Uwaga

piątek, 16 maja 2014

Rozdział XLIII

Ostatnie pół roku było najgorszym okresem, jaki Nathaniel mógł sobie wyobrazić. Dom? Nie był pewien, czy wciąż wie, co to takiego. Jego rodzinny dom był zmarniałą kupą popiołów. Nie istniał. Mieszkanie Mrówkolwa… Jak to się działo, że niegdyś mógł uważać je za swoje miejsce? Mieszkanie Zachariusa zaś było tymczasowym schronieniem.
Czyli nie miał domu…?
Mówi się, że tam, gdzie serce, tam jest nasz dom. Mówi się, że miejsce, w jakim można się rozluźnić, uspokoić, to nasz dom. Mówi się też, że dom to posiadany przez nas budynek, do którego można co dzień wracać. Jeżeli jednak jasnowłosy nie potrafił wskazać ni jednego miejsca spełniającego choć jedno z tych wymagań…
Pozostawał mu bruk? Zimny, wilgotny, brudny. W końcu przechodziło tędy tyle osób.
Nie, to nie brud znajdował się teraz pod stopami setek mieszkańców Leverium. Chłopak nie mógł teraz uznać tego za brud. Wolałby się właśnie weń wytarzać, wolałby po stokroć wetrzeć go w swoje dłonie tak, by już nigdy nie zszedł.
Jeżeli to uwolniłoby go od wizji brudu, jaki teraz obklejał jego samego.
Brama, kilkadziesiąt schodów, drzwi. Dwa ciemne pomieszczenia i zapach wilgoci. Młody Angerbold prędko się rozebrał. Rozdarcia w niektórych miejscach na szwach nie były jednak tym, co sprawiało, że wciąż nie mógł przestać łkać. Nie namyślając się wiele, wrzucił wszystko poza płaszczem do kominka.
Ale nie mógł go rozpalić.
Gęsia skórka pokryła całe jego ciało. Drżał, choć i tak wolał chłód niż uczucie  t e g o  odzienia wiszącego na nim.
Przez przypadek jego wzrok padł na skórę. Chociaż niemal jaśniała w półmroku pomieszczenia, chłopak dojrzał na udach ciemne ślady, na których zastygła krew. Zapewne była teraz burgundowo-brązowa, zapewne ciągnęła się i kruszyła, gdy wykonywał większy krok. Zapewne cuchnęła.
Zaczęło brakować mu powietrza w płucach. Jeżeli jeszcze chwilę dłużej to wszystko będzie go oblepiało, zwariuje. Nigdy nie wyobrażał sobie, że człowiek może oszaleć przez bycie brudnym.
Nie, to było coś innego.
Nie potrafił znieść myśli, że nadal czuje dotyk tych rąk, nacisk na biodra i plecy, spływające w dół krople krwi i potu.
Musi to zmyć, musi to zetrzeć, choćby miał zedrzeć z siebie całą skórę.
Wycierając nos, skierował kroki do drugiego pomieszczenia, gdzie stała niewielka balia. Prędko przygotował wszystko i wszedł do wody; nieważnym było, że jest lodowata.
Najpierw mydlił ciało dłonią, potem chwycił szczotkę. Szczękał zębami, kiedy tarł skórę do czerwoności. Najbardziej skupił się na nogach, one były najobrzydliwsze. Pomyślał nawet, że mógłby je sobie odciąć. Po wewnętrznej stronie ud zaczęły pojawiać się szramy. Musiał jednak doczyścić wszystkie miejsca, bez wyjątku. Łapał powietrze przez zęby, zaś po jego policzkach nadal spływały gorące łzy, kiedy delikatnie dotknął swojego wejścia. Rozerwana skóra zdążyła już spuchnąć. Boleśnie wydalił z siebie to, co zostawił tam Thomas. Jęczał rozpaczliwie, starając się nie zrobić sobie większej krzywdy.
Chociaż miał tak ogromną ochotę jeszcze bardziej rozedrzeć sobie skórę. Może rany, które zadałby sobie sam, zakryłyby to, co uczynił mu oprawca?
Nie wiedział, ile czasu spędził w wodzie. Skostniałe palce posiniały, ledwo nimi poruszał. Paznokcie przybrały niemal czarną barwę. Opuchnięta twarz piekła mocno, lecz nie miał nawet sił schłodzić jej w tej lodowatej kąpieli.
Skulony trzymał się brzegu balii. Nie chciał wyjść.
Wciąż czuł na sobie ślady dotykających go dłoni.
Przestał już nawet drżeć.
Oddychał płytko ustami i leżał, wpatrując się w belkowany sufit.
Nawet nie zwrócił uwagi na dźwięk otwierających się drzwi i kroków.
— Malachitowy? Malachitowy, siedzisz tam?
Ten głos należał chyba do Zachariusa. Czuł, że powinien odpowiedzieć, ale nie mógł. Nie potrafił. Jego usta nie chciały złożyć się we właściwe słowa.
— Wiesz… Ja cię przepraszam jeszcze raz. Nawet najwspanialszym zdarza się bywać drażliwym, nie sądzisz?
Ale chciał mieć spokój. Było tak cicho.
— …Malachitowy? Coś się stało?
Zielonooki uderzył parę razy w drzwi, powtarzając przezwisko, jakim go obdarzał. Chociaż jasnowłosy usłyszał przekleństwo i kolejny, jeszcze głośniejszy huk, nadal nie mógł choćby odwrócić wzroku w tamtą stronę. Chyba jego ciało nie chciało już robić nic. 
— Kurwa mać, Nathanielu! Czyś ty do reszty zdurniał?! – usłyszał nagle z bliższa. Coś gorącego dotknęło jego wystającej z balii dłoni, a potem inne coś znalazło miejsce na jego karku.
W tym momencie wszystko wróciło.
Choć otworzył usta do krzyku, z gardła wydobył się ledwo jęk.
Niech to go nie dotyka.
Niech go puści!
Niech go nie dotyka nigdy!
— Cii, uspokój się. To ja, Zacharius. Nathanielu, spójrz na mnie, musisz na mnie spojrzeć, słyszysz?
Chciał się wyrwać, ale nie miał sił. Żadnych.
Dlaczego to go nie puszcza?!
Poczuł, że jest podnoszony. Coś gorącego dotykało teraz całej prawej części jego ciała.
Nie chciał wychodzić. Musiał się pozbyć brudu, dlaczego świat mu to uniemożliwia?
— Nath, podnieś głowę. Możesz ją podnieść? Co ty zrobiłeś, idioto…?
Zacisnął oczy, odwracając twarz w drugą stronę. Znowu coś się dzieje, po raz kolejny coś mu się dzieje. Co tym razem? Dlaczego wciąż coś mu się przytrafiało, czemu nie mógł mieć w końcu spokoju? Czemu nie mógł uciec? Znowu poczuł coś gorącego, lecz tym razem były to wyciskane na siłę łzy. Powieki płonęły przez nie.
— Tak, mały, płacz. Płacz, proszę, i oddychaj.
Ktoś zaczął wycierać jego ciało. Szorstki materiał sprawiał mu ból, kiedy był przesuwany wzdłuż ramion, pleców, poranionych nóg. Wyczerpane mięśnie drżały ledwo, choć i tak było to więcej niż wcześniej.
— Nie… - wycharczał, czując coraz silniejszy ból.
— Hej, hej, Malachitowy, spójrz na mnie. Patrz tu na mnie, słyszysz? – Nawet jeśli opierałby się, gorące kleszcze i tak odwróciły jego głowę. Chcąc, nie chcąc, otworzył oczy. Ujrzał nad sobą Zachariusa…? – Taak, dobrze. Spokojnie, wszystko jest w porządku. Zaraz cię ogrzeję.
Arrow znowu go podniósł. Tym razem turkusowooki się nie opierał. Zamiast tego przylgnął do jego gorącego ciała, czując chłód coraz mocniej. Bo przecież on nic mu nie zrobi, prawda?
Poczuł, że ten kładzie go na łóżku i otula czymś ciepłym. Bodajże koc, nie był on jednak tak ciepły, jak ciało samego zielonookiego, co młodszy chłopak odczuł od razu.
Po chwili Zacharius znów się przyń znalazł, podnosząc do półsiadu. Drżące ciało samowolnie przylgnęło do ciepłego dziewiętnastolatka, skostniałe palce niemal wbiły się w jego skórę. Zdawało mu się, że nawet powietrze jest ciepłe. Dziewiętnastolatek tymczasem przyłożył mu do ust coś jeszcze gorętszego. Sam opar z kubka parzył wargi chłopaka niemiłosiernie.
— Spróbuj przełknąć. To zioła, rozgrzeją cię.
Po kilku beznadziejnych wręcz próbach udało mu się upić parę niewielkich łyków. Gorący napój spływał do żołądka, parząc niemal cały przełyk.
Wyczerpany ciągłym drżeniem mięśni Nathaniel oddychał ciężko. Wtulony w towarzysza poczuł nieodpartą chęć snu, ucieczki od tego wszystkiego. Byle dalej. Jak najdalej. Arrow zaś najwyraźniej dostrzegł tę potrzebę, gdyż wmusiwszy weń jeszcze trochę naparu, położył się pod kocem tuż obok młodszego chłopaka. Turkusowooki bez namysłu włożył ręce pod koszulę kompana, grzejąc się najlepiej, jak tylko mógł.
Nim zasnął, czuł głaszczące go po plecach dłonie dziewiętnastolatka oraz słyszał cicho nuconą kołysankę.
— Dlaczego nie mogłem cię poznać pierwszy, co? Nie dopuściłbym nigdy…
Wyszeptane przezeń słowa zlały się w jedno z ciemnością, która otaczała Nathaniela z każdej strony. Senne zlepki wspomnień i nierealnych wizji jako ostatnie nękały go niewyraźnie, podczas gdy on wciąż słyszał melodię kołysanki.

