Uwaga

piątek, 22 listopada 2013

Rozdział XXXIII

Do końca dnia na twarzy Nathaniela gościła maska. Wypracowany, staranny uśmiech, z którego klient winien być zadowolony. Nikt nie wydawał się czuć oszukany grą blondyna – wręcz przeciwnie. Niektórzy stali klienci rozpoznawali młodego Angerbolda i na jego widok witali się zeń radośnie, często dodając, iż to wspaniale, że przetrwał pożar tak dobrze. Nie mieli pojęcia, o czym mówią.
Chłopak cały dzień starał się unikać jednego tematu. I choć przez większość czasu udawało mu się to znakomicie, zdarzały się momenty, gdy jego myśli po prostu same wracały do porannej rozmowy z Nicolasem.
Jak miał odebrać jego słowa? Jako ciekawostkę z życia Mrówkolwa? Jako wytłumaczenia? Jako pocieszenie? Jako próbę przekonania? Przecież podjął już decyzję. Dlaczego nagle musi zjawiać się tutaj dawny kochanek malarza i mieszać mu w głowie? To niedorzeczne. To wszystko było tak bardzo niedorzeczne, że Nathaniel kompletnie nie wiedział, co z ową wiedzą poczynić.
W pewnym momencie przyszło mu nawet do głowy, że czarnowłosy mógłby powiedzieć Mrówkolwu o tym, iż chłopak znowu pracuje u państwa Ducksów W Cykoriowym Dymie. Nie było to mało prawdopodobne, gdyż – jak sprzedawca sam stwierdził – przyjaźnili się z malarzem. Wizja wchodzącego do karczmy Mrówkolwa przerażała młodego Angerbolda, który mimowolnie spoglądał z lękiem na wejście za każdym razem, gdy ktoś je przekroczył.
Wreszcie dzień zaczął dobiegać końca. Nathaniel od jakiegoś czasu siedział na zapleczu, pomagając gotującej pani Ducks i od czasu do czasu Donnie roznoszącej wszystkie zamówienia. Ta ostatnia raz po raz starała się zaczepiać siedzącego wraz z panem Ducksem przy kontuarze Zachariusa, który stale ignorował lub odpowiadał arogancko na jej zaloty. Ów widok bardzo bawił żonę karczmarza. Śmiała się ona serdecznie, co chwilę wskazując nań jasnowłosemu.
— Widzisz, Nathanielu? Mówią, że kto się czubi, ten się lubi. Pewnie za parę miesięcy albo i wcześniej będą już chcieli ślub brać – szepnęła doń konspiracyjnie w pewnym momencie. Tą uwagą nawet udało jej się rozbawić chłopaka, który krótko zachichotał.
W końcu jednak nadszedł czas, by skończyć zapijanie ostatnich klientów karczmy. Ich niezadowolone jęki były wręcz nazbyt znaczące, gdy siermiężna Helen Ducks wyszła zza zaplecza ze szmatą w dłoni.
Zielonooki chłopak podszedł do czyszczącego ostatnie brudne dzbany Nathaniela, po czym bez słowa sam zaczął mu pomagać.
— Nie musisz… – zaczął blondyn, lecz prędko mu przerwano.
— Och, cicho bądź. Tak będzie szybciej, poza tym widzę, że padasz jak zdychająca mucha – rzekł Arrow, podśmiewując się z niego.
Turkusowooki nie odezwał się na to ni słowem. Jedynie westchnął ciężko, nakłoniony ostatecznie do przyjęcia pomocy chłopaka. Niechętnie, lecz mimo wszystko musiał przyznać rację, iż dokańczanie tej pracy we dwóch poszło znacznie szybciej. Oczywiście, jasnowłosy nie powiedział tego na głos, a jedynie spokojnie skończył swoją część, by po niedługiej chwili być gotowym do wyjścia.
Jeszcze tylko nałożenie ciepłego płaszcza na siebie, jeszcze pożegnanie się z właścicielami karczmy i już rześkie powietrze nocy wypełniło spragnione orzeźwienia płuca Nathaniela. Odetchnął głęboko, przymykając nieco oczy. Moment później spojrzał do góry w jakimś niezrozumiałym sobie odruchu.
Blask gwiazd został jakby zdjęty z nieba przez rozmazane smugi chmur. Nawet księżyc, winny zbliżać się do pełni, nie rozświetlał w żaden sposób mroków nocy. Godziny ciemności po prostu zasłaniały wszystko niczym firana, zdawały się wciągać z zaułków każdego nieostrożnego osobnika, który w swej głupocie lub bezmyślności nie przeraził się destrukcyjnej siły czarnego Chaosu.
Gdzieś dał się słyszeć szmer, a po chwili wszechobecną ciszę przerwał ciągnący się jęk. Niby zawinięty na końcu swego wydźwięku, wskazywał, iż jakiś kot zwyczajnie dawał upust swemu niezadowoleniu z dzikiego życia w ludzkim mieście.
