Uwaga

piątek, 21 czerwca 2013

Rozdział XIII

Kilka dni później Nathaniel miał wolne. Cóż, może i wolne dla tymczasowego modela brzmi jak wyrok bezrobocia, lecz młody Angerbold nie musiał martwić się o swą posadę. Jednak historia, jaka z owym „wolnym” się wiązała, należała raczej do bardziej zawiłych historii.
Zaczęło się od pewnego południa u Mrówkolwa. Malarz akuratnie skupiał się na pracy, tworząc duży obraz,  na którym miała znaleźć się podobizna młodego blondyna. Cisza i spokój wypełniły drżącą koncentracją całe mieszkanie, gdy namoczony w  farbie pędzel raz po raz tarł o jasną powierzchnię płótna. Ziemiste oczy mężczyzny co jakiś czas spoglądały na modela w bladej jasnozielonej szacie. Od dłuższego czasu nikt się nie odezwał, zaś Nathaniel nie chciał przerywać pracy swojemu towarzyszowi, co mu jednak nijak nie przeszkadzało.
Akurat siedział na taborecie, pozując do wizji wybitnego artysty mającej przedstawiać jego jako jeźdźca. Chłopak nie miał pojęcia, jak szatyn uchwyci go na koniu, nie posiadając żadnego w pobliżu, lecz nie trapił się tym jak problemem, a raczej ciekawostką.
Nagle do drzwi ktoś zapukał. Natarczywe stuknięcia urwały się dopiero po piątym lub szóstym razie, lecz prędko powróciły. Nathaniel rzucił zdziwione spojrzenie w stronę wejścia.
— Nie otworzysz, Mrówkolwie? – spytał go, powróciwszy wzrokiem na jego postać.
— Nie ma takiej potrzeby… - usłyszał powolne, lakonicznie wypowiedziane słowa, które w dźwięku łączyły się w jedno, rzucone jakby zupełnie od niechcenia.
— Ale to może być ktoś ważny – dodał chłopak, słysząc kolejną, nieustającą tym razem serię stuknięć.
— Gdy pracuję, nikt nie jest ważny – rzekł Mrówkolew z kamienną twarzą. Najwyraźniej nie przeszkadzał mu hałas obcego osobnika, który chyba miał pilną sprawę, gdyż nie poddawał się i nadal pukał zawzięcie.
— Panie malarzu, proszę mi otworzyć! Mam bardzo pilny list od lorda Turysa! Bardzo pilny!
Irytujący głos dostarczyciela owego pisma w końcu zaczął drażnić artystę, który westchnął ciężko. Mimo to wciąż udawał, że w środku mieszkania nie znajduje się nikt. Jego model tymczasem coraz częściej spoglądał w stronę drzwi, czując niepewność. Przecież… Nie powinno się tak ignorować posłańca. To jego praca, którą ma wykonać dobrze, inaczej mogą czekać go nieprzyjemne konsekwencje. Takie było prawo, nieprawdaż?
— Mrówkolwie, naprawdę sądzę, że powinieneś otworzyć i wysłuchać tego człowieka… P-proszę? – powiedział cicho z nadzieją, że mężczyzna zareaguje spokojnie i łagodnie.
Przeliczył się.
Niespodziewanie dał się słyszeć głośny dźwięk rzucanego pędzla. Nathaniel aż podskoczył, gdy drewniane narzędzie w dużą mocą wylądowało na podłodze, brudząc ją smugami brązowej farby. Malarz tymczasem zaklął szpetnie i wytarł pospiesznie dłonie, by podejść do drzwi. Jego twarz absolutnie nie wyrażała już poprzedniego skupienia ani obojętności. Ściągnięte brwi niemalże się stykały; grymas nie tyle złości, co wściekłości i oburzenia wykrzywił jego twarz. Chłopak po raz pierwszy widział go w takim stanie. Ze strachu nie śmiał się nawet poruszyć.
— Nie drzyj ryja, cherlawy psie! – krzyknął szatyn ciemnym głosem, otworzywszy drzwi i omiótłszy rozwścieczonym spojrzeniem posłańca z zieloną czapką na głowie. Ten zaś, widząc stan malarza, bardzo wyraźnie się przestraszył, zwłaszcza iż był niższy odeń niemalże o głowę. – Daj mi to, co masz i wynoś się.
— P-przepraszam, a-a-ale… Lord T-Turys wycho-odzi do pana z p-prośbą, albowiem je-jedna z jego córek n-niedawno zaplamiła pański o-obraz. To znaczy… - Mężczyzna prędko spojrzał na trzymaną kartkę, byleby nie patrzeć na Mrówkolwa, który na wieść o zniszczeniu jednego z jego dzieł spochmurniał jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.
Malarz wyrwał jąkającemu się posłańcowi list, po czym zniecierpliwionym gestem odprawił go. Ten jednak, choć widać było, iż pragnie uciec jak najszybciej, stał uparcie w miejscu, z nerwów wyłamując palce.
— Czego ty tu jeszcze szukasz? Wynoś się sam, bo inaczej ci w tym pomogę – rzucił gniewnie mężczyzna, nawet nie podniósłszy wzroku znad czytanej karty.
— T-to znaczy… Lord Turys n-naka… Prosił! Tak! Prosił p-pana o jak najszybsze sta-stawienie… się… na jego… dworze…
Coraz cichszy głos przerażonego posłańca nie wydał się milczącemu Nathanielowi dziwnym. Z każdym kolejnym jego słowem Mrówkolew głębiej i głębiej zatapiał weń surowe spojrzenie, które bez wątpienia zjeżyłoby włos na głowie każdemu.