Obudziło go pragnienie. Całe gardło miał wysuszone na wiór. Jego głowa niemal się paliła.
Otworzył sklejone przez sen oczy, oddychając ustami. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ktoś głaskał go delikatnie po włosach. Gdy uniósł zamglony wzrok, ujrzał nad sobą zatroskaną i jednocześnie pełną gniewu twarz Zachariusa. Zamrugał parę razy, po czym odruchowo spróbował przełknąć ślinę. Zielonooki niemal od razu chwycił stojący obok kubek. Następnie podniósł jasnowłosego do półsiadu, by dać mu napić się letnich teraz ziół. Ich gorzki smak nie przeszkadzał wcale Nathanielowi. Najważniejsza była ulga nawilżanego wreszcie gardła.
Kiedy odwrócił lekko głowę w bok, dając znak, że już nie chce, Arrow z powrotem położył go na łóżku. I młodszy chłopak zapewne znów by zasnął, gdyby nie to, że jego towarzysz położył mu na czole zimny okład. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że ten ból, ten ciężar bierze się z trawiącej go gorączki.
Choć czuł wyraźniej niektóre części ciała z innych powodów.
Turkusowooki stęknął cicho podczas wzdychania. Oblizawszy wargi, znowu otworzył oczy i skupił wzrok na twarzy dziewiętnastolatka.
Tak bardzo nie chciał przypominać sobie wczorajszego dnia.
Wczorajszej hańby.
Wczorajszej głupoty.
Obrzydliwe.
— Nath, jak się czujesz? Boli cię coś bardziej? – zapytał cicho Zacharius, wracając do przeczesywania jego włosów. Głaszczące dłonie koiły trochę blondyna, który po prostu potrzebował teraz kogokolwiek.
— Głowa. Mam gorączkę – wyjęczał cicho, zauważając, że jego głos jest zmieniony przez chrypę. – I oczy. No i…
Reszty chłopak już nie dodał, opuszczając wzrok. Te słowa nie chciały przejść mu przez gardło, więc on nie będzie ich wyciskał na siłę. Przecież skoro Arrow widział go wczoraj… Zapewne już się domyślił.
— Przepraszam, nie zostanę dziś z tobą całego dnia. Ale obiecuję, że postaram się wyjść z karczmy wcześniej – rzekł starszy chłopak, przenosząc głaszczącą dłoń na policzek Nathaniela.
Pokiwał głową. Chciał jak najszybciej wrócić do spania. Tylko gdyby jeszcze mógł się napić.
— Mogę jeszcze tych ziół? – poprosił słabo. Zacharius bez zwlekania podał mu kubek, pomagając się unieść.
Miast jednak odsunąć się, nachylił się nad Angerboldem i pocałował go w czoło.
Młodszy chłopak ledwo dostrzegalnie zmarszczył brwi, lecz nie miał już siły odezwać się ni słowem. Odwrócił się zatem i prędko zasnął, niewiele myśląc o tym drobnym geście absolutnie niepasującym do złośliwego Zachariusa.

Młody Angerbold budził się w ciągu dnia kilkukrotnie. Stojący przy łóżku kubek z zimnym naparem z ziół był pusty już po drugiej lub trzeciej pobudce. Im bliżej było wieczora, tym na dłużej chłopak wybudzał się ze snu, czując coraz wyraźniej, że gorączka opada. Tylko raz wstał, by oddać mocz. Właśnie wtedy przypomniał sobie o ukrytym dotychczas bólu, który towarzyszył każdemu jego ruchowi.
Turkusowooki starał się o tym nie myśleć. Los często go próbował, raz lżej, raz ciężej. Lecz teraz, po tym wszystkim, co go do tej pory spotkało zaczął zastanawiać się, jak okrutni mogą być bogowie. Czy oni w ogóle istnieli? Jeśli tak, to czy ludzie słusznie oddawali im cześć? Przecież na świecie było tyle zła, tyle smutku i cierpienia. Owszem, to człowiek wydostał się spod skrzydeł bóstw jako pierwszy, ale przecież oni i tak obiecali opiekować się całym światem.
Dlaczego zatem musiał przejść przez tyle prób? By dojść w końcu do wniosku, że spokojem nie można cieszyć się zbyt długo? Że ludziom pod żadnym pozorem nie można ufać?
Jeżeli o to właśnie chodziło, Nathaniel był doskonałym uczniem. Żyjący w pełnym miłości domu z najwspanialszą rodziną. Kochający z wzajemnością wspaniałego człowieka. Ufny i cieszący się z życia. Najwyraźniej właśnie tacy ludzie należeli do najlepszych obiektów doświadczeń.
Już od dawna nie zwracał uwagi na treść swoich koszmarów. Wszystkie przeżycia ostatnich miesięcy zlewały się w abstrakcyjne wizje. Jedyne co naprawdę miało zeń wpływ na Nathaniela, to uczucia – wszechogarniające przerażenie, ból i chęć ucieczki.
Jak miał nie zacząć się nad sobą użalać? Jego dom i cała rodzina w środku spłonęli. Ukochana osoba okazała się wierutnym kłamcą i zaczęła planować sobie nań zemstę za wyimaginowane winy. Za jego działaniami został zhańbiony przez kolejną osobę, której nie powinien był ufać. Jasnowłosy czuł się zupełnie osaczony. Co miał uczynić, by w końcu się uwolnić? Czy śmierć naprawdę była jedyną drogą?
Jeśli tak – co mam zrobić?
Dlaczego tak brutalny los nie wskaże mu jakiejś skutecznej metody?
Powiesić się. Dźgnąć się nożem. Rozciąć gardło. Skoczyć z dachu na bruk. Utopić się.
Wszystko to leżało przecież w zakresie jego możliwości. Dlaczego więc  n a d a l  nie umiał zdobyć się na odwagę? Co jeszcze musi stracić?
Boleśnie opuchnięte powieki nie wydały żadnych łez, choć blondyn co jakiś czas łapał spazmatycznie powietrze. Znowu zaczął czuć senność.
Przecież się z tym nie pogodzę…?

Popołudnie nadchodziło powoli, lecz zimowe słońce w końcu zaszło za horyzontem. Leżący na boku Nathaniel starał się odpoczywać, co nie było proste. Doskwierająca nadal gorączka była najmniejszym jego problemem.
Odgłos otwieranych drzwi oznajmił mu powrót Zachariusa. Wszedł on możliwie cicho do mieszkania, po czym, zzuwszy buty, podszedł do jasnowłosego i pogładził go delikatnie po ramieniu.
— Śpisz, Malachitowy? – zapytał szeptem.
Angerbold pokręcił głową, nadal nie odwracając się. Usłyszał nad sobą westchnięcie dziewiętnastolatka, który w następnej kolejności oddalił się od niego.
— Zaraz dam ci coś do picia.
Wkrótce starszy chłopak usiadł na pościeli obok niego.
— Masz, ciepły cydr – rzekł. – Jak się czujesz?
Nathaniel po chwili wahania uniósł się ciężko do wezgłowia łóżka i przyjął do rąk kubek z parującym napojem.
— Jak mam się czuć? – mruknął, by zacząć powoli pić.
— Na pewno nie po królewsku.
Chłopak spojrzał na zielonookiego spode łba. Tamten uśmiechnął się złośliwie, na co Angerbold wywrócił oczyma. Postanowił zignorować tę uwagę i skupić się na ciepłym płynie. Choć nie zjadł dzisiaj nic, przez gorączkę nie czuł apetytu. Wolałby znów zasnąć, ale już bez budzenia się co chwilę. Czuł się naprawdę wyczerpany.
Kiedy oddał pusty kubek Arrowowi, odchylił głowę w tył. Chciał, by jego towarzysz dał mu wreszcie spokój. Tak się jednak nie stało. Bowiem Nathaniel został… znienacka podniesiony. Jak kobieta.
— C-co ty robisz, do cholery? – Zaskoczony chłopak chwycił się koszuli dziewiętnastolatka.
— Malachitowy, zdajesz sobie sprawę, że te rany trzeba myć co jakiś czas, prawda? – zaczął Arrow. – A chyba wątpię, byś dał radę sam wstać, nie wspominając o dokładnym wyczyszczeniu tego wszystkiego.
— Mówisz, że mam ci się pozwolić dotykać  t a m ?
— Dokładnie, właśnie tak myślę.
Turkusowooki chciał jeszcze oponować, lecz Zacharius był prędki w swych ruchach i ledwo w ów opryskliwy wręcz sposób odparł na jego, bądź co bądź, retoryczne pytanie, już kładł go na wcześniej chyba przygotowanym ręczniku. Obok stała miednica z wodą i zanurzonym weń materiale.
— Rozbierzesz się sam czy mam to uczynić własnoręcznie?
— Jeśli się teraz nie odwrócisz, obiecuję, że wyłupię ci oczy – mruknął Nathaniel, czerwieniejąc na widok tak typowego dla zielonookiego uśmiechu.
Kiedy już młodszy chłopak pozbył się dolnej części ubrania, zakrył nią biodra. Widok tak wielu czerwonych pasm strupów na udach odrzucił go. Cały dzień niemal się nie ruszał i nie czuł dyskomfortu w związku z nimi. Jedyny ból pochodził z innego miejsca, lecz Angerbold chyba nie chciał wiedzieć, jak wygląda to po… Po gwałcie.
Przełknął z trudem ślinę, starając się odpędzić wspomnienia. Chrząknięciem powiadomił stojącego przedeń towarzysza, że może się już odwrócić.
Zacharius klęknął przy nim. Jego uśmiech ze złośliwego przeistoczył się w delikatny, wręcz niepewny. Spojrzawszy uprzednio Nathanielowi w oczy, rozsunął nieco jego nogi. Następnie chwycił zamoczony w wodzie materiał i delikatnie zaczął nim przecierać rany chłopaka. Powoli szedł coraz wyżej, starając się nie przekroczyć cienkiej granicy zaufania, jaką dał mu na tę chwilę turkusowooki.
— To ten malarz ci to zrobił? – spytał znienacka cichym głosem, niemal szeptem starszy chłopak. Angerbold od razu spiął się cały.
— …Nie, nie on. Thomas – odparł sucho. Zupełnie jakby to go nie dotyczyło.
Dłonie Arrowa na moment się zatrzymały, lecz po chwili wznowiły ruchy. Jedynie lekka zmarszczka pomiędzy jego brwiami wskazywała na to, że słowa jasnowłosego zrobiły nań jakiekolwiek wrażenie.
— Jak taki podły skurwysyn może być kapłanem?
Wypowiedź Zachariusa zdawała się nie kierować do nikogo. Jednak to, jak głęboko wypełniona była hamowaną na siłę wściekłością, poruszyło młodszego chłopaka. Zielonooki odłożył materiał do miednicy, by sięgnąć po niewielki słoiczek z jakąś jasną masą w środku. Nałożył ją na palce, po czym zaczął lekko rozprowadzać na ranach blondyna.
— Kupiłem tę maść u zielarki. Ma przyspieszyć gojenie.
— ...Dziękuję ci – rzekł cicho Nathaniel po chwili namysłu. W końcu gdyby nie Arrow, nie miałby, dokąd wrócić.
— Proszę bardzo, Malachitowy – Zacharius uśmiechnął się ciepło. Zapewne nie zdawał sobie nawet sprawy, jak sprzeczne uczucia wywoływał nieraz w turkusowookim. – Mógłbym cię o coś spytać?
— To zależy, o co chcesz spytać – odparł nieco nieufnie.
— Jaki ten malarz był na początku? Jak cię traktował, że zakochałeś się w nim?
Dziewiętnastolatek skończył nakładać maść na jego skórę. Podsunął mu zaś miednicę z wodą, mówiąc, by sam już wyczyścił resztę ran. Nathaniel niepewnie chwycił mokry materiał, kiedy zielonooki się odwrócił.
— Cóż… Był miły. Taktowny. Ciepły i czuły. Dojrzały. Jednocześnie pozwalał sobie być trochę złośliwym, wobec arystokracji choćby. A kiedy opisywał to, co kochał, w jego głosie było coś, czego nie umiem opisać. Nie dało się go nie słuchać z zachwytem… Ale wtedy byłem jeszcze naiwny, bardzo naiwny – dodał prędko, czując ucisk na wspomnienie tamtych dobrych, radosnych chwil. – Mrówkolew był pierwszą osobą, którą pokochałem w ten sposób.
Niemal wyszeptane ostatnie słowa sprawiły chłopakowi ból, tak silny ból. Gdy tylko wróciły doń uczucia, jakie żywił, zdał sobie sprawę, że był wówczas zupełnie inną osobą. Jakby to nie on przeżywał wszystko, co było dobre.
— Nie rozumiem zatem, dlaczego ktoś rzekomo tak mocno cię kochający postanowił się nad tobą tak paskudnie znęcać – rzekł ze złością Arrow. – Gdybym to był ja, nie potrafiłbym już na siebie patrzeć.
— Ale to nie ty, zauważ – mruknął jasnowłosy, niechętnie sięgając po słoiczek z maścią. Sama myśl o dotyku tamtych ran odrażała go.
— Ale mógłbym, jeśli poznałbym cię jako pierwszy.
— Nie rozumiem cię. Po co mi to mówisz?
— Bo przez tego skurwysyna chciałeś się zabić? Rozszarpałbym go własnymi rękoma…
— Przestań natychmiast. – przerwał mu rozgoryczonym głosem Angerbold. Ubrał prędko spodnie, starając się nie myśleć o odczuwanym bólu. – Nie potrzebuję twoich słów. Sam przecież wiem, z kim się zadałem. Możesz mi pomóc stąd wyjść?
Zielonooki oparł go o siebie, by następnie wrócić zeń do łóżka, na którym Nathaniel usiadł ciężko. Znów zakręciło mu się w głowie.
— Nieważne co mi powiesz, i tak nienawidzę tego malarzyny. Jakoś nigdy nie wierzyłem w jego bezgraniczną dobroć – rzekł starszy chłopak.
— Czemu wciąż się tym tak zajmujesz, do cholery? – warknął blondyn, zirytowany tą uwagą.
— Bo to dotyczy ciebie, nie rozumiesz? Nienawidzę go za to, że się tobą bawi, jakbyś należał do niego. Gdybym tylko poznał cię jako pierwszy, nigdy nie sprawiłbym, żebyś cierpiał.
— Co to ma znaczyć…?
Zacharius westchnął ciężko i spojrzał ze smutkiem w jego turkusowe, przepełnione złością oczy.
— Jeszcze nie rozumiesz? Zakochałem się w tobie, czy to takie trudne?
— Co…
— Starałem się dawać ci to do zrozumienia, ale najwyraźniej ty po prostu nie chciałeś zauważyć.
— Ale że…
— Od momentu, gdy cię zobaczyłem pierwszy raz u Ducksów, nie mogłem przestać się tobą fascynować. Stale siedziałeś mi w głowie.
— Do kurwy nędzy, to jakiś żart?!
Wściekły Angerbold przerwał nagły słowotok dziewiętnastolatka.
— Malachi…
— Mało ci zabawy moim kosztem?! Widzisz to wszystko, co się stało i jeszcze więcej chcesz namieszać?! Nie sądzisz, że mam już dość?! Nie pozwolę, by ktokolwiek znowu próbował mnie wykorzystać!
Zapadło między nimi milczenie. Nathaniel oddychał ciężko, ściskając dłońmi koc. Zaskoczony Zacharius zaś wpatrywał się w swoje dłonie. Po chwili jednak podniósł wzrok. Przebijał się przezeń zawód.
— Nie masz takiej władzy, by podważać to, co ci właśnie wyznałem. Ale przykro mi, że nawet nie przeszło ci przez myśl zaakceptowanie mnie. W jakimkolwiek znaczeniu.
Po tych słowach, nie dając jasnowłosemu możliwości odparcia, zielonooki wstał i udał się ku drzwiom. Nałożywszy na siebie ciepły płaszcz oraz buty, zatrzymał się na moment.
— Przyznaj, Malachitowy. Ty nadal kochasz tego malarza, prawda?
…Lecz kiedy Angerbold nie potrafił znaleźć odpowiedzi, starszy chłopak spuścił jedynie wzrok i już bez słowa wyszedł.
Blondyn wciągnął powietrze przez usta niczym ryba wyłoniona z wody.
Dlaczego on to zauważył…?