Choć młody Angerbold ruszył pierwszy, na właściwie wyludnionej uliczce Zacharius prędko go dogonił. Szmer oddechu i odgłos kroków były jednak jedynymi dźwiękami w ich wędrówce po niemalże śpiącym już Leverium. Czasem jedynie z ciemniejszych kątów dochodziły słowa i jęki ludzi, których życie zaczynało się dopiero po zmroku. Cienie ginące w czerni, niewidoczne sylwetki wszetecznic czy złodziei pojawiały się tu i tam. Niegdyś blondyn odczuwał lęk przed podobnym spacerem po stolicy, choć nigdy tak naprawdę nic mu się nie stało. Teraz jednak miał to wszystko w absolutnie głębokim poważaniu. Nie ze względu na kroczącą obok niego postać zielonookiego. Chodziło tu o zupełnie coś innego.
O myśli.
Te błądziły teraz po zupełnie innym labiryncie, który był jednak tak samo pogrążony w mroku, co ulice Leverium. Wpatrzony w drogę tuż przed swoimi butami, chłopak umiał jedynie myśleć o tym, co dotychczas go spotkało. Ale nie były to wizje i świadomość utraty bliskich.
Uczucia. Ich nazwy wydawały się być teraz boleśnie puste.
Samotność i bezradność, zaufanie i ból, gorycz i żałość. Miłość. Nienawiść. Spokój. Radość. Pragnienie.
Turkusowooki zdał sobie nagle sprawę, że te słowa nie znaczą dlań już nic. Zupełnie. Pozbawione dotychczasowego sensu i głębi, wydawały się niczym więcej, jak suchymi liśćmi na zeszłorocznej ściółce lasu. Jak to się stało, że dopiero teraz dotarł doń nurtujący brak ich pewności, brak jakiegokolwiek potwierdzenia ich sensownego istnienia? To tylko nazwy, zaledwie słowa znaczące zupełnie co innego dla każdego człowieka. Przecież nawet nie mógł stwierdzić, czy naprawdę jest mu teraz smutno. A może to tylko lekka melancholia, która wydaje się ogromna przez jej jasne tło? A może to jednak rozpacz, starannie zakryta i osnuta mgłą, by nikt, nawet on nie mógł odczuć prawdziwej istoty tegoż uczucia?
Miłość. Czymże była? Historie o jej pięknie, o radości i lekkości, jakie wprowadza do życia… Wszystkie one zdawały się teraz kłamstwami, zwykłymi mrzonkami dla dzieci, które należy okłamywać, że życie jest łatwe i piękne. Tak naprawdę przecież miłość powinno się porównywać z tragedią. Może i na początku wszystko wydaje się proste i przyjemne, ale przecież potem nie niesie ona za sobą niczego, jeno ból i cierpienie. I problemy, które ciągną się i ciągną jak stałe i niezniszczalne osobne istnienia.
Nathaniel westchnął, zacisnąwszy mocno oczy.
Gdyby tylko na potwierdzenie swych przemyśleń mógł chociaż żałować tego, iż kiedykolwiek pozwolił sobie kochać Mrówkolwa…
Bliskość mieszkania, które wynajmował Arrow, sprawiała, iż prędko obaj znaleźli się w schronieniu z tych kilku murowanych ścian. W środku było jednak niemal tak zimno, jak na zewnątrz. Od rana przecież nikt nie zapalił chociaż szczapy, żeby ogrzać tę niewielką przestrzeń. Dopiero teraz, gdy starszy chłopak, nie ściągnąwszy nawet płaszcza, otworzył piecyk, by wrzucić doń trochę drewna i rozniecić ogień, mieszkanie wreszcie poczuło powoli rozgrzewające je ciepło płomieni.
Nathaniel ściągnął płaszcz i buty, po czym prędko usiadł na podłodze obok piecyka. Owszem, było zimno, lecz nigdzie indziej w całym pomieszczeniu nie poczułby więcej ciepła niż właśnie w tym kącie. Mimo to nadal nie mógł opanować drżenia mięśni, które domagały się natychmiastowego rozgrzania.
Nagle tuż obok niego opadł równie zmarznięty Zacharius. Niemal od razu wyszczerzył się do niego. Jego zielone oczy były w typowy dlań sposób figlarne, choć głęboko w ich cieniu dało się zauważyć coś, co sprawiało, że chłopak nie wydawał się teraz tak absolutnie skory do złośliwości. Blondyn oczywiście odruchowo skulił się bardziej, jakby miało to zwiększyć przestrzeń między nimi. Słyszał cichy dźwięk szczękających zębów niechcianego towarzysza.
— Czemu tak milczysz, Malachitowy? – zagadnął Arrow.
— Bo mi zimno – odparł prędko. W tej krótkiej wymianie słychać było, że chłód doskwiera im obu.
— Co jest z tobą? Cały dzień chodzisz struty. – Zacharius drążył jednak dalej pomimo wymijających odpowiedzi, jakie uzyskiwał.
— Nie żebym ostatnio był wzorem szczęścia.
— Oj, nie podoba mi się ten sarkazm. To do ciebie niepodobne, Malachitowy. – Chłopak szturchnął lekko jasnowłosego, mając nadzieję na wywołanie choć trochę żywszej reakcji.