— Co za bezczelny szmaciarz… I ty masz jeszcze czelność tu stać?! Powiedz temu plugawemu woźnicy, że jeśli się zgodzę, sam wynajmę powóz! I niech jeszcze raz ten smarkacz zechce tak lekce mnie ważyć… I czego wciąż tu stoisz?! Wynoś się, już! Precz!
Ostatnie słowo artysta wywrzeszczał w istnej furii, podchodząc niebezpiecznie szybko do posłańca. Tym razem nie czekał on na powtórzenie polecenia – niemalże natychmiast odwrócił się i biegiem uciekł na schody, stamtąd zaś zapewne na podwórze. Blondyn tymczasem w strachu niemal schował się na krześle, zupełnie nieruchomiejąc. Chyba nawet nie oddychał, podczas gdy wściekły malarz zatrzasnął z rażącym hukiem drzwi, po czym krążył po pomieszczeniu, miotając spojrzeniami błyskawice. Naprawdę bał się go w tej chwili.
— Bezczelny cham! Prostak! Jeno z dobrej woli cokolwiek mu namalowałem! A on co? – Tu mężczyzna przeklął rzeczonego lorda na parę plugawych sposób ów. – Posłuchaj tego! „Drogi Mrówkolwie. Jako malarz i artysta, zobowiązany jesteś dopilnować piękna swych obrazów. Zaś jako autor posiadanej przeze mnie kolekcji, winnyś czuć odpowiedzialność za ichni stan. Z tegoż powodu nalegam, byś przyjechał na mój dwór, coby naprawić pewne usterki.” Odpowiedzialność, rozumiesz? Usterki. Usterki! Smarkacz jest młodszy ode mnie i ma czelność  n a k a z y w a ć  mi naprawę zniszczonego z  j e g o  w i n y  obrazu! Ażeby się nie przeliczył!
Nathaniel wciąż nie odzywał się ani słowem. Pierwszy raz widział, by malarz tak bardzo się zdenerwował. Nie, właściwie pierwszy raz widział u niego jakikolwiek gniew. Wrogość i jad, które przebijały się w jego czysto dotychczas brzmiącym głosie, przerażały chłopca zupełnie niemającego pojęcia, co robić w takiej sytuacji.
— Albo czekaj, mam tu lepszy fragment. „Jedna z moich córek nieopatrznie zamazała fragment pańskiego obrazu, by poprawić nieco jego barwy. Niestety, przez serię pewnych niefortunnych zdarzeń lewy dolny róg „Listu Ferg na moście” został trochę uszkodzony. Płótnu nic się nie stało, jednak chciałbym, by wziął pan odpowiedzialność za swoje rzemiosło.” I podpis! „Będę czekał.” Czekał! Niech go bogowie bronią, jeśli mu nic nie zrobię!
Malarz znów zaczął serię szpetnych przekleństw pod adresem owego lorda. W gniewie podarł list na drobne kawałki, następnie zaś rzucił je przed siebie, patrząc, jak opadają na podłogę, gdzie kładły się posłusznie, jakby pod padającym nań ciężarem wściekłości. Widać jednak było, że Mrówkolew powoli się uspokajał. To pozwoliło się rozluźnić nieco Nathanielowi, który dawno aż tak się nikogo nie bał. Podniósł lekko głowę z nadzieją, że złość mężczyzny opadła.
Ten przeniósł wzrok na chłopaka i wytrzeszczył nieco oczy. Chyba dojrzał jego reakcję na ów atak wściekłości, bo westchnął głęboko i przetarł twarz dłonią. Gdy ponownie nań spojrzał, wyglądał niemalże normalnie.
— Na Bogów, wybacz mi, chłopcze. Przepraszam – powiedział dość cicho, podchodząc do szeroko otwartego okna. Zmarszczka między jego brwiami wygładziła się nieco.
— Pojedziesz? – zapytał nieśmiało. Jego głos na szczęście dotarł do szatyna, który nie wściekł się na nowo.
— A co innego mam zrobić? Ten przeklęty dandys skupuje moje obrazy za naprawdę wysokie ceny. Poza tym „List Ferg na moście” to jedno z dzieł, z których jestem naprawdę dumny. Że też śmiał zniszczyć akurat to – odrzekł niemalże normalnie, choć wciąż z wyraźną nutą nagany w głosie.
— K-kiedy zatem? – odważył się spytać, jednocześnie nerwowo odgarniając włosy z twarzy.
— Kiedy? Łajdak przeklęty, na pewno nie tak prędko, jak sobie tego życzy, sucza jego mać!
Szatyn znów się wzburzył, co oznajmiło się w uderzeniu pięścią o parapet. I choć Nathaniel nadal bał się zrobić cokolwiek, zdawało mu się, że dostrzegł drobny zarys bezsilności w twarzy malarza. Wstał zatem i podszedł doń z nadzieją, że nie popełnia błędu.
— Nie martw się. Na pewno będzie dobrze – rzekł cicho, stając obok malarza, który na jego widok lekko się uśmiechnął. Dobry znak.
— Postaram się skończyć ten obraz do jutra i dopiero wyjechać. Dzień drogi w jedną stronę. Marnotrawstwo czasu. Wiesz, co jest najgorsze? Obraz, który ten człowiek ośmielił się zniszczyć, jest naprawdę pokaźnych rozmiarów, więc ile może dlań oznaczać „drobna jego część”?
Chłopak już się nie odezwał. Z jakiegoś powodu informacja o tym, że Mrówkolew wyjedzie przynajmniej na kilka dni, zasmuciła go. Do tej pory widywali się niemalże codziennie, więc co się teraz może stać?