Zacharius nie wrócił na noc.
Tylko tyle jasnowłosy mógł wywnioskować, obudziwszy się rano. Nie było nigdzie jego butów ni płaszcza, które zabrał ze sobą.
Gorączka chłopaka spadła niemal zupełnie. Czuł się teraz jedynie osłabiony. Poza tym na szczęście nie dolegało mu nic.
Jakże lekkomyślnie, idioto, pomyślał, wpatrzony w sufit.
Nie przyznał jednak, czego dokładnie ta uwaga dotyczyła.
Z kolejnym oddechem znienacka wróciły doń wspomnienia. Ból. Udręka. Obrzydzenie. Ta wszechogarniająca potrzeba zmycia z siebie wrażenia oblepiających go dłoni.
Zacisnął oczy, przecierając dłonią czoło.
Nadal byłby w stanie zedrzeć z siebie skórę, by uwolnić się od wspomnienia tego dotyku.
Nie, nie mógł skupiać myśli na tej prześladującej go wciąż wizji. Kolejnej do kolekcji.
Przełknął nieprzyjemnie ślinę. Suchość w gardle znowu dała o sobie znać. Powoli podniósł się zatem z zamiarem napicia się wody.
Inne nieprzyjemne uczucie zrodziło się w Angerboldzie z powodu świeższego wspomnienia.
Zachariusowi udało się przejrzeć jego uczucia.
Tak, wypierał to wszystko z siebie. Od samego początku. Nie było ni chwili, by od momentu odejścia od Mrówkolwa nie nienawidził go. Ciągle też bał się jego kolejnych kroków.
Choć przez cały ten czas właśnie malarz zajmował główne miejsce w jego sercu.
Dlaczego tak ciężko było przestać kochać? Dlaczego te wszystkie inne uczucia nie potrafiły zgasić cholernej miłości do obecnie najniebezpieczniejszej dla Nathaniela osoby?
Te wszystkie cudowne dni, pierwsze obrazy, powolne zbliżanie się do siebie. Wciąż robiło mu się ciepło w sercu na wspomnienie festynu w lecie. A potem najszczęśliwszych paru tygodni w jego życiu.
To minęło tak prędko. Niczym mgnienie.
A jednak zawdzięczał wszystko właśnie temu szalonemu mężczyźnie.
Zadziwiające, jak długo potrafią ze sobą istnieć nienawiść z miłością.
Nathaniel wiedział, że to dlatego nie może przyjąć do siebie myśli o uczuciach zielonookiego.
Zranił go. Zranił go pochopnymi wnioskami, które z wściekłością wykrzyczał mu w twarz. Gdy teraz przypominał sobie zawód na jego twarzy i chłodne oddalenie się… Zacharius był dlań ważną osobą. Na pewno nie przyjacielem, tym bardziej potencjalnym kochankiem. Jednak nie zasłużył sobie na niewiarę i brak zaufania ze strony jasnowłosego.
Pokręcił głową, wstając wreszcie.
Zbyt dużo spadło na jego barki. Owszem, umiał pogodzić się z utratą rodziny, teraz już to wiedział. Był sam i nie istniał sposób, by odzyskać tych, którzy spłonęli w pożarze. Musiał dać sobie radę, innej możliwości życie mu nie dało. Jednak potem zmiana w Mrówkolwie stała się kolejnym ostrzem wbitym w plecy Nathaniela. Wciąż nie rozumiał tego, co kierowało tak zawistnym teraz szatynem. Jego groźby, obłąkańcze wręcz czyny…
Kilka łyków chłodnej wody ugasiło jego pragnienie. Nagle ujrzał na stole jakiś garnuszek. Po otworzeniu go okazało się, iż znajdował się w środku napar, jaki podawał mu Arrow.
Przez głowę przemknęła mu myśl o tym, że podarowanie dziewiętnastolatkowi szansy mogłoby być mądrym posunięciem. Lecz natychmiast wyparła ją świadomość tego, że niegdyś również zaufał osobie, która zajęła się nim podczas momentów rozpaczy. Zdawał sobie sprawę, iż Zacharius był zupełnie inny od Mrówkolwa. Jednak w tej chwili ni w najbliższej przyszłości nie potrafiłyby otworzyć się na jeszcze kogoś bez ciągłego strachu przed zawiedzeniem się.
Po chwili podszedł do szafy i przebrał się w świeże ubranie. Kiedy zielonooki wyciągnął go z wody, ubrał nań jedynie swoją koszulę, która wisiała w dziwny sposób na Angerboldzie. Dopiero teraz chłopak poczuł się swobodnie.
Przeproszę go. I wytłumaczę.
Oparł się o szafę biodrem, starając przekonać samego siebie, że Zacharius go zrozumie. Nie chciał, by Arrow chował doń urazę. Postąpił źle. Wybuchnął. Zupełnie niepotrzebnie. Ale gdyby chociaż jedno z ostatnich wydarzeń nie miało miejsca…
Wplótł palce we włosy. Niemalże sięgające ramion kosmyki zaczynały już się splatać w niewielkie kołtuny. Powinien wkrótce je ściąć, tak jak zwykła to robić jego matka, nim czyjakolwiek fryzura stawała się w jej mniemaniu zbyt długa.
Smutny uśmiech na twarzy chłopaka pojawił się równocześnie z westchnięciem.
Ile by dał, żeby móc jeszcze raz ujrzeć ukochaną matkę.
Podszedł do okna i uchylił szczelnie zamknięte okiennice. Zima miała skończyć się za parę tygodni. Mimo to nic w tym lodowatym widoku nie wskazywało na to, by wkrótce zieleń wiosny rozświetliła ponure oblicze zasypanej bielą stolicy. Zostawiwszy na chwilę otwarte okno, postanowił ułożyć schludnie koc na łóżku. Ledwo jednak położył ręce na jeszcze ciepłym od jego ciała materiale, w pomieszczeniu rozległy się dwa uderzenia. Chłopak natychmiast się odwrócił.
Na podłodze leżała niewinnie bordowa sakiewka, prędzej mogąca spełniać funkcję ozdoby niż kieszonki. Gdy została tu wrzucona, musiała odbić się od okiennicy, stąd para huków. Jasnowłosy ostrożnie podszedł do przedmiotu i kucnął obok. Wyciągnął dłoń. Miękki materiał był miły w dotyku. Nathaniel rozwiązał delikatnie czerwoną wstążkę, by następnie wysypać zawartość saszetki na podłogę.
Pożałował tego.
Z sakiewki wypadło mnóstwo drobnych kamieni. Nie byłyby nadzwyczajne, gdyby nie pomalowano ich na turkusowo. Lecz nie one skupiły uwagę blondyna.
Martwe truchełko wróbla leżało z bezwładnie rozłożonymi skrzydełkami. Do jednego z nich przywiązano coś od spodu. Młody Angerbold z bijącym głośno sercem odwrócił ciałko ptaka.
Kawałek zwęglonego drewna. Lekki, brudny, przypominający bardziej niezwykły kamyk. Właściwie zewsząd można było takie drewno wziąć. Nathaniel nie przejąłby się w ogóle widokiem takiego czegoś. Gdyby nie okrutna pewność, kto ów „prezent” wrzucił przez okno do niewielkiego mieszkania.
Zacisnął dłonie w pięści, drżąc. I bynajmniej nie drżał ze strachu.
Cały jego umysł zalała fala czystej wściekłości.
Nie namyślając się wiele, wybiegł z mieszkania. Odgłos trzeszczących pod jego stopami schodów nie zagłuszał jednak rodzącego się w nim ryku.
On tam jest. On tam nadal gdzieś jest.
Był wściekły. Wściekły bardziej niż kiedykolwiek. Miał ochotę zadusić Mrówkolwa.
To on. To przez niego. To jego wina. Gdybym go nigdy nie spotkał, gdybym mógł go nigdy nie poznać…
Mroźny powiew wiatru uderzył go w twarz i prędko przytulił chłodem odziane jedynie w koszulę ciało. Chłopak jednak nic sobie z tego nie robił. Rozejrzał się na boki, lecz nie dostrzegł nikogo, nawet jednej osoby.
Bardzo dobre pory potrafisz wybrać, Mrówkolwie.
— Nie uciekaj! Wyjdź! – wrzasnął przed siebie, nim zaczął iść tam, gdzie podpowiadała mu intuicja.
Czy szatyn udał się w stronę swojego domu? Raczej nie, ktoś powiedziałby, iż byłoby to zbyt oczywiste i bezczelne.
Ale właśnie dlatego było to równie prawdopodobne.
Idąc zatem drogą, turkusowooki rozglądał się ze wściekłością na boki. Musiał go znaleźć. Mężczyzna na pewno nie uciekł daleko. Nadal musiał być w pobliżu…
Nagły szmer w jednej z bocznych uliczek zwrócił uwagę młodego Angerbolda. Nie myśląc wiele, skręcił i zaczął biec.
Prędko ujrzał przed sobą czyjąś postać. Szybkim krokiem oddalała się w głąb ciemnego przejścia.
— Stój! Wiem, że to ty! – krzyknął ze złością, samemu zwalniając.
O dziwo, postać zareagowała na jego nakaz. Zatrzymała się bowiem tuż przed wejściem w cień i buńczucznie odwróciła w jego stronę.
W Nathanielu coś zadrżało na widok znajomej twarzy. Ta pewna siebie postawa, wysokie kości policzkowe, wąskie, nadające charakteru usta i oczy. Piękne, błyszczące nawet w tak nikłym świetle ziemiste oczy, teraz pełne agresji i rzucanego wyzwania.
Nienawidził go.
— Witaj, mój drogi. Dlaczego mnie goniłeś? – spytał spokojnym, acz jadowicie zimnym tonem Mrówkolew.
Kiedyś jasnowłosy ugiąłby się przed nim, nie wytrzymałby tego głosu, który go atakował w tak bolesny sposób.
Teraz jednak wszystko było inne. Nie był już tym samym chłopakiem, osłabionym i załamanym dzieckiem, które ledwo trzymało się na nogach. Nie był zakochanym młodzikiem, gotowym uczynić wszystko dla byle jak okazanej uwagi.
Stojąc dziś przed swoim kochankiem i oprawcą zarazem wiedział, że już mu nie ulegnie. Że teraz będzie stawiał mu czoła z wysoko uniesioną głową. Nigdy nie pokaże mu zgiętego karku.
— Co się dzieje? Nic mi teraz nie powiesz? – spytał malarz po krótkiej chwili, podchodząc doń dwa kroki. Nathaniel nie ruszył się jednak z miejsca. Z utkwionym w szatynie wzrokiem ignorował mrożące wokół zimno.
— A co miałbym powiedzieć  t o b i e ? – odparł hardym tonem.
Mężczyzna uniósł brew w teatralnym geście uznania. Młody Angerbold zmrużył zaś pięknej barwy oczy.
— Zdaje mi się, że traktujesz mnie nieco inaczej, niźli zwykłeś to robić.
— Powiedz mi, Mrówkolwie… – Miano dawnego kochanka ledwo przeszło mu przez gardło z obrzydzeniem. – Co ja ci takiego zrobiłem?
— Wytłumacz mi, proszę. Chyba nie rozumiem twojej myśli.
Jasnowłosy nie wiedział, co dokładnie wprawiło go w furię. Może był to lekceważący ton ziemistookiego, może przebiegły uśmieszek, który czaił się w kąciku jego ust. Może swobodna pozycja, gdy przełożył ciężar ciała na jedną nogę. Może to wszystko w połączeniu ze zmęczeniem jego chłopięcego wciąż organizmu, który w końcu wystawiony został na gwałt, zaś potem chorobę. Nie starał się za nic dociekać przyczyny.
Zwyczajnie rzucił się na mężczyznę.
Nietrudnym w jego stanie było dla Mrówkolwa uniknięcie jego ciosu. Sam chwycił go za ramiona i przyszpilił do ściany pobliskiego budynku.
Ta bliskość sprawiała, że blondyn mógł bez problemu poczuć zapach szatyna. Lekki aromat drewna, płócien i wybijająca się nadeń woń farb. A także delikatna nuta czegoś przyjemnie słodkiego, wręcz pociągającego.
— Nie myślałem, że zastanę cię w mieszkaniu tego chłopczyka na pokaz – mruknął cicho artysta.
— Gardzę tobą.
— O bogowie, cóż za niemiły stosunek do mnie masz!
— Starannie sobie na niego zapracowałeś – warknął rozjuszony wciąż Angerbold.
Gdybym tylko mógł dosięgnąć tej twojej gardzieli i zacisnąć na niej ręce…
— Chyba żartujesz – prychnął zaś malarz. - To co robiłem, było absolutnie adekwatne do twojej nagłej zdrady. Myślałeś, że możesz tak po prostu ode mnie odejść? A potem jeszcze zająć cne miejsce u boku byle przybłędy? Gdyby był to ktokolwiek inny, machnąłbym nań ręką. Ale ty… Ty i te twoje oczy, które mi się ciągle śniły po nocach… – Trzymając go wciąż mocno jednym ramieniem, drugą dłonią pogłaskał chłopaka po twarzy. – Wybacz, ale nie możesz przywiązywać sobie mnie bez oddania samego siebie. Nigdy nie pozwoliłbym ci się ode mnie uwolnić.
— Jesteś szalony!
— Może i tak. – Mężczyzna zaśmiał się w głos. – Ale któryż artysta nie ma w sobie choćby cienia szaleństwa?
— To nazywasz cieniem? Jesteś bezczelny.
— O nie, mój drogi. Akurat ty nie będziesz nazywał mnie bezczelnym.
— Dlaczego mi to robiłeś? Byłem pewien, że mnie kochałeś – rzekł twardo Nathaniel, choć poczuł znienacka, że jego oczy zaszkliły się od nielicznych łez. Nie, nie pozwoli im wypłynąć.
— Och, ależ ja cię kocham, cały ten czas. Przez całe moje życie nie kochałem nikogo tak, jak ciebie.
— Łgarz.
Mrówkolew zmarszczył nagle brwi.
— Jak śmiesz mówić, że kłamię? – spytał powoli.
— Bo tak jest. Nie jestem przecież ani pierwszą, ani twoją jedyną – jak to nazywasz – „melodią”. Zapewniałeś mnie, że byłem i jestem tylko ja. Naprawdę myślałeś, że nigdy nie dowiem się o poprzednich…?
Powieka mężczyzny drgnęła nerwowo. Po chwili wolnym ruchem przyciągnął ramię do siebie, uwalniając turkusowookiego. Ten zaś kontynuował.
— Wiem o nich. Wiem o nich wszystkich. Nicolasa nawet znam osobiście! I czy to nie jest bezczelność?! Sam mnie z nim poznałeś, kłamiąc w żywe oczy! – Chłopak przełknął głośno ślinę. – Niczego tak nie znoszę, jak nieszczerości. Ale ty jeszcze musiałeś wszystko poprawiać; czego innego mógłbym spodziewać się po samym Wielkim Mrówkolwie? Najpierw rzucasz mi w oczy oskarżenia, doskonale dobierając słowa, by zabolały, potem rozpruwasz „dla mnie” szczura na drzwiach karczmy! Następnie robisz ze mnie męską kurwę dla całej stolicy i swoimi kłamstwami doprowadzasz do tego, by jakiś bydlak mnie zgwałcił! Dokładnie tak, jak pospolitą dziwkę…!
Głos byłego modela załamał się na ostatnich słowach. Nie był w stanie więcej z siebie wyrzucić, jeżeli nagromadzone pod powiekami łzy miały nie wydostać się na zewnątrz. Patrząc z wściekłością na ziemistookiego, pokręcił głową.
— I dzisiaj… Nie masz pojęcia, jak bardzo się na tobie zawiodłem. Rzeczywiście chcesz mnie zniszczyć, prawda? W ostateczności okazałeś się być świetnym szalbierzem.
Malarz zaś stracił rezon. Patrzył nań teraz z mieszaniną nieokreślonych uczuć. Młodemu Angerboldowi nie zależało jednak na nazwaniu ich. Upewniając się, że mężczyzna go nie zatrzyma, powoli odwrócił się, by wreszcie odejść. Nagle zakasłał mocno. No tak. Zapewne teraz nabawi się jeszcze choroby.
— Nathanielu…
— Błagam, milcz już – przerwał mu wilgotnym już tonem. – Wiesz, że cię nienawidzę…? Nigdy więcej nie chcę cię już widzieć.
Modląc się w duchu, by szatyn nie próbował podążać za nim, zaczął wracać w stronę mieszkania Zachariusa. Drżał z zimna, kiedy kroczył niemal pustą ulicą. Bolały go wszystkie rany, jakie mu zadano oraz jakie sam sobie zrobił. Bolały go zmarznięte stopy. Bolały go też płuca, mocno podrażnione mroźnym powietrzem. A jednak udało mu się dotrzeć do ponurego, małego mieszkanka. Nie zamknął okna, w pomieszczeniu było przez to zimno. On jednak, nie zastanawiając się wiele, uklęknął obok leżącego na podłodze martwego ptaka z przywiązanym do jego skrzydełka kawałkiem spalonego drewna. Uniósł go delikatnie w dłonie i przytulił. Z początku lekko, potem coraz mocniej.
Łzy powoli spływały po jego policzkach. Robiło się ich coraz więcej i więcej. Nie zauważył momentu, w którym zaczął łkać, a potem głośno szlochać, kiwając się w przód i w tył.
— Bogowie, kocham go. Tak bardzo go kocham…!
I to było jego pożegnanie.