Zaskoczeniem jednak dla obu był nagły krzyk.
— Nie mów mi, co jest mi podobne, a co nie!
Pełne gniewu spojrzenie turkusowookiego sprawiło, że dziewiętnastolatek na moment zaniemówił, by po chwili odsunąć się nieco. Z podniesioną brwią pokręcił głową, patrząc teraz przed siebie.
— Spokojnie, nie miałem zamiaru cię obrażać – rzekł cichym, pojednawczym głosem. – Po prostu martwi mnie ten twój mur obronny.
— Proszę, daruj sobie – mruknął Nathaniel pogardliwie.
— Nie mam zamiaru. Widzę, że dziś coś stanowczo jest z tobą nie tak – upierał się nadal zielonooki, marszcząc ciemne brwi.
— Zamknij się wreszcie – znów przerwał mu jasnowłosy.
— Zachowujesz się, jakbyś mnie szczerze nienawidził, a jeszcze wczoraj płakałeś…
— Więc ty nie zachowuj się, jakbyś mnie znał!
Wściekły Nathaniel zerwał się z miejsca i choć w mieszkaniu nadal było zimno, podszedł do okna. Zza zamkniętych okiennic wyraźnie było czuć chłód niemalże zimowej już nocy. Zimny dreszcz wzdrygnął nim nieprzyjemnie, choć chłopak póki co nie miał zamiaru wracać w pobliże piecyka.
— Słyszałem i widziałem w życiu wystarczająco wiele, poza tym umiem obserwować. Inaczej nie wziąłbym cię do siebie, aż taki dobry nie jestem – rzekł. Tym razem głos Zachariusa zdawał się być suchszy, jakby słowa młodego Angerbolda uraziły go.
— Nikt cię o to nie prosił.
Na chwilę zapadła nieswoja cisza. Nathaniel zdawał sobie doskonale sprawę, że tymi słowy mógł zapewnić sobie wyrzucenie go z tego mieszkania. Zachowywał się zuchwale i chamsko wobec osoby, która sama z siebie zechciała mu pomóc. Oczywistym było, że cierpliwość zielonookiego wyczerpie się raczej prędzej niźli później.
— To przez tego faceta? – padło nagle. Zaskoczony blondyn kątem oka spojrzał na chłopaka. – Ten brunet, który przyszedł dziś do karczmy… Widziałem, że rozmawiałeś z nim jakiś czas. On ci coś powiedział, prawda?
Wspomnienie wizyty Nicolasa, choć nie opuszczało turkusowookiego ani na chwilę, ponownie stało się żywe. Bolesne słowa, mieszająca w głowie historia, niepewność… Co miał poradzić?
Nagle przed oczyma pojawiła mu się twarz Mrówkolwa. Znajome regularne rysy, wysokie kości policzkowe, wąskie usta układające się w ciepły uśmiech, ziemiste oczy pełne uczucia i dobroci. Naraz jednak owa twarz zmieniła swój wyraz; skóra zbladła, uśmiech znikł, wzrok stał się zimny i surowy. Znów ujrzał tę minę, którą dane mu było zobaczyć tylko dwa razy. Pierwsza, choć zaskakująca okazja nie była aż tak traumatyczna. Dopiero gdy gniew mężczyzny został skierowany na niego, Nathaniel poczuł chłód wokół swego zmaltretowanego i tak serca.
Zagryzł wargę, starając się odsunąć od siebie nieprzyjemne myśli. Niestety towarzystwo w postaci Arrowa bardzo to utrudniało.
— Mam rację? To przez niego starasz się teraz coś ukryć. Uwierz mi, jeśli wszystko będziesz trzymał w sobie, długo nie pociągniesz.
— Nic nie rozumiesz – szepnął, wpatrując się teraz w swoje dłonie oparte koniuszkami palców na parapecie. Z każdą chwilą jednak zaciskały się na drewnie coraz mocniej i mocniej, aż kłykcie zbladły z nieuświadomionego wysiłku.
— O czym teraz mówisz? – padły znacznie cieplejsze słowa Zachariusa. Lecz nie udało im się zbliżyć do serca chłopaka.
— O tym, że nic nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, czemu chcesz pomóc. – Cichy głos Nathaniela, tak nikły, że zdawałoby się, iż nie dociera do uszu zielonookiego, pobrzmiewał ogromnym smutkiem i goryczą, która nie powinna wypełniać słów osoby w jego wieku.
— A może to po prostu ty nie wiesz, co robić poza biernym, pogrążającym cię w rozpaczy, przyjęciem do wiadomości?
Arrow zaskoczył nieco turkusowookiego. Nie spodziewał się podobnej odpowiedzi. Ale tylko przez chwilę na jego bladą twarz wkroczyło zdziwienie. Po chwili bowiem uśmiechnął się pobłażliwie, żałośnie wręcz.
— Może i nie wiem. Ale szczerze wątpię, byś ty znał sposób.