Następnego ranka blondyn przyszedł pożegnać artystę. Ten wcześniej rzekł, by spotkali się przy wschodniej bramie miasta. Miał wyruszyć właśnie stamtąd, by później udać się na północny wschód, w kierunku miasta Garye, gdzie lord Turys posiadł swe obecne ziemie.
Mrówkolew czekał przy ciężkich żelaznych wrotach stojących teraz otworem dla każdego, kto chciałby przejść w którąkolwiek stronę. Obok mężczyzny młody Angerbold ujrzał wysokiego, szczupłego konia o jabłkowitej maści. Potrząsał on siwą głową, parskając cicho ze zniecierpliwieniem. Zapewne chciał wyzbyć się objuczonego dwiema torbami siodła, lecz nie mógł zrobić nic poza okazywaniem niezadowolenia.
— Ach, Nathanielu! Witaj! – zawołał mężczyzna, dostrzegłszy swojego modela. Pomachał doń, a wtedy ten podszedł powoli, ze zdziwieniem wpatrując się w zwierzę.
— Witaj, Mrówkolwie. Nie wynająłeś żadnego powozu?
— Skądże, chłopcze! Wystarczy mi mój koń, nie potrzebuję aż takich luksusów. Poza tym dawno nie jeździłem na tak dalekie dystanse z moją Esemire – rzekł z uśmiechem i pogładził klacz po karku. Po chwili znów spojrzał na blondyna. – Cieszę się, że przyszedłeś.
— To nie był problem – odrzekł chłopak, zbliżając się nieco. W duchu odetchnął z ulgą, bowiem wczoraj jego towarzysz przez cały dzień był niespokojny i drażliwy.
Malarz sprawdził uprząż i swoje pakunki, poprawił przy okazji niektóre sprzączki. Poklepał konia po boku, łagodnie coś doń powiedział. Po chwili sam podszedł do modela i uśmiechnął się nieco smutnie.
— Mam nadzieję, że tę parę dni upłynie szybko – powiedział z przekrzywioną nieco głową. Jego ziemiste spojrzenie splotło się z turkusowymi oczyma, sprawiając, że przez samo patrzenie Nathaniel niemal czuł dotyk ciepłych rąk artysty.
— Oby tak było.
Cóż, na lepszą odpowiedź nie umiał się zdobyć. Blondyn nigdy nie potrafił się żegnać, choćby na kilka dni. Podniósł lekko kąciki ust, starając się uspokoić. Przeszła go irracjonalna myśl, że oto widzi Mrówkolwa po raz ostatni w życiu. A przecież tak nie było.
Nagle szatyn westchnął ciężko, po czym przyciągnął do siebie niczego niespodziewającego się chłopca, by zamknąć go w uścisku ramion.
— Tylko nie znajdź sobie w tym czasie nowej pracy, Nathanielu. Proszę – mruknął mu do ucha, na co ten nieśmiało oplótł go rękoma, wdychając mimowolnie jego zapach.
— Nawet nie będę próbował.
Stali tak jakiś czas i choć pogoda dzisiejszego dnia nie oferowała upałów ani zbyt dużej ilości słońca, Nathaniel czuł, że zrobiło mu się gorąco. Zauważył też, że nawet przestało go to dziwić. Zbyt często rumienił się w towarzystwie najsłynniejszego malarza w kraju.
W końcu mężczyzna rozluźnił mięśnie i po chwili go puścił. Jeszcze moment patrzył mu w oczy, po czym odsunął się i wsiadł zgrabnie na konia.
— Napiszę do ciebie. Wypocznij przez ten czas – rzekł jeszcze nim spiął konia i najpierw kłusem, potem galopem odjechał w mglisty wciąż poranek.
Chłopak jeszcze chwilę stał w tym samym miejscu, wpatrzony w ślad za Mrówkolwem. Wkrótce odwrócił się i zaczął iść w stronę placu. Cóż, czekało go teraz parę dni spokoju, lecz fakt, iż nie będzie przychodził co rano do pracowni szatyna, zmartwił go. Po raz kolejny.
Nagle jednak uśmiechnął się do swoich stóp, zdając sobie sprawę z pewnej rzeczy.
Malarz go przytulił.
A on się nie przeraził i nawet dał radę cokolwiek powiedzieć.
To chyba dobry znak. Z jakiegoś powodu chyba tak.