Zacharius wrócił, kiedy na zewnątrz od dawna królowała ciemność. Jego obficie pokryty śniegiem płaszcz wskazywał na to, iż zima znów dała znać, że nie zamierza tak prędko odchodzić. Ciekawe jak wiele istnień pochłonęła w swych lodowato białych szponach?
Na widok siedzącego na łóżku Angerbolda zielonooki nie odrzekł nic. Spokojnie rozebrał się, by następnie podejść do pieca i go rozpalić ciepłym, złotoczerwonym ogniem. Kiedy ten jarzył się już mocno, odkrył na moment wnętrze garnka, zaś na widok jego nietkniętej zawartości jedynie na moment zacisnął wargi. Nie wahając się długo, położył go na gorących płytach piecyka.
— Spotkałem dziś Mrówkolwa – przerwał ciszę turkusowooki.
Dziewiętnastolatek od razu skierował nań zaskoczony wzrok.
— Przyszedł tu?
— Nie… Wrzucił przez okno sakiewkę. Musiałem za nim wybiec.
W tym momencie Arrow podszedł do jasnowłosego ze źle ukrywanym niepokojem. I dopiero teraz zauważył trzymane w dłoniach chłopaka drobne truchełko, które ten głaskał lekko kciukiem. Bez wątpienia dostrzegł też zwęglony kawałek drewna.
— Zabiję – wycedził przez zęby i odwrócił się w stronę drzwi. Powstrzymała go jednak dłoń Nathaniela, który w ostatniej chwili słabo złapał jego rękaw.
— Przepraszam cię. Żałuję, że tak zapędziłem się ze słowami – szepnął Angerbold, uniósłszy wreszcie głowę. Zaskoczony Zacharius patrzał nań zza ramienia. – I przeproszę cię znowu. Nie mogę teraz z tobą być. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł.
Ból, jaki pojawił się na twarzy zielonookiego, odznaczył się bardzo wyraźnie. Nie był to jednak zawód, jak poprzedniego wieczora. Blondyn nie miał pojęcia, co to za ból.  Lecz Zacharius znienacka uśmiechnął się chochliczo – tak jak miał w zwyczaju. 
— Nie przejmuj się tym tak, Malachitowy. Jakoś przeżyję – rzucił humorystycznie, po czym opadł obok niego. Chwycił dłoń Nathaniela i uścisnął, by po tym powoli puścić. – Lepiej powiedz mi, jak się teraz czujesz? Zły ze mnie typ, że zostawiłem chorego człowieka na pastwę losu.
Choć starszy chłopak brzmiał normalnie, jego wpatrzone w sufit oczy przepełniał smutek. Nijak nie mógł go zasłonić ani wesołym z pozoru nastawieniem, ani złośliwym uśmiechem. Turkusowooki nie chciał nań teraz patrzeć.
— Gorączka minęła. I trochę kaszlę – odparł, siląc się choćby na udawaną swobodę.
— Musisz być głodny. Zaraz cię nakarmimy, od razu ci się polepszy. – Arrow wstał po tych słowach i skierował się ku piecykowi, na którym napar w garnku już zapewne wrzał. – I nie przejmuj się mną tak. Najlepiej zapomnij. Tak będzie nam obu łatwiej.
Jesteś niesamowicie silny, Zachariusie, pomyślał jasnowłosy, wpatrując się w plecy ledwo dwa lata starszego odeń chłopaka.