— I tu cię zaskoczę, Malachitowy. Bo widzisz, masz marną wiedzę nie tylko o radzeniu sobie z samym sobą, ale i o mnie. Więc w swej łasce nie obrażaj mnie w ten sposób.
Ton zielonookiego brzmiał sarkastycznie, lecz nie tak jak dotychczas. Ów ton pobrzmiewał dwuznacznie, jakby jego wypowiedź posiadała drugie dno. Nathaniel odwrócił się i podniósł brew, niby w oczekiwaniu na dalsze słowa. Oczywiście nie umknęło to jego towarzyszowi.
Ten bowiem wstał i z nieodgadnionym wyrazem twarzy podszedł do niewielkiej szafy. Otworzywszy ją, z samego dołu coś wyciągnął, zdawałoby się niewielkie pudełko. Po tym jednak, jak chłopak zdmuchnął zeń pył i kurz, okazało się, iż była to rzeźbiona na wieku drewniana szkatuła, najwyraźniej bardzo stara i cenna. Zacharius otworzył ją powoli z wyraźnym szacunkiem dla przedmiotu, po czym wyciągnął ze środka dość gruby plik kartek. Niewiele się zastanawiając, dziewiętnastolatek otworzył piecyk i wrzucił doń zapisane czymś strony. Ogień zahukał z zadowoleniem, gdy płomienie pochłaniały papier. Na ten dźwięk po plecach młodego Angerbolda przeszedł zimny dreszcz.
— Umiesz pisać? – padło pytanie. Nathaniel nieznacznie pokiwał głową. – To dobrze.
Moment później ciemny blondyn zbliżył się do stolika, na który odłożył szkatułę. Następnie wyciągnął zeń czystą kartę, szklany, czarny pojemniczek i białe gęsie pióro. Otworzył flakonik, który okazał się być kałamarzem, potem zaś wyciągniętym skądś nożem ściął końcówkę pióra. Kolejnym jego krokiem było zapalenie tłuszczowej świecy i postawienie jej na blacie stołu.
— To dla ciebie – rzekł chłopak, przysuwając rzeczy w stronę Nathaniela. Ten spojrzał z niezrozumieniem na dziewiętnastolatka.
— Po co mi to? – spytał cicho, absolutnie niepewien i gotów natychmiast bronić się przed kolejnymi żartami ze strony, jak doskonale wiedział, złośliwego towarzysza. Tylko co miał oznaczać ów gest? Jakiego typu zabawę rozpoczynał?
Arrow wywrócił oczyma.
— Do pisania. Napisz list – odparł ten, jakby było to najoczywistsze na świecie.
— Niby do kogo miałbym pisać? Co znowu sobie umyśliłeś?
— To nie jest żaden żart, Malachitowy. Po prostu spróbuj napisać list. Do kogokolwiek z ludzi, którzy byli ci bliscy.
Zacharius wyraźnie nacisnął na wyraz „byli”, czym wprawił jasnowłosego w osłupienie.
Jak on… Jak on śmie? Co on sobie wyobraża?
— Chcesz śmiać się z naprawdę dziwnych rzeczy – powiedział ciężko chłopak, przenosząc wzrok na rozłożone na stole narzędzia.
— To naprawdę nie jest żart. Po prostu usiądź i napisz to, co czujesz. Będzie ci lepiej – upierał się zielonooki.
Czy mu nie wstyd? Czy on myśli, że to śmieszne?!
— Na bogów, nie rozumiesz, że nie mam już, do kogo pisać?! Tak bardzo cieszy cię to, że muszę korzyć się przed tobą i mieszkać tu niczym żebrak?! To, że nie mam ani domu, ani żadnej już rodziny, nie oznacza, że możesz sobie ze mną pogrywać! Nie mam zamiaru bawić się z tobą w żaden sposób!
Wściekły Angerbold nie zwracał uwagi na to, że w tę późnojesienną noc swoim wybuchem naprawdę może skazać siebie na marznięcie na zewnątrz. Nie miał dokąd pójść. Nie miał zupełnie nic. Nie chciał jednak czepiać się miejsca, w którym ktoś zwyczajnie bawi się jego kosztem. Lecz widząc niemal zupełnie obojętną na te słowa twarz chłopaka, zacisnął mocno zęby, gotów w każdej chwili po prostu wyjść. Rzekł cicho „To nic nie da” i już miał się odwrócić, lecz nagle doszła go odpowiedź.
— Ja tak robiłem – szepnął wręcz Zacharius, po czym z nikłym uśmiechem skierował się do łóżka. Położywszy się nań przodem do ściany, rzucił jeszcze – Zostaw tę świecę. Nie chcę, żebyś ją dziś gasił.
Przez długą chwilę turkusowooki nie wiedział, co teraz uczynić. Słowa Arrowa, choć tak lakoniczne i właściwie nietłumaczące niczego, wstrząsnęły nim w jakiś sposób.
…Co to miało być?