Parę dni potem Nathaniel obudził się z samego rana. Właściwie miał zamiar się wyspać, ale… Nie potrafił zasnąć. Poprzednimi nocami wypoczął wystarczająco, więc zapewne przez to ponowny sen nieco go odpychał. Leżąc na łóżku, umiał jedynie wpatrywać się w sufit i myśleć o tym, gdzie jest w tej chwili Mrówkolew, jak się czuje i czy już naprawił ów obraz tamtego lorda.
Jako że o tak wczesnej godzinie wszyscy w domu spali, chłopcu nie pozostawało nic innego poza wymyśleniem sobie jakiegoś cichego zajęcia. Postanowił zatem zignorować burczący żołądek (cóż z tego, że zjadł wczoraj sytą kolację?) i odwróciwszy się w stronę okna, począł kontemplować to, co było na zewnątrz.
W sierpniu dzień już stawał się krótszy, więc i wschód słońca się spóźniał coraz bardziej. Blondyn widział, jak zawieszona na sklepieniu złota tarcza powoli wzbija się wyżej i wyżej, kierując ku samemu szczytowi nieba, gdzie nie dolatują nawet ptaki. Jego różowo-złote promienie niczym przeciągające się dziecko muskały delikatnie jedną stronę chmur. Barwiły je na cudne kolory. Gęste i puszyste obłoki z radością kąpały się w tym blasku, gdy leniwie toczyły swe potężne ciała, jednocześnie tak lekkie, że wzbijały się w powietrze. Przez ich fakturę rzucającą cienie na ogromne pulchne kończyny, wzorzysta szata zdawała się być niemalże tęczowa.
Resztki szarego poranka ustąpiły wreszcie miejsca błękitowi firmamentowi, wyszytemu owymi śnieżno-złotymi pupilami. Słońce nawet teraz dzieliło się ciepłem, choć na szczęście bez okrutnej duchoty. Nic nie zapowiadało upału ani ulewy, a jedynie naprawdę przyjemny dzionek, podczas którego człowiek z chęcią wyprawiłby się z domu.
Przez tę ostatnią myśl Nathaniel znów pomyślał o malarzu. Kto wie, co się teraz zeń dzieje?
Westchnął ciężko, przeczesując włosy dłonią. Właściwie miał gdzieś grzebień, który dostał w prezencie od Pauline, lecz zawsze go gubił, więc właściwie nigdy nie korzystał ze starannie wystruganego narzędzia. Może gdy go znajdzie, powinien go dać komuś innemu? Przynajmniej byłby z przedmiotu jakiś użytek.
Wreszcie ku swojej uldze dosłyszał ciche kroki kierujące się w dół. Zapewne jego matka właśnie schodziła przygotować śniadanie, choć zapewne ledwo dochodziła szósta rano. Turkusowooki postanowił zatem pójść doń, żeby zająć czymś myśli.
— Nathanielu, czemu ty już nie śpisz? – zagadnęła go już w kuchni, zdziwiona widokiem syna.
— Nie mogę. Wstałem jakiś czas temu, ale nie chciałem nikogo obudzić – odrzekł, podchodząc do kobiety i przytulając ją.
— Na pewno dobrze się czujesz? Może jesteś chory… Ale nie masz gorączki – stwierdziła, przyłożywszy policzek do czoła chłopaka.
— Nie, skądże. Jedynie głodny.
Na tę informację Caroline uśmiechnęła się z rozbawieniem. Nathaniel zawsze uważał, że jego matka ma śliczny uśmiech. Nie dziwił się, że niegdyś oczarował on pewnego młodzieńca o turkusowych oczach. Jego siostra Pauline odziedziczyła ową uroczą cechę, lecz była też tak nieśmiała, że rzadko kiedy jej jasną twarz rozpromieniał uśmiech.
Niedługo potem do kuchni zaczęli zbierać się pozostali członkowie rodziny. Wpierw Frank Angerbold, który jednak szybko wybył z domu, spiesząc się do pracy. Następny był Michael ziewający szeroko ze swoją rozczochraną fryzurą. Jako ostatnia do domowników dołączyła zaspana Annabelle, którą niosła jej ogarnięta już siostra, Pauline. Dopiero wówczas zaczęło się wspólne śniadanie.
— Nathanielu, skoro dziś też będziesz w domu, nie chciałbyś potem przejść się ze mną na targ? – spytała Caroline, kiedy myli już talerze po posiłku.
— Dobrze. Dawno tam z tobą nie chodziłem – odrzekł chłopak z uśmiechem.
Cóż, ostatni raz robił zakupy z matką… kilka lat temu. Jeszcze nim rozpoczął pracę u pana Ducksa. Wtedy liczył sobie jedynie trzynaście lat, rok więcej od Michaela, a tyle samo co Pauline. Karczmarz zezwalał mu wówczas tylko na mycie podłóg. To jednak nie zmienia faktu, że – łącznie licząc – od czterech lat nie spędził z ukochaną rodzicielką ani chwili poza domem. Miał zatem teraz dobrą okazję, którą należało wykorzystać.