Przez parę następnych dni Nathaniel skupiał umysł głównie na dwóch rzeczach. Oczywiście, starał się zapomnieć o gwałcie – rany niemal się zasklepiły i pozostały poń nieliczne znamiona na skórze. To jednak w ogóle go nie pochłaniało.
Po pierwsze zastanawiał się, co zrobi teraz Mrówkolew. Podczas ich ostatniej rozmowy chłopakowi udało się jakoś wymknąć, nim szatyn powiedział lub zrobił coś, co bezpośrednio poinformowałoby go o zagrożeniu. Bał się, że swoimi słowami po raz kolejny rozjuszył malarza, który teraz obmyślał kolejny sposób zemszczenia się nań. Dlaczego jednak tamtego dnia ziemistooki zamilkł? Dlaczego patrzył na niego jak oszalały – wpierw z nienawiścią, potem zaś z niedowierzaniem czy wręcz… strachem?
By jednak nie zadręczać się tą kwestią, młody Angerbold znalazł sobie inne, zgoła różne zajęcie.
Zaczął starannie obserwować Zachariusa. Ale nie tak jak dotychczas – poprzez subiektywną opinię o dziewiętnastolatku. Próbował dostrzegać weń, ile tylko mógł. Najdrobniejsze gesty, które wskazywały na sprzeczne ze słowami czy miną uczucia, wyraźnie wskazywały jasnowłosemu, że ów towarzysz nie pałał doń przyjacielską sympatią.
Nathaniel wiedział, że nie dałby sobie teraz rady z zaufaniem komukolwiek na tyle, by dopuścić tę osobę do siebie. Rozumiał, skąd takie poczucie wypływało, nie miał też zamiaru nic z nim robić. Jednak jednocześnie wręcz nienawidził siebie za to, że musiał krzywdzić człowieka, na którym polegał.
Tego dnia Zacharius wyjątkowo dostał wychodne. Lecz choć taka okazja nie zdarzała się wcale często, chłopak postanowił spędzić ów dzień w domu, tłumacząc, że jest osobą na tyle wychowaną, iż blondyna bez jego cnego towarzystwa nie zostawi.
Turkusowooki zakasłał lekko. Gardło na jego szczęście jako jedyne było pozostałością niedawnej choroby. Już wkrótce będzie mógł wrócić do karczmy, by znów liczyć na dobroć właścicieli. Chciał mieć choćby złudzenie tego, iż da radę poradzić sobie samemu. 
Pogoda tymczasem poprawiła się znacząco. Śnieg nie padał już kilka dni, a wiatr rozpędził gęste chmury niczym pies pasterski stado swych puchatych baranów po łące. Słońce, choć nadal chłodne, zaczynało coraz milej grzać ziemię. Tu i ówdzie biała pokrywa zmarzniętego śniegu zaczynała się nawet topić. Wszystko wskazywało na to, iż wiosna po cichutku zaczęła ingerować w krainę, którą jej mroźna siostra zdążyła stworzyć za czasów swego panowania.
Słońce leniwie przekraczało najwyższy punkt nad linią horyzontu, kiedy młody Angerbold i jego niewiele starszy towarzysz zaczynali przygotowywać sobie obiad. Kawałki kurzego mięsa gotowały się już, aromatyzując przyjemnie pomieszczenie. Dwóch chłopaków tymczasem kroiło warzywa do zupy, co jakiś czas poruszając nieważne tematy.
— Ruszymy potem dupska na targ, Malachitowy. Trzeba dokupić sobie trochę odzienia, szafa wieje pustkami – rzucił w pewnym momencie zielonooki.
— Skoro masz pieniądze do szastania…
— No, przecież trzeba je na coś wydać, prawda? Jeszcze mi tutaj zardzewieją. Tak mnie cholernie irytuje wilgoć w tym mieszkaniu.
— Czemu tak nagle zebrało ci się na narzekanie? – spytał, uniósłszy na chwilę głowę.
— Na coś trzeba, inaczej robi się nudno przyjemnie.
Młodszy chłopak krótko mruknął z dezaprobatą na widok aroganckiego uśmiechu Arrowa i zajął się jednocześnie kolejną pietruszką. Po chwili jednak przestał, prostując się naraz.
— Jak myślisz, Zachariusie… Co tak naprawdę jest po śmierci? – spytał z zaciekawieniem.
— Jakiż odważny temat, Malachitowy. – Po pomieszczeniu rozniósł się śmiech dziewiętnastolatka. – No, ale skoro mnie pytasz o zdanie. Cóż, w pewien sposób wierzę w bogów, których mamy, więc niby też wierzę, że jak człowiek umiera, dusza prowadzona jest z pomocą Yavu przez Wielką Mgłę, tam sobie traci wspomnienia, potem leci na drugą stronę, coby się odrodzić w kolejnym ciele tam, pod nami. Chociaż kto wie?
— Hm…
— A ty jak sądzisz, że zadajesz mi podobne pytania?
— Nie wiem sam. Właściwie też wierzę w naszych bogów, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że po śmierci rzeczywiście zjawi się przy mnie Yavu. Przecież to takie… baśniowe. – Turkusowooki wrócił wreszcie do krojenia ostatnich warzyw. – Równie dobrze po śmierci może nas czekać najzwyklejsza pustka, czerń, nicość. Tak jakby wpadnięcie w Chaos. Ale w takim razie po co jest tu cierpienie?
— Myśleć sobie można wiele rzeczy, Malachitowy. Bo co, jeśli nasz świat to tylko takie przejściowe miejsce dla dusz, które zrobiły coś złego i muszą pokutować? Że, wiesz, jest sobie tam dalej od nas taka idylliczna kraina, większa od Ziemi, wszyscy są nieśmiertelni i żyją sobie tam w szczęściu, pokoju, dostatku i radości, ale czasem ktoś robi coś złego. I jakieś patronujące temu coś wysyła takich złoczyńców tutaj, żeby zrozumieli, jak to jest cierpieć i tylko czasem się cieszyć. No i jak taki ktoś sobie tutaj kipnie, w jakikolwiek sposób, nie wnikajmy, wtedy dopiero dusza wraca, odzyskuje wspomnienia i ciało i znowu jest dobrze.
Nastało milczenie. Jedynie odgłos noży stukających w drewno oraz bulgoczącej z mięsem wody przerywał ciszę w pomieszczeniu. Angerbold wrzucił do garnka swoją pokrojoną część.
— W takim razie co my musieliśmy zrobić? – szepnął w pewnym momencie, mieszając wywar warzechą.
— …Nie mam pojęcia. Ale to tylko głupie przemyślenia. Tak samo prawdopodobne, jak mity o bogach. I tak samo prawdopodobne, jak to, że po śmierci stajemy przed jakąś księgą i wpisujemy do niej jedno zdanie mające wpływ na przyszłość. Dusze mogą być w różnym stanie – radosne, oszołomione, smutne, obojętne, w euforii, wściekłe czy oszalałe – stąd różne rzeczy dzieją się tutaj– rzekł starszy chłopak, by również skończyć swoją część robienia obiadu wsypaniem skrojonej cebuli do gotowanej zupy.
— Masz całkiem ciekawe teorie na ten temat. – Nathaniel uśmiechnął się, delikatnie i przelotnie.
— Nie wierzę! Malachitowy mnie pochwalił! Chyba zapiszę sobie na ścianie, by nie zapomnieć o tej pamiętnej chwili.
Blondyn wywrócił oczyma, ziewając jednocześnie. Pozostawił jednak tę wypowiedź bez komentarza.
To będzie się jeszcze gotowało jakiś czas. Tylko co teraz robić…?
— Zjadłbym coś bardziej wystawnego. O, na przykład soczystą pieczeń z serem i warzywami… - rozmarzył się Zacharius.
— To trzeba było pójść do jakiejś karczmy, a nie robić sobie zwykłe jedzenie tutaj. W końcu masz wolny dzień i nadmiar pieniędzy, prawda?
— Ty to naprawdę demotywujesz ludzi do okazywania ci dobrego serca – odburknął Arrow, żachnąwszy się.
— A po co miałbym cię do tego motywować? Jeśli ktoś jest dobry, to sam z siebie.
Z racji braku lepszych zajęć jasnowłosy postanowił przetrzeć nieliczne naczynia. Zielonooki tymczasem usiał przy stole, podpierając się łokciem o blat.
Wkrótce zupa była gotowa. Nathaniel dodał doń jeszcze nielicznych przypraw, na jakie mogli sobie pozwolić, po czym nalał do dwóch misek porcje wraz z kawałkami warzyw i mięsa. Prędko obaj zaczęli jeść. Gorąca potrawa przyjemnie rozgrzewała od środka, sprawiając, że przynajmniej jedna warstwa ubrań zdawała się być zbędna.
Syty Angerbold odsunął od siebie pustą miskę i zaczął przyglądać się wciąż konsumującemu Zachariusowi. Był to jeden z nielicznych razów, kiedy zjadł coś szybciej od towarzysza.
— Co się tak gapisz jak sroka w gnat? Nadal głodny? – rzucił rozbawiony dziewiętnastolatek. Blondyn jedynie przeniósł wzrok na zamkniętą okiennicę, odezwanie się choćby słowem uznając za zbędne.
Po chwili również Arrow odstawił na bok puste już naczynie. Kątem oka młodszy chłopak widział, jak ten prostuje się, a następnie wyciąga mocno na krześle.
— Teraz ty to umyjesz – mruknął do zielonookiego.
— A to niby z jakiej racji?
— A to z takiej, że nie wielbię nakładania ci jedzenia jak kochająca matka.
W momencie, gdy jęczący z lenistwem towarzysz podnosił się z krzesła, ktoś zapukał do drzwi. Obaj wymienili zdziwione spojrzenia, lecz to Nathaniel postanowił otworzyć niespodziewanemu gościowi.
Za drzwiami stał jakiś mały chłopiec, otulony ciasno kilkoma warstwami ciepłych ubrań. W dłoniach odzianych w skromne rękawiczki trzymał jakąś kartkę.
— Czy pan to hrabia Angerbold? – spytał malec, podnosząc nań wzrok jasnoniebieskich ocząt.
— Owszem, ja – odparł nieufnie, po czym przyjął wciśniętą mu w ręce kopertę.
— Wczoraj taki inny wysooooki pan dał mi kilka pieniążków, żebym to panu dzisiaj dał – powiedział jeszcze chłopiec, nim odwrócił się i prędko uciekł po schodach.
Turkusowooki tymczasem obejrzał zalakowaną kopertę, na której nie było nic napisane.
— Cóż to takiego, Malachitowy?
— Nie mam serdecznego pojęcia.
Z tymi słowy złamał pieczęć i wyjął schludnie napisany list. Ze zmarszczonymi brwiami zaczął powoli czytać. Z każdą chwilą zmarszczki na jego czole się pogłębiały, zaś w oczach malował się niewysłowiony szok.
— Ej, co się dzieje? Kto ci to wysłał? – spytał jeszcze raz Zacharius na widok miny młodego Angerbolda.
Chłopak co chwilę to zaciskał, to rozluźniał szczękę. Wreszcie, najwyraźniej dotarłszy do końca listu, wciągnął powietrze i natychmiast zakrył usta dłonią.
— To… To on – wyszeptał, zupełnie roztrzęsiony. – Zachariusie, to on!
Po tych słowach szybko naciągnął na siebie kamizelę i płaszcz, po czym wybiegł na zewnątrz. Usłyszał za sobą wołanie zielonookiego, który prędko podążył za nim.
Co się stało? Dlaczego nagle…?
Biegł przed siebie tak znajomą drogą. Musiał tam dotrzeć, musiał tam się jak najszybciej dostać.
Musiał się upewnić.
Na niemalże pustych ulicach ujrzeli go może trzej ludzie. Za nim podążał Arrow; słyszał wyraźnie jego kroki. Słońce świeciło chłodnym blaskiem.
Wciąż miął w dłoni list.
Wreszcie ujrzał tę kamienicę.
Na poddasze, on musi tam być!
Schody skrzypiały w tak znajomych mu miejscach, ten fakt jednak ledwo docierał do przytłoczonej psychiki. Chłopak dyszał ciężko, kiedy dopadł drzwi do mieszkania na samej górze budynku.
MRÓWKOLEW MUSI TU BYĆ!
Bez wahania otworzył drzwi na oścież.
— Malachitowy, ty demonie, co się stało?! – krzyknął doń zmęczony Zacharius, znalazłszy się w połowie ostatnich schodów.
Serce jasnowłosego stanęło, by po chwili wznowić swój rytm z prędkością trzepoczącego skrzydełkami ptaka. Jego wzrok krótko błąkał się po pomieszczeniu. Powoli podnosił głowę, dostrzegając najważniejszą część tego widoku.
Gdy zielonooki znalazł się obok, było za późno. Sam zaniemówił na długą chwilę.
W dużym pokoju najznakomitszego artysty porozstawiane były wszędzie narzędzia i zamalowane turkusem płótna. Na każdym z nich znajdował się otoczony światłem niczym aurą chłopak z alabastrową skórą i niezwykle turkusowymi, najbardziej głębokimi oczyma, jakie tylko można było namalować. Obrazy przedstawiały go w różnych sytuacjach, w różnych pozycjach. Zawsze jednak był to on – Książę Turkusu.
Lecz to nie arcydzieła przyciągały najwięcej uwagi.
— Nie!!! – ryknął pierwowzór cudownej postaci, rzucając się przed siebie z pięknymi oczyma pełnymi łez.
Na środku pomieszczenia bowiem, przez bele u sufitu powieszone było ciało niesamowitego autora tych malowideł. Bezwładne członki zwisały wzdłuż tułowia. Jasnobrązowe włosy, przydługie i lekko falowane, opadały w nieładzie, zakrywając zapewne wykrzywioną przez śmierć tak piękną twarz malarza.
— Nie, nie, nie,  n i e ! Nie masz prawa, Mrówkolwie! Mrówkolwie!!! – dopadłszy truchła, turkusowooki błądził po jego ciele dłońmi, jakby w nadziei, że malarz się ocknie, zachłyśnie powietrzem.
Oczywistym jednak było, iż to nigdy nie nastanie.
— Błagam, nie… Jak śmiałeś… – Chłopak zaczął łkać, gdy uświadomił sobie beznadziejność swoich czynów. Powoli osunął się na podłogę, tuż obok wiszącego ciała.
Dlaczego? Dlaczego znów mi to zrobił…?
Szlochając głośno na podłodze, targany spazmami bólu i rozpaczy, poczuł nagle, że ktoś dotyka jego pleców. Drgnął, lecz od razu zdał sobie sprawę, że to nie był jego kochanek.
Już nigdy nie będzie.
— Malachitowy, chodźmy stąd. Trzeba jak najszybciej powiadomić straże – rzekł miękko Zacharius, po chwili pomagając jasnowłosemu wstać, gdy ten zacisnął z całej siły palce na jego dłoni. – Cholera, Nathanielu.
To mruknąwszy, przytulił do siebie turkusowookiego, który nie potrafił się uspokoić. Młodszy chłopak od razu wczepił się w ciało przyjaciela, drżący od płaczu. Znów los z niego zakpił. Ironia, doprawdy, była potworną matką. Zdał sobie z tego sprawę, gdy mięty nadal papier szeleścił głucho w jego dłoni.
Dla niego świat oszalał.