Nie mogąc dojść do ładu już z niczym, znowu podszedł do okna. Zimne powietrze przedostawało się przez szczeliny między zawiasami, lecz nie mroziło już tak bardzo, odkąd ciepło z piecyka wreszcie zaczęło roznosić się po całym mieszkaniu. Chłopak mógłby się założyć, że po dzisiejszym dniu tej nocy chmury galopowały po niebie niczym stada rumaków mknących po gwiezdnych ścieżkach i księżycowym jeziorze.
Nathaniel czuł się źle. Lecz ten stan bardzo różnił się od znaczenia wyrazu „źle” dla normalnych ludzi w normalnych sytuacjach. Blondyn bez ustanku odczuwał pustkę i przygnębienie, które ciężko opisać zwykłymi słowami. Jednocześnie często wpadał w nastrój tak parszywy, iż w ogóle nie chciał niczego poza pustką, jaką dawała mu apatia. Dlatego stanu, który określał jako „zły” nie da się przyrównać do złego samopoczucia innych ludzi. To uczucie było głębsze, zakorzenione mocno w jego sercu, duszy. Tak trudne do usunięcia, do wyrwania jak chwast. Wręcz niemożliwe do wytępienia, póki samo nie zemrze.
Przeciągnął dłonią po włosach w geście, który trudno byłoby mu wytłumaczyć. Palce mocno zacisnęły się na jasnych kosmykach, lecz poza tym jego twarz nie wyrażała niczego, niezwykłe oczy zdawały się być puste.
Co teraz…?
Wciąż myślał o słowach Nicolasa. Raziły go boleśnie niczym jasne światło, na które nie można normalnie spojrzeć. Dlaczego musiał mu to wszystko opowiedzieć? Jaki był w tym cel? Przecież zdecydował się, miał pewność już w momencie, w którym opuszczał malarza. Przypomniał sobie pełen sprzeczności moment. Choć w środku chciał krzyczeć i wić się, umiał zamilknąć. Choć jego serce krwawiło, potrafił spokojnie wyjść, jak gdyby nie słyszał nawoływań artysty.
Zostawił Mrówkolwa. Nie żałował. A jednak… Czuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Jeżeli opowieść sprzedawcy farb była prawdziwa, Nathaniel postąpił naprawdę okrutnie wobec ziemistookiego. Porzucił go. Zostawił zupełnie samego. Czy miał prawo tak uczynić?
Westchnął ciężko. Zdał sobie nagle sprawę, że Zacharius oddycha już głęboko, spokojnie, zapewne pogrążony w zasłużonym śnie po długim dniu pracy. Ciemny blondyn nie wiedział, w jakiej sytuacji młody Angerbold naprawdę jest. Zdawał sobie jedynie sprawę, że chłopak stracił rodzinę w pożarze. Ale ten był przecież dwa miesiące temu. Dlaczego zatem dziewiętnastolatek przyjął go pod swój dach bez choćby jednego pytania? Owszem, znalazł go w potrzebie, lecz przecież…
Jakiż człowiek przyjmuje do siebie osobę, którą ledwo zna, a która powinna posiadać własny dom?
Turkusowooki odwrócił się z powrotem do stołu. Migoczący blask płomienia świecy drżał nieznacznie. Piękne pląsy ognistej tancerki wyglądałyby ujmująco, gdyby nie świadomość parzącego dotyku tej drobiny.
Leżąca na blacie kartka miała żółtą barwę. W pomarańczowym świetle przypominała wręcz pergamin sprawiający wrażenie cienkiego i kruchego, a jednak wytrzymałego wystarczająco, by nieść zapisane nań słowa latami, a nawet i dekadami.
Chłopak ledwie świadomie usiadł przy stoliku. Dlaczego miałby nie spróbować? Przecież nic w ten sposób nie tracił. W każdej chwili mógł spalić „list”, by nikt nigdy nie dowiedział się o tym pożałowania godnym akcie desperacji połączonej z nudą. Chwycił zatem w dłoń pióro, niepewnie układając je sobie w dłoni, która dawno nie dzierżyła podobnego narzędzia. Jakaż ciekawość się w nim zrodziła, mimo że jednocześnie blondyn czuł niezrozumiałą blokadę. Jakby zaczynając pisanie, miał przerwać coś ważnego, dającego mu niemalże poczucie bezpieczeństwa. A przecież nic takiego istnieć weń nie mogło.
Delikatnym gestem zanurzył koniec pióra w czarnym atramencie, a następnie ostrożnie przemieścił rękę nad kartkę. Serce chłopaka poczęło bić mocno, coraz mocniej, choć on nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Przełknąwszy głośno ślinę, powoli zbliżył pióro do papieru i wreszcie z towarzyszącym mu skrobaniem napisał pierwsze słowa, które właściwie wypłynęły zeń samoistnie.
„Kochana matko…”
Trzask.
Czy ten trzask był prawdziwy, jeśli to nie pióro?
Niezrozumiały ból zacisnął jego gardło. To jednak go nie powstrzymało. Znowu wolno zbliżył się do karty, nachylając się nieco nad stołem. Z płytkim oddechem spod jego pióra wypłynęły kolejne litery.
„Tęsknię za Wami.”