Mimo przyjętej propozycji przed turkusowookim nadał było parę godzin czekania, co mu się specjalnie nie uśmiechało. Oczywiście, poprzednimi dniami po śniadaniu bawił się z Annabelle lub Michaelem, lecz ze względu na dobrą pogodę wyszli oni do swoich rówieśników, z którymi zwykli grać. Chłopak nie chciał się jakkolwiek pchać w ten świat niewinnych dziecięcych oczu, bo potem mógłby nie zaznać więcej spokoju. Wolał zatem znaleźć jakąś inną rozrywkę, co wcale nie należało do rzeczy prostych.
Gdy tak siedział na fotelu z książką, którą zgodziła mu się pożyczyć matka, ktoś niespodziewanie zapukał do drzwi. Rzadko kiedy ludzie odwiedzali ich w tym domu, gdyż mimo całej sympatii względem mieszkańców stolicy i pobliskich sąsiadów rodzina Angerboldów niespecjalnie przyjaźniła się z kimkolwiek innym.
Błękitnooka kobieta poszła otworzyć, lecz nim cokolwiek rzekła, czyjś tubalny głos przerwał jej.
— Dzień dobry, szanownej pani. Mam tutaj list do pana Angerbolda. Czy zastałem go może?
— Niestety, Frank jest teraz w pracy. Mogę przeka… – Posłaniec znów wbił się w słowo kobiecie, najwyraźniej nie przejmując się faktem, że ta nadal mówi.
— Nie, nie, nie. List jest do pana Nathaniela Angerbolda. Do rąk własnych. Czy zastałem go w domu?
Nasłuchujący wraz z Pauline chłopak zmarszczył brwi, nie wiedząc, kto może wysyłać doń listy. Przecież poza nieżyjącymi już dziadkami nie znał nikogo z dalszej rodziny. Takoż nie posiadał znajomych spoza Leverium. Wstał zatem i dołączył do równie zaskoczonej matki, która pokręciła głową z niezrozumieniem, patrząc nań. Nie umiał jej nijak odpowiedzieć.
— Dzień dobry. Nathaniel Angerbold to… - zaczął, jednak nie dane mu było skończyć. Postawny listowy bowiem po raz kolejny dał świadectwo o swojej kulturze i wychowaniu.
— Pan Nathaniel Angerbold, tak? Proszę, oto list wysłany z dworu lorda Turysa do pańskich rąk własnych.
Obcy niemalże wcisnął mu papierową kopertę zalakowaną ładną pieczęcią. Gdy chłopak przejął pismo, mężczyzna pokłonił się i szybko odwrócił, wracając do stojącego nieopodal konia.
Blondyn wraz z matką wymienili zdziwione spojrzenia, po czym udali się w stronę salonu. Tam czekała równie ciekawa sprawy Pauline, starająca się jednak skryć zainteresowanie za wykonywaną robótką.
— Od kogo to może być? Znasz tego lorda, Nathanielu? – zapytała matka, podparłszy się pod boki.
— Nie mam pojęcia. Ale zaraz się przekonamy – odrzekł chłopak podczas przełamywania pieczęci.
Wyjął ze środka kartkę zapisaną starannym pismem. Nigdy nie dostał żadnego listu, więc widok zapełnionej tuszem strony z jasnożółtego papieru w pewien sposób ekscytował go. Szybko zerknął na podpis, by dowiedzieć się, kim jest nadawca owej niezwykłości w jego życiu. Natychmiast na jego ustach pojawił się uśmiech.
„Twój malarz, Mrówkolew”.
— To od Mrówkolwa – powiedział, spoglądając z zadowoleniem na pismo jedynego przyjaciela. Chciał od razu zapamiętać ten charakter, by nigdy nie pomylić go z żadnym innym. Przy tych starannych, pięknie łączonych literkach wydawało mu się, że sam pisze niczym małe dziecko, które dopiero uczy się stawiać i kształtować koślawe szlaczki mające zmienić się w słowa.
Wstał i udał się powoli do swojego pokoju. Uśmiechnął się jeszcze do matki i już miał wyjść, gdy ta jeszcze złapała go na chwilę.
— Synu, tylko nie mów o tym liście ojcu. Nie przepada za twoim artystą, więc nie trzeba go niepokoić, prawda? – rzekła z dziwnym wyrazem twarzy, którego znaczenia chłopak zupełnie nie rozumiał. – Ty też, Pauline. Dobrze?
Kiwnęli oboje głowami, obiecując jednocześnie milczenie.
Właściwie tak będzie lepiej, jeśli ojciec miałby się zrażać jeszcze bardziej do Mrówkolwa.
Po wejściu do pokoju natychmiast usiadł na łóżku i otwarł list tak ostrożnie, jakby przy mocniejszym ruchu miał rozpaść się w pył. Delikatny papier zaszeleścił cicho, co wywołało przedziwny dreszcz podniecenia w chłopaku. Powoli zaczął wodzić oczyma po tekście, wczytując się w treść. Z każdym zaś słowem jego uśmiech się poszerzał – tak łatwo umiał wyobrazić sobie, jak malarz to wszystko mu mówi.

