Uwaga

piątek, 20 września 2013

Rozdział XXV

Tydzień.
Minął już pełny tydzień.
Każdego dnia. Każdej nocy. Okrutne wizje non stop męczyły Nathaniela, ciosając jego umysł podług własnej chorej kreacji. Gdy słońce górowało nad światem, on wciąż widział ogniste jęzory, wciąż czuł ich parzące ciepło. Gdy księżyc przejmował niebo pod swoją pieczę, nie potrafił wyzbyć się panicznego strachu przed kolejnymi koszmarami, które raniły go w najboleśniejszy sposób.
W końcu jego własna podświadomość najlepiej wiedziała, gdzie uderzyć, by wywołać pożądany efekt dla tej masochistycznej, niebędącej pod wolą chłopaka części.
Blondyn nie miał apetytu. Nie odczuwał potrzeby ruszania się. Nie widział sensu w robieniu czegoś z własnej woli. Nie miał ochoty na nic. Mimo że starał się jak najmniej okazywać swoją obojętność, szala losu coraz bardziej przechylała się na jej stronę. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce nawet myśl o trzymającym go pod swoim dachem Mrówkolwie nie wywoła nań większego wrażenia.
Malarz tymczasem starał się mu pomóc. Był opiekuńczy, tolerancyjny względem wielokrotnego braku reakcji ze strony turkusowookiego, czuły, cierpliwy i taktowny – ciepło, jakie mu okazywał, ograniczało się jedynie do przytuleń i delikatnych pocałunków. Jednocześnie jednak nie brakowało mu stanowczości, kiedy młody (i jedyny teraz) Angerbold odmawiał zjedzenia całego posiłku.
Co do kwestii bycia ostatnim członkiem ubogiego rodu Angerboldów…
Nie, absolutnie nie dopuszczał tej myśli do siebie. Nie mógł. To by oznaczało, że akceptuje fakt, iż przeżył.
Za nic nie umiałby tego uczynić.
Ostatnie siedem dni właściwie niczym się nie różniło. Budził się nad ranem, dławiony niemym krzykiem i płaczem. Malarz w tym momencie starał się go uspokoić, lecz z każdym kolejnym koszmarem było to trudniejsze. Gdy już przestawał drżeć, najczęściej wstawał, zbyt rozbudzony, by nadal leżeć. Jadł nikłe śniadanie, zaś potem…
No właśnie. Jego dzień opierał się głównie na siedzeniu w miejscu i patrzeniu w pustkę bądź na pracującego szatyna. Myślał. Lub nikł w próżni. Za każdym razem, gdy zastanawiał się nad swoim położeniem, zdawał sobie sprawę najbardziej z jednego faktu: że w danej chwili nie żył – ledwo egzystował.
Tak jak teraz, gdy w pozycji embrionalnej z ciemnozielonej sofy obserwował bez słowa smukłe dłonie artysty starającego się namalować obraz na sprzedaż. Pełne gracji ruchy, kiedy przesuwał włosiem pędzla po zapełnianym płótnie. Zajęty umysł i skupiony na jednym celu wzrok. Spokojna postawa…
A jednak coś psuło doskonałą wizję malarza. Drobna zmarszczka między brwiami wskazywała na to, że jakiś element mu nie pasował, że jakiś obiekt psuł harmonię jego przelewanej wizji.
Powoli owa bruzda pogłębiała się, zaznaczając coraz wyraźniej swoją obecność. Niema frustracja ziemistookiego burzyła spokój jego pracy, to swoiste sacrum, którego nic nie powinno naruszać.
Chłopak widział podobną reakcję kilka razy w ciągu tego tygodnia. Wiedział zatem doskonale, co nastąpi za chwilę.
Malarz odłożył pędzel.
Spojrzał krytycznie na w połowie pokryte płótno.
Skrzywił się mocno.
Położył paletę na stole.
Zdjął niedokończony obraz ze sztalugi.
Ustawił go przy ścianie, by nie był widoczny.
Westchnął ciężko i usiadł na parapecie.
Przy tej samej ścianie stało już kilka innych płócien, które smutno czekały, by wena znów nawiedziła ziemistookiego; by ten ponownie postawił je na prawowitym miejscu i dokończył. Nathaniel nie miał pojęcia, dlaczego szatyn nie może skończyć swoich obrazów. Nawet nie próbował się zastanawiać, wiedząc, iż to nijak mu nie pomoże. Chłopcu zdawało się, że tylko Mrówkolew może sobie pomóc, zaś mieszanie się do tego byłoby wpychaniem nosa w nieswoje sprawy.