Jego turkusowe oczy zaszły nagle łzami, zamazując widziany obraz wilgotną mgłą. Gdy przy kolejnym mrugnięciu jedna ze słonych kropel spadła na żółty papier, przez chwilę Nathaniel nie rozumiał, co się dzieje, skąd wziął się ten mokry ślad. Dopiero moment później uświadomił sobie, że to on płakał.
Nieświadomie wylewane łzy toczyły się powoli, w tym samym tempie, co pisanie nieco niewyraźnie drżącą dłonią słowa. Nie trzeba było wiele czasu, by młody Angerbold zatracił się w pisaniu. Co chwilę zatrzymywał się i wpatrywał w przelane zdania, nie mogąc uwierzyć, że to właśnie on je w sobie trzymał. Momentami jego palce zaciskały się mocno, tak, że musiał puścić pióro, by nie złamać jego delikatnej stosiny. Nierzadko łkał wówczas cichutko z bólem i smutkiem tak głębokim, że niewielu byłoby w stanie sobie go wyobrazić. Każde kolejne słowo, każda litera wywoływała coraz większy ból. I gdzie była ta ulga, o jakiej mówił Zacharius? Gdzie ten spokój, który winien przyjść? Chłopak czuł jedynie, że teraz sam rozrywa w sobie tę ogromną ranę, poszerza jej brzegi i przy okazji wyszarpuje nowe szramy i bruzdy.
Dlaczego nie potrafił przestać?
W końcu wiele kleksów znalazło się na „liście”. Ciemne plamy pokrywały też brzegi dłoni i nadgarstki Nathaniela. On sam zaś czuł się wyzuty. Absolutnie wyzuty ze wszystkiego. Z łez. Z uczuć. Z sił. Z chęci czegokolwiek. To uczucie jednak było o wiele silniejsze niż apatia, wszechogarniające, władnące każdą jego kończyną. W pewnej chwili chłopak po prostu położył głowę na splecionych na stole rękach, po czym zamknął zmęczone i opuchnięte oczy. Nie był to najsilniejszy potok łez, lecz tak wycieńczający i głęboki, że nawet najgorszy ból zdawał się być niczym. Niesamowicie spokojny oddech prędko pogłębił się, gdy jasnowłosy zapadł w sen spowodowany wycieńczeniem. Zarówno fizycznym, jak i psychicznym.
Obok niego znajdowało się odłożone i suche pióro oraz zamknięty kałamarz. Z boku zaś leżała zapisana w całości kartka papieru, miejscami pomazana ciemnymi plamami atramentu oraz wilgotnymi śladami łez.

„Kochana matko,
Tęsknię za Wami. Od tamtego czasu nie ma dnia, bym nie żałował, że musiałem zostać tu sam. Chciałbym mieć w sobie na tyle odwagi i wiary, by spróbować do Was dołączyć. Niestety chyba nigdy nie dane mi było posiadać ich wystarczająco wiele.
Matko, chciałbym Ci coś powiedzieć. Cierpię. Nie tylko przez utratę Was, ale i przez jeszcze coś. Nie wiem, czy mógłbym się przyznać kiedyś, lecz teraz nie mam już, o co się obawiać. Chciałbym Ci wyznać, że kocham Mrówkolwa. Zakochałem się w najsłynniejszym malarzu tego kraju. Takoż wydawało mi się, że i on mnie kocha. To zaczęło się jeszcze latem. Byłem szczęśliwy, choć nie trwało to długo. Po pożarze zaś to Mrówkolew się mną zajął. Choć czy wtedy mogłem się jeszcze z czegoś cieszyć? Nie wydaje mi się. Ale los musiał ze mnie zakpić. Oddał nadzieję. To drobne uczucie, którego właściwie żywy człowiek nie dostrzega, póki nie utraci i nie odzyska. Ja jednak musiałem utracić ją po raz kolejny, gdy okazało się, że nie jestem jedynym w sercu Mrówkolwa. Wiem teraz, o czym mówił ojciec, gdy wspominał mi niegdyś o chorobie duszy. Zapadłem na nią i srogo zostałem potraktowany.
Wszystko mnie boli. Każda kończyna, każdy włos. Każdy ruch i każde słowo. Każde spojrzenie. A przede wszystkim każde wspomnienie. Choć to nie ja powinienem być tym, który narzeka. Bo to bolało, prawda, matko? Gdy płonęliście, musiało boleć niemiłosiernie. Czy zorientowaliście się w porę? Czy zdążyłaś jeszcze wstać i pobiec do swoich dzieci, nim dym Cię zadusił? Czy ojciec objął Cię po raz ostatni w tamtym pogorzelisku? Czy ktokolwiek z Was zauważył mój brak? Czy byliście w stanie usłyszeć mój krzyk? Cóż, nigdy się nie dowiem. Nigdy, póki nie nadejdzie kres świata. Chciałbym móc odpokutować swoją winę. Gdybym nie uciekł, gdybym nie zachował się jak zwierzę, może ktokolwiek z Was zdążyłby wstać i przyjść do mnie, gdzie ognia jeszcze nie było?