Po jakimś czasie Zacharius przeniósł wszystkie obrazy do innego pomieszczenia, po czym wezwał straże. Z początku nikt z nich nie chciał uwierzyć, że sławny Mrówkolew popełnił samobójstwo, zwłaszcza gdy Arrow poprowadził ich na poddasze. Tak się jednak złożyło, że jeden z nich znał twarz malarza i rozpoznał go.
Nathaniel siedział pod ścianą, z kolanami jak najbliżej siebie. Czuł się rozerwany. Stłamszony. Czuł się gorzej niż wtedy, gdy fałszywy kapłan go zgwałcił. Jakby na nowo musiał przeżywać utratę całej rodziny.
A przecież umarł człowiek, którym tak gardził. Nawet nie przyłożył ręki do jego śmierci – malarz popełnił samobójstwo.
Ale cierpienie było niewyobrażalne.
Najwyraźniej kochał Mrówkolwa bardziej, niż go nienawidził.
Poza szczerym bólem wypełniała go pustka. Zupełnie innego rodzaju niż ta towarzysząca mu po pożarze.
Ze śmiercią szatyna chyba pogodził się od razu. Na myśl o nim widział jedynie wetknięty w zaschniętą już dawno turkusową farbę pędzel.
W pewnym momencie usiadł obok niego dziewiętnastolatek. Przez jakiś czas, choć widocznie zbierał się w sobie, nie potrafił nic powiedzieć. W końcu zacisnął wargi i wziął w rękę dłoń Angerbolda. Ten spojrzał nań krótko, po czym splótł z chłopakiem palce.
Obaj wiedzieli, że to nic nie znaczyło.