Mimo to owych kilka prac sprawiało, że model nie wiedział, co począć. Zdawał sobie sprawę, że mężczyzna stara się nie forsować go i nie prosił o pozowanie tylko ze względu na stan młodego Angerbolda. Ten w sumie nie miałby nawet nic przeciwko – zwyczajnie obojętna była mu aktualna poza – lecz sam za nic nie chciał mówić kochankowi czegokolwiek. Przecież zawsze okazać się mogło, że jego rozpacz wcale nie jest przyczyną kłopotów z malowaniem.
A chciał zachować chociaż złudną świadomość bycia potrzebnym.
Cisza napełniła uszy blondyna niczym woda, zatykając dopływ jakichkolwiek dźwięków. Wyimaginowany kokon własnego umysłu otulił go próżnią, gdy w pewnym momencie wzrok Nathaniela zaczepił się w jednym punkcie. Płytkie, spokojne oddechy i regularne bicie serca – jedyne oznaki tego, że w jego organizmie nie wszystko ustało – nadawały swoisty rytm temu szczeniackiemu oderwaniu się od rzeczywistości; temu stanowi podobnemu niby snowi, gdy człowiek jest bezbronny, nieświadom tego, co dzieje się wokół.
Dopiero płuca wytrąciły go z owego zawieszenia, kiedy zapragnęły głębszego oddechu. Rozszerzające się nagle żebra i kilka mrugnięć sprawiły, iż dopiero teraz chłopak zdał sobie sprawę, że minęło już sporo minut, zaś jego towarzysz nie zajmuje miejsca na parapecie.
Chłopak rozejrzał się wokół, poszukując znajomej sylwetki. Ta jednak nie ukazała mu się z żadnym kącie pomieszczenia. Turkusowooki nadstawił zatem uszu, by wyłapać dźwięk kroków lub chociaż odgłos jakichś czynności.
Nic.
Może wyszedł z domu po coś? Właściwie nie wiem nawet, czy nie trzeba by zrobić zakupów…
Cóż, model i tak nie wyszedłby z mieszkania artysty. Wizja napotkania wzrokiem spalonych zgliszczy czy chociaż zwęglonych ścian napawała go obrzydzeniem i strachem. Oczyma duszy wciąż widział wykręcone ciała ludzi, którzy swą agonię musieli wycierpieć w najjaśniejszym blasku płomieni…
Jego rodzina przeżyła to samo.
Właściwie do dzisiaj nawet nie wrócił tam, by spróbować cokolwiek znaleźć. Z góry założył, że ogień strawił wszystko, zaś nawet jeśli nie, może inny „znalazca” uczyni pożytek ze spalonych resztek.
Pojedyncza łza zdziwiła go uczuciem wilgoci na policzku. Nie starłszy jej choćby, wstał i skierował się ku niedokończonym pracom, które stały pod ścianą, by jak najszybciej zmienić kierunek swych myśli.
Każdy krok był ciężki. Każdy oddech kosztował jakąś pracę mięśni. Dlaczego dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nawet drobny ruch ręką może wyczerpać, gdy nie ma się sił?
Wreszcie znalazł się obok płócien. Jakaś niewidzialna dłoń przejechała wzdłuż jego kręgosłupa, ostrzegając. Ale przed czym? Malarz raczej nie będzie miał mu za złe spojrzenia choćby ukradkiem.
Gdy kucnął, wyciągnął dłoń i odchylił pierwszą pracę z brzegu, tę, nad którą Mrówkolew męczył się dzisiaj.
Szare maźnięcia, nieco smutnie wyglądający zarys postaci na środku. Długie białe włosy jeszcze szkicu kobiety… Nie. To mężczyzna stojący tyłem. Jasne kosmyki spadały luźno wzdłuż jego naszkicowanych umięśnionych pleców, gdy stał na naszkicowanym moście, trzymając naszkicowaną różę.
Dlaczego tylko tło było szare?
Blondyn delikatnym ruchem z powrotem oparł płótno o ścianę, by zaraz dotknąć brzegu następnego. Wystarczyło lekko pociągnąć, by kolejna praca ujawniła mu swe niedokończone lico.
Tym razem sprawa miała się inaczej. Chłopak przypomniał sobie mgliście, iż wczoraj wyglądało na to, że ziemistooki wreszcie coś stworzy do końca, lecz już niemalże na mecie, podczas nakładania ostatnich barw, coś się stało i również ta praca poszła w kąt.