Wstyd mi. Wstyd mi, bowiem żal za utratą mojej najbliższej rodziny jest niewiele większy niż ból zdrady, jakiej doznałem. Dlaczego musi tak być? Ach, chciałbym zadać Ci jeszcze tyle pytań. Matko, jestem taki głupi. Chciałbym móc nadal uczyć się od Ciebie i od ojca. Chciałbym z Wami znowu rozmawiać. Chciałbym Was ujrzeć w inny sposób niż w koszmarach, w których płoniesz nade mną.
Nie ma sensu, bym dalej pisał, prawda? Nie macie już wspomnień, nie pamiętacie mnie. Żyjecie teraz gdzie indziej, z dala ode mnie i od doczesnego życia. Nigdy nie przeczytacie tego listu. Wiem to. Ale nie umiem przestać. Zacharius zmanipulował mną w bardzo dobry sposób. Ale co miał na myśli? Matko, zmieniłem się ogromnie. Nie umiem czuć już tak, jak niegdyś czułem. Nie potrafię myśleć tak, jak niegdyś myślałem. Wszystko niemalże zmieniło się dla mnie. Nawet świat, w którym żyję. Dlaczego zatem martwię się pustymi słowami kogoś, kto może okazać się dla mnie każdym – od zwykłego znajomego po wroga?
Matko. Kocham Cię. Kocham Was wszystkich. I nigdy nie przestanę. Tak bardzo przepraszam Cię, że nie mogłem poszukać Waszych szczątków. Choć i bez tego dostaliście się na drugą stronę, prawda? Zastanawiam się czy bogowie wysłuchaliby moich pustych modlitw bez wiary. Bo chciałbym, byś ucałowała ode mnie każdego. Ojca, Michaela, Pauline i Annabelle. Chciałbym też móc przesłać pocałunki Tobie. Wybaczcie mi, proszę, bo naprawdę Was kocham.
Nathaniel.”

4 komentarze:

  1. Przepraszam, że przez tak długi czas nie dawałam znaku życia. To głównie z tego powodu, że po czytaniu każdego rozdziału z osobna mogę niemal namacalnie wyczuć pustkę bijącą z jestestwa Nathaniela, tak jakby wyzierała z ekranu komputera. Pozwól więc, że nadrobię to długim komentarzem odnoszącym się do dwóch ostatnich fragmentów opowiadania. Zacznę może od postaci Zachariusa. W przeciwieństwie do dużej liczby czytelników bardzo lubię tę postać, ma w sobie pewien urok. Jego złośliwość i arogancja, pod którymi skrywa się ciepło.Nie wiedzieć czemu, kiedy tylko wyobrażam sobie jego zielone oczy, za zasłoną płytszych emocji dostrzegam zawsze nutę melancholii. W dodatku ten zwyczaj pisania listów w formie mentalnego oczyszczenia odkrył przede mną nowe płaszczyzny osobowości Zachariusa, wydał mi się na swój sposób ujmujący. Świetnie sformułowałaś również treść listu Nathaniela i towarzyszące mu uczucia, to jak w prostych słowach opisał swoje cierpienie, jak utrwalił na papierze to, co dotychczas swoją ulotnością i niematerialnością tak naprawdę chroniło Nathaniela. Poruszając natomiast temat rozmowy Nicolasa z blondynem, była ona na tyle istotna, że postawiła postaci Nicolasa i Mrówkolwa w zupełnie innym świetle, wyjaśnia wiele spraw, pozwoliła na nowo poczuć magię obrazów malarza. Ponadto świetnie zawarłaś tam takie niuanse jak wyraz twarzy Nicolasa uśmiechającego się do własnych wspomnień, turkusowe spojrzenie Nathaniela, nawet to, jak wpierw podniósł oczy, później głowę, aby dać odpowiedź sklepikarzowi (tak, pamiętam takie pierdoły, możesz zacząć się bać). Na koniec dodam, że absolutnie fascynuje mnie sposób, w jaki prowadzisz Nathaniela przez meandry własnych uczuć, bo chociaż jego stan wydaje się "jednolity" i niezmienny, ty ciągle ubogacasz go o kolejne aspekty, dzięki czemu możemy ujrzeć fascynującą podróż prowadzącą przez kolejne etapy i rodzaje cierpienia zmieszanego z apatią i idącym w parze wyczerpaniem do stopniowej samoświadomości. Bardzo bardzo chcę więcej. Co do błędów, były chyba jakieś nieliczne potknięcia składniowe, ale nie było to nic godnego uwagi.
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń
  2. Zacznę od tego, co można porównać do pociągu jadącego na osobę na torach: listu. Pierwszoosobówka, słowa płynące prosto od Nathaniela. Tak jak napisała Nico - od dłuższej chwili Twoi czytelnicy są świadomi stanu, w którym znajduje się chłopak, ale nie jest to płaskie, niezmienne. Cały czas dodajesz coraz to nowe fragmenty, a ten list, słowa, które on sam kieruje do zmarłej matki, poruszył mnie. Wiem, że może brzmi to debilnie, bo poruszyć to można palcem w bucie, ale no. Choć mieliśmy już wgląd w myśli i uczucia Nathaniela poprzez Ciebie, to po raz pierwszy on mówi w tej formie. Pisze. I tutaj pozwól, że wrócę do Zachariusa. Tak bardzo widać różnicę między jego troską, a troską Mrówkolwa. Ten drugi opiekował się nim, ale Zach nie che mu pozwolić na rozpacz i beznadzieję. To zdanie było świetne:
    "-A może to po prostu ty nie wiesz, co robić poza biernym, pogrążającym cię w rozpaczy, przyjęciem do wiadomości?"