W trzy dni później dwaj towarzysze po raz ostatni przyszli do karczmy W Cykoriowym Dymie. Wszystkie ich rzeczy były już spakowane.
— Moi kochani chłopcy, jesteście pewni, że wyjeżdżacie? – spytał smutnym głosem pan Ducks, stojąc przed kontuarem.
— Naprawdę, proszę pana. Zima dobiega końca, więc trafimy akurat na czas, gdy każdemu przyda się pomoc – odparł Zacharius.
— Ha! Zobaczysz, jeszcze tu wrócą i znowu będą chcieli pracować u nas, choćby za pół darmo – rzekła to żona karczmarza. Pomimo chłodu w jej słowach, głos krył w sobie starannie zakamuflowany smutek. – Tak w ogóle, to gdzie chcecie jechać, bo jakoś nie przysłuchiwałam się wcześniej?
— Do Nedery, dwa dni drogi na zachód. Potem może udamy się do któregoś z portów.
— Nedera jest tak daleko, chłopcy, tak daleko…!
Łysawy mężczyzna załamał ręce. W jego oczach widać było wilgoć narosłą ze smutku. Po chwili podszedł do nich i przytulił mocno na pożegnanie. Nathaniel, który nie odezwał się cały ten czas ni słowem, uśmiechnął się niemrawo i położył dłoń na plecach karczmarza.
Pan Ducks puścił ich i otarł kąciki oczu. Znienacka stojąca z boku Donna, która ani trochę nie wstydziła się łez, rzuciła się na szyję zielonookiego, by po chwili równie niespodziewanie przyciągnąć go do pocałunku. Chociaż to nie powinno nikogo dziwić.
— Jesteś łotrem, że wyjeżdżasz – rzuciła prosto w twarz zupełnie zaskoczonego Arrowa, pociągając nosem. Następnie zbliżyła się do jasnowłosego, którego przytuliła mocno. – A ty uważaj na tego buca, żeby go psy nie pożarły. I na siebie też, Nath. Będę za wami tak bardzo tęsknić.
— My za tobą też – mruknął cicho chłopak, na co brunetka uśmiechnęła się przez łzy.
— Na nas już czas – powiedział wreszcie dziewiętnastolatek.
— Odwiedzicie nas jeszcze kiedyś? 
— Jeśli los pozwoli, z chęcią, panie Ducks. Chodź już Malachitowy, ten człowiek nie będzie wiecznie czekał. Do widzenia!
— Dziękuję państwu. Naprawdę – rzekł jeszcze młodszy chłopak i ostatni raz pożegnał się z tymi ludźmi oraz z zapachem cykorii, tak charakterystycznym dla tego miejsca.
Na zewnątrz czekał nań wóz, którego właściciel akurat jechał do Nedery i pozwolił również im się zabrać. Turkusowooki szybko wszedł do tyłu, gdzie siedział Zacharius. Mężczyzna na koźle ruszył dużego gniadego konia.
— Myślisz, że tam się jakoś ułoży? – zagadnął niepewnie dziewiętnastolatka.
— Jeśli nie tam, pojedziemy dalej. Zaufaj mi, ostatnie kilka lat spędziłem w ten sposób – odparł mu ten, odchylając się do tyłu. Drgnął jednak, po czym wyciągnął z jednej z toreb koc Nathaniela i nakrył ich oboje. Nadal przecież panowała zima.
Angerbold podziękował mu krótko. Patrzył na mijane budynki i ulice, które towarzyszyły mu od urodzenia. Nigdy nie opuszczał Leverium, dlatego wyjazd poza bramy zdawał się dlań niemal egzotyczną podróżą. Kochał stolicę.
Szkoda, że nie mógł tu zostać.
Dziwaczny spokój zalągł się w sercu chłopaka. Nie potrafił tego wyjaśnić w żaden sposób nawet sobie. Może spotkało go już tak wiele, że nauczył się wreszcie żyć z tym, jaki los był dlań okrutny? Może stał się wreszcie silny…?
Był wolny. Tylko tyle mógł powiedzieć na pewno.
Wkrótce minęli bramy. Zaśnieżony po horyzont płaski krajobraz burzyły rosnące gdzieniegdzie oszronione drzewa oraz nieliczne domostwa, z których kominów sączył się brunatny dym. Zaspy były tak wysokie, że zupełnie zasłaniały niskie płoty wokół pól czy zagród.
Blondyn spojrzał na leżącego obok towarzysza. Zacharius wydawał się spać i zapewne był temu bliski, lecz na trzymającą się go wciąż świadomość wskazywał delikatny uśmiech. Kto wie, o czym myślał?
Nathaniel wiedział, że zielonooki go kochał. I że wspólnym wyjazdem mógł budzić weń ogromne nadzieje. Myśląc jednak o uczuciach Arrowa, zdawał sobie sprawę, że te mu nie przeszkadzają.
Minie zapewne wiele czasu, nim wyleczy swoje serce. Jeszcze więcej będzie go potrzeba, by zapomniał o Mrówkolwie – tym, którego kochał najbardziej. Młody Angerbold był jednak pewien, że nadejdzie wreszcie dzień, gdy będzie mógł odpowiedzieć na uczucia Zachariusa. Kiedy to nastanie, powie chłopakowi twarzą w twarz, że jest gotów się dlań otworzyć.
A tymczasem podróż do Nedery niech trwa.

7 komentarzy:

  1. Nie mam do okazania nic ponad nieskończoną miłość do Zachariusa. Kocham tego gościa, jego ból w oczach i delikatny, słodko-gorzki uśmiech. W Mrówkolwie było coś groteskowego, niczym młody Werter, może nawet jestem w stanie go odrobinę zrozumieć. Przeczuwałam, że on umrze. Inaczej, odczuwalna była dla mnie ta specyficzna aura, trawionego gorączką, a jednak gasnącego człowieka. Miał obsesję, która go zabiła. Natomiast Zacharius był całkowicie normalny, w znaczeniu tej cudownej ułomności zwykłego człowieka, który jednak trzyma się życia rękami i nogami, nie daje porwać się szaleństwu, umie oddychać goryczą codzienności i przeć naprzód. Żywię głęboką nadzieję, że pod jego wpływem Nathaniel również się tego nauczy, pewnego dnia. Nie napiszę nic więcej, bowiem komentarz zamykający z moimi odczuciami i ogólną opinią chcę napisać po przeczytaniu epilogu. Bardzo dziękuję za ten rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Geez, Racu ;-; Ostatnie paręnaście rozdziałów wywoływało u mnie dość dziwne emocje, typu maksymalny smutek na 2 godziny od przeczytania, itp. Ale teraz, po prostu brak mi słów... Dawno nie czytałam tak zajebistego opowiadania, z tak zajebistym zakończeniem. Żałuję, że nie przeczytałam tego "na raz", ale chyba tak zrobie. Szczerze mówiąc, popłakałam się po raz kolejny... Wierzyłam w Mrowkolwa, nawet przy tym nieszczęsnym szczurze i reszcie. Zacharius mnie na początku irytował, ale udało Ci się mnie do niego przekonać, a nawet wzbudzić we mnie sympatię. Co do Natha... Od początku był skazany na tak przykry los. Mam nadzieję, że epilog będzie dla tego nieszczęśnika choć trochę łaskawszy. Po tym fragmencie z sakiewką, przyszło mi na myśl, że to Mrówkolew jest sprawcą pożaru. Nie wiem czemu, takie luźne natchnienie. Poza tym, zżera mnie ciekawość, co się kryło w liście do Natha. Oczywiste, że była ta beznadziejna informacja, ale może jakieś słowa, które pogrążyłyby mnie w rozpaczy jescze bardziej. ;____; Ogólnie rzecz ujmując, bardzo smutne, a wręcz dramatyczne opowiadanie. No i: O MÓJ BOŻE, CZEMU MRÓWKOLWIE ;______________________________; Ech...
    Dziekuje Ci, że stworzyłaś "K.T.", mimo że jesteś okrutna ;-;

    ~Plącząca Shiemi.

    OdpowiedzUsuń
  3. A-ale... ale... ale... jak to się mogło stać?! Autorko szanowna, Racu, co ci przyszło do twojego łebka, by zabić Mrówkolwa?! Nie jesteś sobie nawet w stanie wyobrazić, na ile części rozpadło się moje serce. Kochałam tę postać. Wielbiłam ją. A ty, niczym rasowy pisarz, odebrałaś mi radość życia i rozwaliłaś mnie emocjonalnie. Za co należą ci się wielkie brawa - poczuj się jak George Martin już dziś! Czuję taki ciężar na sercu, że ciężko mi wydukać chociaż kilka słów.
    Może postaram się zacząć standardowo, czyli od bohaterów. Nadal utrzymuję, że Zacharius nie pasuje mi do Nathaniela. Nie, po prostu nie. Aczkolwiek rozumiem twój zamysł i artystyczną wizję tego paringu. Jako że nie skomentowałam kilku poprzednich rozdziałów, powiem tylko, iż strasznie żal mi Angerbolda i tego, jak wiele musiał wycierpieć. I do tego wszystkiego jeszcze gwałt. Biedny, ma całkowicie rozwaloną psychikę. Mrówkolew i Nathaniel byli moim ulubionym paringiem ever, więc pewnie nigdy przenigdy ci tego nie wybaczę i musisz się do tego przyzwyczaić. Żyj z tym, Racu. Tak jak ja muszę żyć z wiedzą, iż malarz popełnił samobójstwo.
    Zbaczając nieco z tematu, twój kunszt literacki się poprawił. Naprawdę widzę różnicę pomiędzy tym, co pisałaś kilka miesięcy temu, a najnowszymi rozdziałami. Zastanawiam się, czy istnieje choćby cień szansy na to, abyś napisała alternatywne zakończenie. Niekoniecznie musiałoby to nastąpić teraz. Nie pogardziłabym nim za - na przykład - parę tygodni albo miesięcy. Po prostu coś, dzięki czemu mogłabym jakoś pozbierać swoje rozrzucone emocje.
    Dobra, pewnie pominęłam coś, co chciałam napisać, ale mówi się trudno i żyje się dalej. Hakuna matata i inne łacińskie sentencje. Aż trudno mi sobie wyobrazić, że to już koniec. Nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Ucieszyłabym się niezmiernie z jeszcze kilku rozdziałów, ale co za dużo, to niezdrowo. I pewnie kiedyś w końcu nawet i to opowiadanie by mi się przejadło. Będę niecierpliwie oczekiwać epilogu.
    Na zawsze twoja,
    Kochana Grell~