Teraz widział kanciaste wciąż twarze grupki ludzi, którzy dyskutowali zawzięcie z groźnymi minami. Zapewne zaraz miała rozpętać się kłótnia, jednak niewygładzone jeszcze lica, niedopracowane brzegi postaci sprawiały, że nie dało się już wyobrazić dalszego ciągu wydarzeń. Na środku obrazu leżał martwy wół; z rozciętej okrutnie gardzieli wypływała obficie bordowa krew, rozlewając się w błyszczącą w słońcu kałużę. Masywne ciało zwierzęcia miało ciemnobrązową, niemalże czarną barwę. Za życia pewnie stanowiło obiekt zachwytu wraz z doskonałą jak na byka budową, zaś wartość stworzenia musiała wywoływać dumę i zadowolenie właściciela – teraz żałośnie ułożone truchło i wystający z pyska język niszczyły powagę, jaka musiała emanować z owego wołu.
Dlaczego malarz nie dokończył?
Może mu przeszkadzam?
Nie, to nie była właściwa odpowiedź. W końcu szatyn wiele razy malował coś, kiedy on był w pokoju…
A może właśnie teraz mu przeszkadza? Świadomość przebywania kogoś w tak żałosnym stanie, obecnie właściwie pasożyta, w tym samym pomieszczeniu, we własnym mieszkaniu… Cóż, możliwe, że to naprawdę jego wina. W końcu do dziś Nathaniel nie spróbował znaleźć pracy ani nawet nie robił nic, za co mógłby jakkolwiek odpłacić się Mrówkolwu.
Chociaż była rzecz mogąca posłużyć jako zapłata. Wystarczyłoby tak niewiele…
W tym samym momencie do pomieszczenia wkroczył mężczyzna, zamykając za sobą pomieszczenie z płótnami. Kiedy ujrzał blondyna przy swoich niedokończonych pracach, jakiś mięsień na jego twarzy drgnął. Chłopak nie umiał jednak zinterpretować owego gestu ani jako rzecz dobrą, ani złą.
— Dlaczego ich nie skończyłeś? – spytał model nieco zachrypniętym głosem, uświadamiając sobie nagle, że nic nie mówił od dwóch dni, zaś ostatnimi jego słowami było krótkie i nieszczere „dobrej nocy”.
— Cóż… Owszem, nawet nie wyglądają najgorzej, ale w każdym coś jest nie tak. Nie potrafię tylko określić co. Może po prostu ze mną jest problem?
Kucnąwszy obok turkusowookiego, malarz z pobłażliwym dla siebie uśmiechem wziął w dłonie obraz z kłócącymi się ludźmi i nieco smutnym, zawiedzionym wzrokiem otaksował go. Następnie westchnął ciężko i odłożył płótno z powrotem pod ścianę.
— …Też spłonął – mruknął cicho chłopak, niemalże do siebie.
— Co powiedziałeś?
Blondyn podniósł twarz i z martwym wzrokiem wbitym weń rzekł ponownie.
— Twój obraz też spłonął. Wtedy. Wraz z całym domem. – Suchy, niewrażliwy ton nie wyrażał niczego – ani rozczarowania, ani złości, choć oba te uczucia rozbijały się w jego wnętrzu.
— Nathanielu… - Artysta najwyraźniej był zaskoczony łatwością, z jaką wydobył z siebie słowa tak bolesne. Nie miał pojęcia, jak wiele naprawdę go to kosztowało.
— Po prostu spłonął – ciągnął dalej model niczym mantrę, tym razem wpatrzony w przestrzeń. – Był naprawdę piękny. I to oryginał. A teraz nie umiesz nic namalować. Jakbyś ty również spłonął. Wypalił się.
— Proszę cię, nie mów tak… - starał się przerwać mu szatyn, chwyciwszy za dłoń. To jednakże nie poskutkowało.
— Dobrze, że nie byłeś wtedy ze mną. Cieszę się, że pożar cię nie dotknął. Skupił się na nas. Właściwie na nich. Mnie nie tknął. A to wszystko… Oni wszyscy… Tuż przede mną… Przeze mnie. Tak. To wszystko przeze mnie…
Ręka chłopaka zaczęła drżeć, zaś z oczu powoli płynęły łzy, tocząc się z istnym spokojem, absurdalnym wręcz do tego, co widział teraz Mrówkolew. Blondyn nie miał pojęcia, po co zaczął  ogóle ów temat. Teraz zaś nie potrafił już przestać.
— Mój drogi, proszę, opanuj się. Niby co jest twoją winą? Nic nie zrobiłeś…
— Ty nic nie wiesz!