„Najdroższy Nathanielu!
Zaledwie wczoraj przyjechałem tutaj, lecz już na wstępie muszę poinformować Cię, że mój pobyt u tego przeklętego lorda zapewne się przedłuży. Okazało się bowiem, że niewielki fragment dla tego szczeniaka jest niemalże połową obrazu zamazaną czymś w rodzaju rozwodnionego błota. Nawet wolę się nie domyślać, czym dokładnie jest substancja, która zniszczyła moje dzieło. Przez to będę musiał zostać tu co najmniej cztery dni, co daje niemalże tydzień poza domem. List ów jednak piszę nie tylko z tego względu, lecz również dlatego, że już teraz brakuje mi możliwości malowania Cię i czerpania nieskończonych inspiracji z twej cudownej istoty.
Cóż, ciężko będzie mi nawet rozpocząć naprawę, bo właściwie nie mam pojęcia, od czego zacząć! Żeby jakkolwiek przybliżyć Ci tę nędzną sytuację, spróbuję opisać wygląd obrazu przed tym, jak pewne dziecko zdecydowało się stłamsić go w ów paskudny sposób. „List Ferg ma moście” przedstawia naszą Boginię Zwierząt tuż po przeczytaniu tragicznego listu ze znanej Ci na pewno legendy. Siedzi ona bezradnie u wejścia na zwykły, drewniany most i w rozpaczliwym geście trzyma swą głowę pochyloną, niemalże wyrywając piękne, rude loki. W jednej z tych dłoni mnie list od króla ludzi, odważnego na tyle, by przeciwstawiać się potężnej Ferg. Ubrana jest w zwiewną białą suknię, która w jej ówczesnej pozycji podwija się, ukazując stopy, kostki i delikatny zarys łydek. Za jej plecami, za granicą błękitnej rzeki rozciąga się mroczny las, gdzie nasi bracia postanowili wkroczyć wbrew prośbom pięknej Pani. Po obu stronach wejścia mostu zaś znajdują się polne rośliny, których kwiaty zwiędły z rozpaczy na widok łez bogini.
Teraz, mając ową wizję obrazu, spróbuj wylać na prawą stronę obrazu – od samego rogu po niemalże rękę z depeszą – coś brązowego. Płótno na szczęście rzeczywiście nie ucierpiało, lecz jak mam nałożyć farby, by pokrywały się one w ładny i prawidłowy sposób z nieuszkodzoną częścią? Toż to skandal, by tak zniszczyć jedno z moich ulubionych dzieł! Choć myśląc nad tym teraz, może spróbuję zacząć od lekkiego wybielenia płótna, by następnie zrobić nań szkic i postarać się z farbami. Jak dobrze, że wziąłem barwniki ze sklepu Nicolasa. Może i czasem sprzedaje krzywe sztalugi, lecz do farb nijak nie można mieć wątpliwości.
Och, rozpisałem się. Mam nadzieję, że moje wynurzenia nie zanudzą Cię na śmierć, lecz chciałem napisać coś do Ciebie. Poza tym pod pretekstem listu nareszcie udało uwolnić mi się od ponaglającego mnie lorda Turysa i jego dzieci, które wciąż chcą, żebym namalował im portret z ulubionymi kucykami. Pięknością rysów ta dziatwa nie może się pochwalić, lecz – choć dla mnie to nie problem wygładzić ich lica – stan ich narowistych pupili jest okropny. Dwa kuce, jeden siwy, drugi kasztanowaty. Strasznie dzikie i niebezpieczne. Pierwszy raz w życiu bałem się lichego kucyka, bo ten na sam mój widok przy pastwisku począł szarżować, ledwo zatrzymując się przy płocie. Nie wiem, co robili tym biednym zwierzętom, ale najwyraźniej nawet ich nie czyszczą, bo sierść jest brudna i posklejana. Cieszę się, że zostawiłem moją klacz w stajni pobliskiego miasteczka.
Rzecz jasna, nie liczę nawet na Twoją odpowiedź. Zapewne ów list przeczytasz dopiero za dwa dni, więc nie byłoby sensu jakkolwiek odpisywać. Poza tym bałbym się „przypadkowego” przechwycenia Twego listu przez tutejszą służbę. Doprawdy, ludzie niemal równie paskudni, co ich pan. Kończę zatem, życząc Ci zdrowia i spokoju przez resztę dni, podczas których Cię nie ujrzę. A uwierz mi, już teraz tęsknię za Twym morskim spojrzeniem.
Twój malarz, Mrówkolew.