    PS Asdfghjkl, jak śmiałaś? Biedny Mrówkolew. Czuję się jak ten królik z "Alicji w Krainie Czarów", który biegał wszędzie jak kot z pęcherzem i cały czas mamrotał do siebie pod nosem. Bo jak skończyłam czytać ten rozdział, to właśnie tak się zachowywałam. Wracam do swojego kapelusza, aby oddawać się smętnym kontemplacjom. A ty, Racu, cmoknij mnie w ogon. :c

    OdpowiedzUsuń
  4. I ten bolesny uścisk w klatce piersiowej po przeczytaniu rozdziału i dopisku o epilogu. Własciwie nie wiem co mam napisać, prócz tego, że ryczałam do monitora jak głupia.
    Po pierwsze, mam nadzieje ze znajde takiego faceta jak Zach. No cholera, on jest wedlug mnie idealny! Nie wiem jak Nath mógł tego nie dostrzegac x( Darze go takim uwielbieniem i miłoscią, że az nie wiem jak to wyrazić ;/
    Po drugie i po raz kolejny - BIEDNY NATHANIEL. Jezu, no rozsadza mnie od srodka kiedy myśle o jego cierpieniu, ale mam nadzieje, że po wyjezdzie ze stolicy wszystko zacznie się powoli układać.
    Do tego, chyba dobrze, że Mrówkolew umarł :( Mimo, że uwielbialam jego postać na początku opowiadania, to teraz po prostu się go balam. Szalony w swoim geniuszu i obsesji musiał tak skończyc. Ciekawi mnie jego list, ale myśle, że uświadomisz nas w epilogu co w nim napisał.
    Poza tym, dziękuje Ci za każdy rozdział "Księcia Turkusu" i licze na to, że nie pozostawisz nas na długo bez żadnego nowego opowiadania <3
    Zander

    OdpowiedzUsuń
  5. Arrrrwerrgrherhrrrrrr. Wrrrrrrrrrrrrrr. Grrrrr. Ghhhhhhrwwwrgrhrgrhrehrgrrrr.
    Nie wiem, jak mam zacząć komentować. To nie będzie, kurwa, chronologiczne.
    Zacznę od warsztatu malarza po samobójstwie, z tymi wszystkimi obrazami i wiszącym z sufitu ciało Mrówkolwa. Mam bardzo wyraźne wyobrażenie tej sceny, jak zresztą całego rozdziału, i wyglądała ona pięknie. Ostatni obraz stworzony, przez Mrówkolwa, obraz, którego jest częścią.
    Też ta sakiewka z wróbelkiem i turkusowymi kamieniami była piękna. Racu, ty gówno, tyle symboliki.
    Chęć zdarcia z siebie skóry i spalenie tych ubrań, leżenie w lodowatej wodzie, myśli samobójcze. To było zajebiste i takie prawdziwe. Troska Zachariusa przejęła mnie smutkiem, zwłaszcza po tym, jak wydarł się na niego Nathaniel. Zacharius jest najukochańszy na świecie i rozumie Natha tak w chuj bardzo, nawet lepiej niż on sam - dopiero on uświadomił mu, że nadal kocha Mrówkolwa. I jak ktokolwiek, tam gdziekolwiek i kiedykolwiek będzie sobie życzył, żeby oni nie byli razem, to ja złapię taką osobę i zafunduję jej pokoik w Tartarze,w którym przez wieczność będzie nadeptywał na lego i słuchał jebanego disco polo.
    Tutaj poruszyłam kwestię emocji Natha i nie bardzo wiem, jak to rozwinąć. No bo kurwa, no. Ta postać jest żywa, realistyczna, a my mamy dostęp do jej myśli i emocji. W pewnym momencie, kiedy Nath siedział pod ścianą pracowni Mrówkolwa, poczułam się jak intruz. Emocje są tutaj dzikie, oszalałe, jest ich tak dużo. Dzieje się w cholerę rzeczy, najpierw mamy odczucia po gwałcie, później reakcja na wyznanie Zachariusa, uświadomienie sobie, że kocha malarza, reakcja na wróbelka od Mrówkolwa, ich spotkanie i nienawiść do Mrówkolwa, rozważania na temat śmierci, kurewska kurwa śmierć Mrówkolwa i wyjazd.
    Geeezes, paplam bez sensu. W każdym razie, no kurwa.
    I sam wyjazd, poczucie wolności i jednocześnie niechęć do opuszczania tego, co znał i kochał przez całe życie. A tamten delikatny uśmiech Zachariusa stopił moje zimne serduszko do glutowatej masy.
    Musi już być dobrze i muszą być razem, bo Cię zajebię i zrobię z Ciebie mortadelę. Czaisz? Mor-ta-de-lę.
    Rozdział był bardzo dobry i najbardziej zapadną mi w pamięć te dwie sceny, warsztat po samobójstwie i wrzucenie tej sakiewki. Kurwa, poważnie rozważam pomalowanie sobie paru kamyków na turkusowo i położeniem ich na zielonej filiżance na moim biurku. D'ya see the dzikie wyróżnienie?
    Też nie piszę nic więcej, i tak bablam, chuj. Walnę esej pod epilogiem.
    -Brukiew, jakby nikt się nie domyślił już po pierwszej kurwie i mortadeli :3

    OdpowiedzUsuń
  6. Nawet nie wiesz jak bardzo ucieszyłam się na widok nowego rozdziału. Jednocześnie jest mi bardzo przykro, że jest to już koniec (jeszcze tylko epilog) śledzenia historii naszego Nathaniela.
    Cholera, Racu, jak Ty to robisz, że nie mogę ślepi spuścić z Twojego opowiadania?
    Emocja Natha po tym, co zrobił mu Thomas są takie... Prawdziwe. Chęć zdarcia z siebie skóry, a nawet myśl o pozbyciu się nóg, spalenie tych ubrań, jego myśli na temat samobójstwa.. Czuję się jakbym czytała kogoś pamiętnik. bądź siedziała w czyjejś głowie.
    Zacharius.. Zyskał moją sympatię. Zyskał jej bardzo dużo. Zajął się naszym bohaterem, gdy ten był na dnie. Jeszcze to, jak się o niego troszczy po tym wszystkim wywołało uśmiech na mojej twarzy.
    Nie dziwię się jego wyznaniu. Spodziewałam się tego już praktycznie od początku ich znajomości. Raczej zaskoczył mnie wybuch Nathaniela na jego słowa. I z jaką łatwością przyszło mu przejrzenie turkusowookiego.
    A ten "podarunek". Wróbelek, zwęglone drewno, turkusowe kamyki. Skojarzyło mi się to z ptakiem, który wypadł z gniazda. Tak bardzo przemyślane. Mi też przemknęło przez głowę czy to nie Mrówkolew wywołał pożar, jednak ta myśl zrodziła się w mojej głowie zdecydowanie wcześniej.
    Emocje jakie nim targały mówiąc wszystko malarzowi są tak cholernie prawdziwe. Zastanawiam się co Mrówkolew chciał mu powiedzieć w momencie, kiedy Nath mu przerwał. Jestem również ciekawa jak wyglądał ten list.
    Mam takie same odczucia co do tego "ostatniego obrazu" w warsztacie malarza jak Brukiew. Sam stał się jego częścią.
    Mimo tego, co malarz zrobił blondynowi zrobiło mi się smutno. gdy się powiesił. To musiało być dla niego straszne, stracił osobę, którą mimo tego, że nienawidził, również kochał.
    Pożegnanie się z karczmarzem, jego żoną i Donną przywołało uśmiech na mojej twarzy. Szczególnie moment, w którym dziewczyna pocałowała Arrowa.
    Podróż do innego miasta wydaje się być najlepszym pomysłem dla ich obu.
    Khem, khem. Racu, powiem Ci, że jesteś sadystką. Tak znęcać się nad Nathem... No, no, nieładnie. Wybaczam Ci, bo wręcz kocham to opowiadanie (wyślij mi swoje zdj, postawie Ci ołtarzyk). Ma świetna fabułę, bohaterów, opisy i nie mam się czego czepiać.
    Świetny ten nowy wygląd bloga.
    Mam nadzieje, że to opowiadanie nie będzie Twoim ostatnim :).
    Cóż, rozpisałam się, pewnie napisałam to podobnie do moich poprzedników, ale mam nadzieje, że uda mi się zmusić mój mózg do współpracy nad komentarzem do epilogu.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  7. Co za miła niespodzianka - tak wyczekany rozdział.. a pod nim dopisek, że to już koniec :( Tak żałuję, że późno odkryłam Twoje opowiadanie i że nie mogłam..hm.. jakby bardziej uczestniczyć w życiu tego bloga - no wiesz, komentować na bieżąco każdego nowego rozdziału i emocjonować się razem z innymi czytelnikami. Niemniej bardzo się cieszę, że tu trafiłam, bo samo opowiadanie jest świetne i wciągające.
    Co do Nathaniela - ile ten chłopak musiał znieść? Ile musiał przeżyć? Ile przykrych i bolesnych doświadczeń zrzuciłaś mu na młode barki? Ale końcówka rozdziału pokazuje, że już jest silny, że da sobie radę i już się nie załamie. Poza tym ma przy sobie Zachariusa! On zdecydowanie i ostatecznie skradł moje serce - w tym rozdziale zwłaszcza, ale w poprzednich też (a inni tak na niego narzekali, że nie psuje, że coś tam..) Przecież to wspaniały człowiek :D Najlepsza postać w Lapidium. Danke za niego! A Mrówkolew, no coż, nie powiem, ale dobrze, że skończył jak skończył. Nie będę za nim płakać.
    Ach,no widzisz, każdy ma tu swoją ulubioną postać :D Wniosek? Stworzyłaś je pełnowymiarowe, pełne życia, z charakterem. Oby tak dalej. Bo będzie coś dalej, prawda?
    Czekając na epilog,
    pozdrawiam,

    Alys

    OdpowiedzUsuń