Krzyknąwszy, turkusowooki już zupełnie nie umiał się opanować. Wyrwał dłoń, odsunął się od artysty i zakrył rękoma. Piekielny ból znów się ozwał, dudniąc w jego klatce piersiowej niczym konający, zamknięty w klatce ptak, który ostatnimi siły zaczął rzucać swe ciałko na pręty.
— Ty nic nie wiesz! Nie masz pojęcia! Po prostu milcz! To moja wina! Uciekłem! Przeze mnie oni zginęli, rozumiesz?! PRZEZE MNIE!
Drżący z emocji i z bólu chłopak, skulony pod ścianą przedstawiał sobą żałosny widok. Co chwilę słyszane pochlipywania i gwałtownie łapane powietrze świadczyły o tym, że wreszcie tamę nieruchomego milczenia przerwała powódź nagłych parszywych wspomnień i oskarżeń.
Tak, to była jego wina.
Kiedy uświadomił sobie, że płonie ogień.
Kiedy zdał sobie sprawę, że może zginąć, uciekł jak zwierzę.
Nie pomyślał nawet, iż ginie także jego rodzina.
Przez niego żaden z nich się nie uratował.
Ani ukochana matka, ani ojciec, ani cicha Pauline, ani Michael, ani mała Annabelle.
Tylko on przeżył.
Bo miast coś zrobić, uciekł.
Zdał sobie nagle, że czerpie chorą radość z tego, iż krzyki pozostałych mieszkańców zagłuszyły ewentualne wrzaski z jego palącego się domu.
Śmierć w płomieniach musiała tak bardzo boleć.
Nagle poczuł, jak coś łapie go mocno za nadgarstki i odsłania już zapuchniętą twarz. Zaskoczony blondyn z początku nie zareagował, lecz po chwili zaczął się szarpać.
Nie chciał teraz widzieć świata.
Bo to świat bez jego najbliższych.
— Nathanielu, spójrz na mnie!
Stanowczy, rozkazujący ton Mrówkolwa sprawił, że porażony nim chłopak na chwilę znieruchomiał. Posłusznie uniósł nań zapłakany wzrok, by napotkać spojrzenie ciemnych, zagniewanych jego słowami oczu.
— Nic nie jest twoją winą. Nie ty zaprószyłeś ogień. Jeśli obarczasz  s i e b i e  śmiercią swojej rodziny, równie dobrze możesz powiedzieć, że przez ciebie zginęła połowa mieszkańców miasta! – Gdy mężczyzna ujrzał szok na twarzy młodego Angerbolda, uspokoił się nieco, zaś jego głos stał się łagodniejszy. Wiedział, że złością niewiele wskóra. – Zrozum, że to się już stało. I spróbuj dopuścić do siebie myśl, iż to, że żyjesz, jest dla mnie największym szczęściem w tej sytuacji. Bo gdybyś ty zginął, ja nie miałbym pojęcia, co zrobić i pewnie też wmawiałbym sobie, że przeze mnie już cię nie ma. Proszę, nie zamykaj się na mnie.
W ostatnich słowach szatyna dało się słyszeć echo ogromnego smutku, o czym świadczył ich niemalże wilgotny ton. Model zaś, skrajnie zaskoczony, nie miał pojęcia, co zrobić. Przez ostatnie dni tak bardzo martwił się tym, że jest problemem, tymczasem…
Teraz usłyszał, iż jest naprawdę ważny.
Po chwili ciszy w końcu drgnął, zaś kolejne łzy wycisnęły się, mknąc po wyznaczonych już ścieżkach.
— Przepraszam… - szeptał jego młody kochanek między kolejnymi chlipnięciami, kiedy Mrówkolew wreszcie puścił jego nadgarstki i przyciągnął do siebie, obejmując.
— Kocham cię, Nathanielu – mruknął cicho i pocałował delikatnie jego głowę.