    Nikt do niego nie powiedział nic takiego od pożaru. Chce przedrzeć się przez ten "obronny mur", zasugerował mu napisanie listu, tak, jak on to wcześniej robił. Chcę poznać jego historię.
    Samo to, jak opisałaś Nathaniela siedzącego przy słabym świetle świecy, płaczącego tak bardzo, że nie widział słów na kartce. To, jak musiał odkładać pióro, bo bał się, że je złamie.
    I cofając się do ich podróży do domu, bardzo podobał mi się opis nocy. Niezrozumiały odruch, i niebo, tradycyjnie śliczne. I ten fragment świetnie tworzy nastrój nocy w tym miejscu:
    " Szmer oddechu i odgłos kroków były jednak jedynymi dźwiękami w ich wędrówce po niemalże śpiącym już Leverium. Czasem jedynie z ciemniejszych kątów dochodziły słowa i jęki ludzi, których życie zaczynało się dopiero po zmroku. Cienie ginące w czerni, niewidoczne sylwetki wszetecznic czy złodziei pojawiały się tu i tam."
    Tutaj skończę i chcę kolejny rozdział już, a nie za ileśbądź. Piątek tak daleko.
    ~Brukiew, która wpierdala winogronka i nie wie, co zrobić ze swoją dupą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Boru. Przeczytałam wczoraj, ale byłam tak wyprana z emocji, że bałam się cokolwiek napisać, aby nie schrzanić swojego komentarza (które, nawiasem mówiąc, są według mnie coraz gorsze i wyjątkowo mało kreatywne).
    Nie wiem nawet, od czego zacząć. Trochę smutno, że tak mało Mrówkolwa, aczkolwiek liczę na to, że w późniejszych rozdziałach będzie go nieco więcej. Potrafię zrozumieć zagmatwanie Nathaniela we własnych uczuciach. Choć lekko irytuje mnie jego roztkliwianie się nad swoją osobą. Wiem, że on po prostu ma taki charakter, ale czytanie o tym, jak chłopak co chwila wybucha płaczem staje się nużące. Przynajmniej Zacharius potrafi nieco naprawić atmosferę.
    Dobry pomysł z tym listem do matki. Wyszło naprawdę ładnie, melancholijnie, lecz nie do przesady. Idealne wyważenie słów. Chociaż pod koniec można było wyczuć patos, nie przeszkadzał on w odbiorze treści.
    Tak bardzo nie mogę się doczekać jakiegoś przełomu. Na przykład spotkania Nathaniela z malarzem, choćby na krótką chwilę. Chcę, żeby byli ze sobą szczęśliwi i ciężko mi pogodzić się z ich rozstaniem. Ciekawi mnie, co takiego Mrówkolew mógłby powiedzieć Nathanielowi, by ten mu wybaczył. Choć fascynujące jest obserwowanie rozkwitu związku Angerbolda i Zachariusa.
    Przepraszam, że tak krótko, jednakże nie potrafię wydusić z siebie więcej słów. Wiedz, że coraz bardziej się rozwijasz i bardzo miło jest móc przyglądać się twoim dziełom.
    Pozdrawiam,
    Grell

    PS Jakim cudem tworzysz takie urocze imiona i nazwiska? Ja rzadko kiedy potrafię stworzyć zlepkę liter, z których jestem zadowolona...

    OdpowiedzUsuń
  4. Trochę mi głupio, że komentuję "w kratkę", ale zawsze jak pod koniec czytam tę kupkę liter- załamuję się tym co napisałam i wszystko kasuję.
    Wiele autorek opowiadań, które czytam nie podjęły się trzecioosobówki, bo jak same twierdzą nie przepadają za nimi, bądź po prostu ciężko im w ten sposób pisać. Ja również za nimi nie przepadam, bo dobrzy autorzy piszą tak... Bez emocji. A Twoją trzecioosobówkę wręcz uwielbiam, chyba nie ma takiego rozdziału, który był prze zemnie czytany tylko raz.
    Jak zwykle cudowne opisy, cudownie wyrażone emocje Nathaniela.
    Zacharius podsunął mu dobry pomysł. Przelać emocje na papier. Pierwszoosobówka również wyszła Ci bardzo ładnie. Ciekawi mnie, czy Arrow przeczyta ten list (choć może nie, sama nie lubię jak ktoś czyta moje bazgroły).
    Przepraszam, że tak krótko komentuję.
    Już nie mogę doczekać się piątku.
    Pozdrawiam i życzę weny.

    OdpowiedzUsuń