Uwaga

piątek, 31 maja 2013

Rozdział XI

Spokój i cisza. Monotonny hałas miasta dochodził zza okna, nie burząc jednak niczyjego rytmu. Żadnego przygnębienia. Żadnego smutku. Tylko przyjemność płynąca z możliwości relaksu.
Nathaniel leżał spokojnie na sofie i patrzył w niebo widoczne za szybą okna. Ciemne chmury zdawały się gęstnieć coraz bardziej, lecz ich szarpane końce nadal odchylały się w każdą stronę niczym nieposłuszne brzegi robótki, która wydostała się z wyznaczonych przez druty granic. Mieszające się ze sobą masy już dawno temu przybrały ciemnoszarą barwę niczym biała wełna posypana węglowym proszkiem. Chłopak obserwował w niemej kontemplacji ów bal grafitowych piór niebios, które zdawały się tańczyć, machając zmurszałymi ramionami, gdy wiatr okręcał je wokół siebie.
— Już wiem, czemu tak bardzo ci się podobały – rzekł w pewnym momencie do stojącego przy nowym płótnie malarza. Ten zaś uśmiechnął się do rozmówcy, po czym odparł:
— Nie tak trudno się nimi zachwycić, prawda? Chmury… Piękne chmury… Jeden z moich ulubionych motywów. Tak różne w kształcie, barwie, fakturze też. Zmaterializowana wyobraźnia samych bogów. A dziś są naprawdę wyjątkowe…
Blondyn spojrzał nań, by dostrzec, że artysta z lekkim uśmiechem w kącikach ust przypatruje się podmiotowi swojej wypowiedzi. Ciepłe, swoiście bliskie rysy o lekko zaostrzonych brzegach na kościach policzkowych i żuchwie. Spokojna linia brwi, które ciemnym pasmem oddzielały gładkie czoło od tajemniczego spojrzenia niezwykłych tęczówek głębokiej barwy ziemi. Jeśli zaś o piękno szło, z owymi oczyma jedynie usta mogły się równać: wąskie, lecz nie rozcięte jak bruzda, a nieco różowe, tworzące delikatny łuk gnący się teraz kącikami ku górze.
Nathaniel nagle zorientował się, że patrzy na mężczyznę trochę za długo. Kilka prędkich uderzeń serca podpowiedziało mu, iż skierowanie wzroku na widok za oknem będzie najlepszym posunięciem w tej sytuacji. Delikatne zawirowanie głowy i wstyd na szczęście były dlań wystarczającą karą, bowiem bogowie nie zabawili się bardziej jego kosztem i nie pozwolili, by Mrówkolew dostrzegł zmieszanie na twarzy chłopca. Potwierdzały to dalsze dźwięki szkicującego węgla, który zostawiał lekkie smugi na powoli zapełnianym nowym płótnie.
— Mrówkolwie… Właściwie za kogo mnie masz?
Niepewny głos chłopca przerwał znów zapadłą ciszę, jakiej nie dane było zakrólować ponownie w tym momencie. Jej cierpliwość zaś została wystawiona na próbę, bowiem malarz, choć nie zaprzestał pracy, z mruknięciem zastanowił się nad odpowiedzią podaną po chwili.
— Hm… To zależy, Nathanielu, w jakim sensie „kogo” pytasz.
— Uhm, chyba nie wiem…
Chłopak już chciał wycofać swoje pytanie, speszony tym, że w ogóle odważył się zadać podobne. Niestety, szatyn spojrzał nań zza płótna z rozbawionym spojrzeniem. Turkusowooki zacisnął usta i usiadł na sofie, wbrew woli również patrząc na artystę.
— Więc może spróbuję w każdym? – Bez czekania na odpowiedź mówił dalej. – Zacznijmy od tego, co wiem na pewno. Mam cię za Nathaniela Angerbolda, najstarszego syna dość ubogiego hrabiostwa Angerboldów. Jesteś stosunkowo niski jak na swój wiek, posiadasz bladą, gładką cerę, bardzo jasne włosy i niezwykłe, odurzające wręcz turkusowe oczy… Cechuje cię uprzejmość, sympatia w stosunku do świata, a także trochę nieśmiałość. Na pewno nie należysz do naiwnych ludzi, którzy biorą rzeczywistość na zbyt poważnie lub przeciwnie - stale bujają w obłokach. Znasz trochę życie i wiesz, że nie jest najbarwniejsze. Poza tym co mógłbym jeszcze o tobie powiedzieć? Hm… Pozwolisz, że skupię się teraz na moim osobistym odbiorze twojej osoby. – Mrówkolew nagle odłożył węgiel, po czym wytarłszy dłonie w szmatę, usiadł obok niego ze swoim nieodgadnionym uśmiechem. Jakże zadziwiające, że każdy z tych uśmiechów był inny od poprzedniego, tak różny, że nigdy nie dało się odkryć, o czym myśli najznamienitszy malarz kraju. – Tutaj sprawa ma się podobnie, choć nieco inaczej.
