie zdarzyło w rzeczywistości, w której teraz jest? Te i inne pytania krążyły mu po głowie. Jedyne, co wiedział na pewno, to fakt, że nikt już mu nie odpowie.
            Może tylko żyć.
            Kradnięcie pożywienia stało się dla niego czymś normalnym. Musiało się takie stać. Tak samo jak wychodzenie z opuszczoną głową, by nie widzieć, nie patrzeć na innych ludzi.
            Postanowił wyjechać jak najdalej. Jeżeli jego dalsza egzystencja miała polegać na zwyczajnym bytowaniu w samotności pośród rzeszy żyjących jak i on ludzi, chciał chociaż coś ujrzeć nim depresja pogrąży go w odmętach, z których tylko śmierć wyzwala. Cała Ameryka jest pełna wartych choć raz zobaczenia rzeczy i widoków.
            Tylko tak da radę przetrwać kolejne dni.
            Adam spakował się w jedną sportową torbę. Najpotrzebniejsze ubrania na najbliższe dni, coś, co da radę łatwo gdzieś wyprać. Wiedział, że jego życie będzie się kręciło wokół podróży, włamywania się do domów obcych ludzi i zawodu. Zawodu, że nie ważne, gdzie się znajdzie, wszędzie ujrzy tylko odwrócone od siebie głowy. Gdy przyglądał się im przez ostatnie dni, poczuł się, jakby ci ludzie nie tyle go nie widzieli – jakby negowali jego istnienie. To było nawet boleśniejsze.
            Zostawiwszy klucz w zamku drzwi, wyszedł z budynku, który zamieszkiwał przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Wolnym krokiem udał się na dworzec, po drodze obserwując po raz ostatni opuszczane miasto.
            Czyjś pies, który przeszedł znienacka obok Adama, spojrzał nań niepewnie, podkuliwszy nieco ogon. Jak gdyby się go bał.
            - No proszę, kolego. Czyli ty mnie widzisz? – zapytał go cicho, lecz zwierzę prędko odeszło. Naprawdę musiało się go bać.
            Jakiś czas później wszedł do pociągu. Nawet nie myślał o bilecie, bo kto miałby mu jakiś sprzedać czy też kto miałby go sprawdzać? Brązowookiego zaskoczyła jednak świadomość, że już nigdy nie będą mu potrzebne pieniądze. Świat bez nich? Cóż za pełna wolności perspektywa.
            Adam znalazł od razu wolny przedział. Zamknąwszy drzwi, zasunął także zasłony. Nie chciał widzieć nawet kątem oka ludzi, których umysły wypierają jego istnienie.
            Pociąg ruszył jakiś czas później. Chłopak nawet nie sprawdził, dokąd jechał – maszyna po prostu toczyła się powoli na wschód.
            Zamknął z westchnięciem oczy, opierając się czołem o szybę. Zaczyna właśnie nowe życie. Nie był pewien, czy pogodził się z przeszłością. Przecież liczyła się tylko teraźniejszość i przyszłość.
            Wiedział, że za oknem coraz szybciej przesuwają się widoki kolejnych części miasta. Nie chciał na nie patrzeć.
            Oby już nigdy do niego nie wrócił.

5 komentarzy:

  1. Cholercia super ale nic cie nie wyjaśniło i to mnie trochę zasmuciło:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne. Czyżby na los Adama miało wpływ jego życzenie, a właściwie jego brak?
    Weny, Racu!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm, intrygujące, naprawdę intrygujące! Niesamowicie nas, Racu, wprowadzasz w klimat opowiadania i rozbudzasz ciekawość. Jednocześnie wywyołujesz współczucie dla Adama. To musi być straszne, kiedy wiesz, że nikt nie zwraca na Ciebie uwagi, ba!, kiedy nie wie o Twoim istnieniu, choć może stoisz tuż obok.
    Z drugiej strony daje to w pewien sposób nieskrępowaną wolność. No i ten brak pieniędzy. A raczej brak konieczności ich posiadania i używania! Całkiem miła perspektywa ;)
    Pozdrawiam,
    Alys

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyznam, że wybitnie ciekawe^^
    Rodzinna klątwa? Niewidzialność, czy raczej bardziej "wytrącenie" z rzeczywistości? Genialny pomysł! Tego jeszcze nie było w Internetach ^^
    Nie mam pojęcia co Ci siedzi w głowie, więc dalsze losy Adama są dla mnie mega zagadkowe. Dodatkowo podoba mi się klimat opowiadania. Ogólnie lubię teksty typowo nastawione na emocje, zbudowane na fajnej fabule, tu zapewne nie będzie tego brakować, toteż z niecierpliwością czekam na kontynuację.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rozdział, bardzo dobrze budujesz napięcie i mimo że tak naprawdę nic się nie wyjaśniło, już się wciągnęłam ^^' Opowiadanie ma cudowny klimat (jak z resztą wszystkie twoje teksty) no i wyraźnie opiera się na oryginalnym, przemyślanym pomyśle. Nie chcę słodzić, ale wow, naprawdę jestem zachwycona :3

    Weny :D

    OdpowiedzUsuń