Post Scriptum
Mam szczerą nadzieję, że dotrzymałeś jak dotychczas swej obietnicy, mój drogi.”

Około południa Nathaniel udał się z matką na targ. Do tej pory w zakupach pomagała jej Pauline, lecz dziś zadowolona z takiej możliwości dziewczynka została w domu, za zadanie obierając sobie cerowanie bielizny oraz koszul. Jej brat często martwił się o trudność w nawiązywaniu przezeń kontaktu z innymi, jednak cóż mógł zrobić, by ta przestała być aż tak nieśmiała? Przy Pauline nawet muchy milkły, jakby mogło to spłoszyć wrażliwą na wszystko blondynkę.
Targ o tej godzinie zapełniał tłum ludzi, głównie kobiet szukających produktów na dzisiejszy obiad. Gwar i hałas wykrzykiwanych zachęt przypominał chłopcu czasy, gdy był jedynym synem młodego małżeństwa Angerboldów. Czteroletni Nathaniel, nazywany przez wszystkich pieszczotliwie Nathem, idący za rączkę z najpiękniejszą w jego oczach kobietą, gdy niosła przez targ koszyk jarzyn, w którym nieraz znajdował się i kurczak, czasem inne mięso. Pamiętał, że wtedy zawsze się uśmiechał, myśląc, że jego świat, wówczas zamknięty jeszcze w samej stolicy, jest cudowny i kolorowy, wypełniony zapachem owoców, warzyw i przypraw.
Uśmiechnął się do tego wspomnienia, zatrzymując wraz z Caroline obok straganu z sałatą. Rzecz jasna, dziś jego świat nie ograniczał się tylko do Leverium, lecz wraz z tą wiedzą nadeszła świadomość okrucieństwa obecnego w każdym ludzkim życiu.
Słyszał nieraz o wojnach z ich sąsiadem na południu; o setkach poległych żołnierzy po obu stronach, a także o niemożności zawarcia pokoju. Król próbował wysyłać depesze z Leverium i chciał dojść do porozumienia, jednak władca sąsiedniego kraju jedynie pragnął podbić jak najwięcej ziem. Nie pomagały dodatkowe oddziały sojuszników Herveshu, ich państwa, bowiem armia przeciwnika również miała swoich sprzymierzeńców.
Chociażby ta ciągnąca się latami potyczka uświadamiała dorastającym ludziom, że ich świat nie jest tak cudownie kolorowy, że niektóre barwy potrafią zapowiadać jedynie nieszczęście. Jak chociażby barwa krwi na stali oręża.
Jeszcze jakiś czas chodzili po targu, gdzie Caroline co jakiś czas przystawała i kupowała poszczególne produkty. Oczywiście, to Nathaniel niósł koszyk, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Docierały go bowiem krótkie rozmowy matki z niektórymi właścicielkami straganów.
— Czyżby to był twój Nath, droga Caroline? Ależ on wyrósł! A jaki przystojny! Te oczy to po ojcu ma! Pewnie szuka już żony, nieprawdaż?
Chłopak patrzył wówczas gdzieś w bok, błagając bogów, by kobiety jak najszybciej przestały plotkować o nim. Matka bowiem nie przejmowała się niczym i chwaliła syna, z typowo kobiecym uśmiechem słuchając o młodych, pracowitych i samotnych córkach, które wciąż szukały swojego wybranka serca.
Wreszcie skierowali kroki ku domowi, na co blondyn odetchnął z ulgą. Wątpił, by w najbliższym czasie pojawił się sam na targu, już teraz przeczuwając, że mogą go tam czekać potencjalne małżonki.
Z jakiegoś powodu myśl o zaręczynach i ślubie wywoływała u niego swoisty niepokój. Gdy tylko uświadamiał sobie, że w przyszłości czeka go własna ukochana, z którą zapewne będzie miał dzieci, od razu przypominały mu się usta Mrówkolwa, tak ściśle przylegające do jego warg, jakby stworzone właśnie po to. Dla niego.
Zaśmiał się nerwowo w duchu. Może i te pocałunki były dziwne i niezrozumiałe, ale nie przejmował się nimi aż tak. Tyle że teraz jego myśli brzmiały, jakby zakochał się w malarzu.
Zabawne. Naprawdę.
…Na pewno?