Ja ciebie też. Dlatego tak bardzo przepraszam…

6 komentarzy:

  1. Przyznam, że baaardzo mi się podobało. Dostrzegłam w tym rozdziale pozytywne walory Twojej cudownej narracji, zwłaszcza w tych zdaniach na jeden wers. Super zbudowane napięcie, najpierw powoli, szara rzeczywistość, a potem JEB i wszystkie żale Natha wychodzą na zewnątrz, po czym Mrówkolew opanowuje sytuację i wszystko wraca na swój tor. Super. Co do fabuły... Fajnie przedstawione emocje osoby po traumatycznych przejściach. Bardzo realistycznie. Bardzo współczuję Nathanielowi ;_; Mrówkolew (po raz kolejny) okazał się niezawodny i te jego starania, żeby chłopaka doprowadzić do pionu są bardzo urocze. Martwi mnie ten brak weny Mrówkolwa... Myślałam raczej, że jego pierwsze po-pożarowe obrazy będą raczej w odcieniach czerwieni i pomarańczu, a tu niespodzianka - idziemy w stronę smutku, czyli szarości. Intryguje mnie obraz z tymi kłócącymi się ludźmi... Jak to będzie wyglądało jeśli go skończy... Nie mam weny na komentowanie, ale myślę, że to co nabazgrałam wystarczy. Rozdział co prawda zasługuje na wiele więcej superlatyw , ale pohamuję się XD
    Pozdrawiam i standardowo życzę weny <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, tu Nicholas. Co do owej "kupki słów", o której wspominasz na końcu, to naprawdę nie nasz się czym przejmować, bo mimo długości poprzedniego rozdziału, był niewątpliwie treściwy i przyjemnie się go czytało. Jeśli zaś chodzi o dzisiejszy chapter, to w sumie nie mam do napisania niczego, czego nie zawarłabym już w poprzednich komentarzach. Bardzo zgrabnie ujęłaś rozpacz Nathaniela i naprawdę spodobał mi się fragment o "zgubionej" wenie twórczej malarza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubie komentować smutnych rozdziałów, ale napisze coś żeby nie było, że przestałam czytać! Strasznie wspólczuje Nathanielowi :( Bardzo dobrze opisujesz jego emocje i stan, w którym się teraz znajduje. Myśle, że Mrówkolew stracił jakąś część swojej muzy, czyli Nathaniela, więc przez brak inspiracji nie może dokończyć żadnego obrazu :/ Sądze, że po tym wybuchu Natha, powinno teraz stopniowo się polepszać, ale jeszcze długa droga przed nim do pogodzenia się z utratą rodziny :(
    Ciesze się, że już Ci lepiej i życzę weny :3
    Zander :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Panna Buraczek może podpisać się pod wypowiedzią Nico. Rozdział jest dobrą kontynuacją poprzednich i przejściem do kolejnej fazy rozpaczy Nathaniela - najpierw apatia, później obwinienie siebie o śmierć rodziny.
    Ukazanie utraty weny Mrówkolwa wpisuje się w jego emocje i cierpienie, które przeżywa, gdy jego kochanek nie może się uwolnić od koszmarów i wspomnień z pożaru. Cieszy mnie, że ma do niego cierpliwość i dalej chce nim być. I dba o niego. Wmuszanie w niego jedzenia jest czymś, co zrobiliby jego rodzice i wydaje mi się, że w tej sytuacji Mrówkolew staje się dla niego również opiekunem, chociaż oczywiście wie, że nie zastąpi mu rodziny.
    Interesuje mnie tylko, gdzie on wychodzi, kiedy nie ma go z Nathanielem. I to, kiedy Nath sam wyjdzie.
    ~ Brukiew, która jako bardzo nieogarnięte dziecko nie widzi nowego rozdziału.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten rozdział był niesamowity. Pochłonęłam go dosłownie w mgnieniu oka, nie mogąc doczekać się co będzie dalej. Niby taki niepozorny, a jednak wnoszący moim zdaniem całkiem wiele. Zachwyciła mnie opiekuńczość Mrówkolwa, a zarazem zmartwił jego brak weny twórczej. Tak właśnie myślałam, że po tych dramatycznych wydarzeniach z ostatnich rozdziałów wydarzy się coś podobnego, ale liczyłam, iż nie mam racji. Oby malarz szybko odzyskał swoją muzę.
    Biedny Nathaniel. ._. Nawet nie wiem jak wyrazić współczucie dla niego. Genialnie opisałaś jego uczucia, targające nim skrajne emocje... Magia. Wszystko stanowi spójną, realistyczną całość, bez zbytniej przesady i koloryzowania.
    Ostatnio po raz nie wiem który z kolei wróciłam do Twojego "Chekku meito". Miłość do tamtego opowiadania nie minie mi chyba nigdy. Uwielbiam Twoją twórczość. Mówiłam już, że mam w planach zbudowanie Ci ołtarzyka? Jeśli nie, to teraz mówię.
    Życzę mnóstwa weny. :3

    OdpowiedzUsuń
  6. Właśnie skończyłem czytać ostatnią dodaną część i muszę stwierdzić iż jest boska! ^^

    OdpowiedzUsuń