4 komentarze:

  1. Ojej, ojej, ojej <3
    Tak bardzo się nie mogłam doczekać tego rozdziału. Ale rozumiem, że każdemu może się zdarzyć opóźnienie z różnych powodów.
    Wracając do rozdziału. Jestem zachwycona opisem wściekłego Mrówkolwa i jego listu :3 Ta reakcja - jebut pędzlem ^^ Legenda też mi się bardzo podoba i to bardzo przyjemny bonus do lektury :)
    No cóż, życzę ci weny i jak najmniej problemów w pisaniu ^^
    Ann

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, piszę to zmęczona, zirytowana i zła, bo Brukiew zjebała w połowie napisany komentarz (ile dziwacznych skrótów odkrywa się przy okazji, enjoy -_-'''). No alee, póki obraz rozdziału jest świeży, powiem ci, co było zajebiste i za co chciałam cię powiesić. Jak zwykle mistrzowsko wyszły ci opisy (szczególnie nieba i chmur). Ciekawym doświadczeniem było też zobaczenie Mrówkolwa z innej strony, nie ma to jak porządny, artystyczny wkurw. Końcówka e p i c k a! Serio, ładne to było, zwłaszcza dwa krótkie zdania na końcu. A teraz zwyczajowy opierdziel. Czemu. Do. Jasnej. Cholery. Wstawiłaś. Tutaj. Też. Tą. Legendę. Nosz kuźwaaaaaa, to byłoby naprawdę dobre, sam pomysł świetny, ale spieszyłaś się, przez co trochę zjebałaś. Wychwyciłam kilka rażących powtórzeń i nieskładnych zdań, co odebrało charakterystyczną dla twojego stylu płynność. Część nawet była kanciasta (wiem, że boisz się tego słowa:D). Ale nie martw się, to był naprawdę dobry rozdział, a ten zajebany chuj Turys zasługuje na śmierć w najokrutniejszych męczarniach, za całokształt (zamiast tego słowa wstaw wiązankę chaotycznie wyrzuconych z siebie przekleństw, a będziesz miała pełny obraz mojej reakcji na jego osobę). Na miejscu Mrówkolwa też bym pieprznęła pędzel w cholerę (a potem płakała nad swoim haniebnym czynem). Tak btw, wizja spieprzającego przed kucykiem Mrówkolwa rzuciła mnie na kolana (a chuj, bo leżałam :D).
    Życzę weny, weny i jeszcze raz weny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zniszczenie obrazu przez lorda - świetne. Ale wstawienie legendy już teraz - suchy pomysł. Bo, zaczynając już od najgorszej strony tego rozdziału, legenda ta wydaje się robiona na szybko, jest jakby zbyt mało obszerna i wydaje mi się... cóż... niedokończona. Nie wiem, czemu, ale jakoś nie odczuwałam przy jej czytaniu zbyt wielu emocji. Ot, historyjka. Choć pomysł całkiem ciekawy.
    Nie zamierzam cię tylko dołować, toteż przejdę do sympatyczniejszych rzeczy. Po pierwsze, z pewnością zaserwowałaś nam tutaj całkiem sporo Caroline, co dotychczas zazwyczaj się nie zdarzało. Franka, jak zwykle, mało (choć to i tak dobrze, nie lubię go), tak samo jak i reszty rodzeństwa.
    Coś czuję, że Mrówkolew wróci z tej swojej podróży jakby odmieniony - nie tylko przez naprawianie obrazu, lecz także i przebywanie w towarzystwie tamtych okrutnych ludzi. Muszę przyznać, że jego zamaszyste uderzenie pędzlem w podłogę wydało mi się takie... obce i początkowo do niego niepasujące, ale w sumie każdy mógłby się zezłościć. Nawet ktoś tak wyjątkowy jak ów malarz.
    Odnalazłam w tekście parę błędów, lecz stwierdziłam, że chyba nie ma większej potrzeby, by je tu wypisywać, bowiem większość to po prostu drobne literówki, które zdarzają się każdemu. Raz czy dwa mignęła mi zła odmiana wyrazów (jeden z tych błędów znajdował się w legendzie, gdy bogini płakała). Więcej grzechów nie pamiętam.
    Standardowo, życzę weny, czasu i dostępu do internetu (czego mnie wciąż brakuje; szczególnie tego ostatniego).

    Pozdrawiam,
    Grell

    OdpowiedzUsuń
  4. Zwykle nie interesuję się opowiadaniami o takiej tematyce. Jednak bardzo podoba mi się sposób w jaki piszesz, że to jedno postanowiłam przeczytać i nie żałuję tej decyzji. :) Mam tylko jedno zastrzeżenie. Moim zdaniem zbyt często używasz wyrazów potocznych, lub ze sloganów młodzieżowych, które to kompletnie nie pasują do klimatu opowiadania.

    Zygma

    OdpowiedzUsuń