— To znaczy?
— Lubię cię, chłopcze. Lubię twoje delikatne, miękkie rysy. Lubię lekkość ciała. Lubię swobodę ruchów. Lubię też płowe włosy. Ale najbardziej podobają mi się twoje oczy. Słodka mieszanina bliskiego błękitu nieba i chłodnej zieleni bluszczu, które razem tworzą tak niesamowitą barwę. W jasnym świetle wyglądają jak skrzydła wielkich tropikalnych ciem, ale zazwyczaj mają kolor głębokiej morskiej toni o wczesnym poranku, gdy światło dnia jest jeszcze szare. Patrzysz nimi w taki sposób… To akurat ciężko opisać. Właśnie coś w twoim spojrzeniu każe myśleć, że pochodzisz ze szlacheckiej rodziny, o wiele wyżej postawionej niż hrabiostwo. Jednocześnie jednak nie jesteś wypełniony pychą czy sztucznym poczuciem władzy, a… ciepłem? Miłością? Spokojem? To dotyka zapewne każdego, z kim się spotkasz. Pewnie niewiele ci to powie, ale jesteś jedną z moich najwspanialszych melodii. Nie – najlepszą z nich wszystkich. A uwierz, że mam z czym porównywać. Nigdy nie spotkałem tak cudownie oddanej istoty.
Blondyn zaniemówił. Serce zaczęło bić mu naprawdę szybko. Dzięki Bogom, że speszenie nie przelało się jeszcze w pąsowy rumieniec. Nie wiedząc, co powiedzieć, patrzył na mężczyznę trochę spode łba, lecz nie wrogo. Jego usta lekko otwarły się, gdy chciał jakoś zareagować, jednak nic z tego nie wyszło poza wciągnięciem powietrza i niemym wypuszczeniem go. Mrówkolew zaś zaśmiał się, zbliżywszy nieco. Po krótkim namyśle chwycił chłopca za podbródek, podnosząc go do góry i przyjrzał mu się z zadowoleniem.
— Naprawdę pasuje do ciebie to miano, Nathanielu.
— J-jakie? – spytał ten zduszonym głosem. Chciał wyrwać się szatynowi i uciec, lecz jednocześnie… pragnął czegoś więcej? Tak, chyba jedynie to go teraz trzymało w miejscu.
— „Księcia turkusu”. Mój drogi książę…
Ostatnie słowa wyszeptał, mrużąc nieco oczy. Po chwili niezdającej się wcale wiecznością nachylił się nad chłopakiem i krótko zatrzymawszy się tuż przed jego twarzą, pocałował.
Delikatne uczucie jak muśnięcie wiatru w upalny dzień sprawiło, że blondyn odruchowo, niemal intuicyjnie oddał pocałunek, zamykając oczy. Przyjemność i podniecenie dały o sobie znać silnym dreszczem, gdy Mrówkolew położył mu całą ciepłą dłoń na policzku. Widocznie dzięki jego bezmyślnemu czynowi pozwolił sobie pogłębić pocałunek. Znajoma już istota zaciskała się raz po raz w jego trzewiach w rytm delikatnych ruchów miękkich warg i języka mężczyzny, który smakował zapachem miodu, nektaru i kwiatów.
Cichutki, słyszalny jedynie dla nich dźwięk pojawił się jak mała, gasnąca natychmiast iskra, gdy ich usta rozłączyły się. Nathaniel poczuł nagle potworną falę gorąca, która z siłą ogromną uderzyła purpurowym wstydem jego twarz. Otworzył ślepia, patrząc z przerażeniem we wbrew pozorom uśmiechnięte, brunatne oczy Mrówkolwa cały czas trzymającego dłoń na jego policzku. Natychmiast odwrócił wzrok, zbyt speszony, by w takiej chwili w ogóle istnieć.
Już chciał się wyrwać, już miał na końcu języka przepraszające słowa, jakby naprawdę w czymś zawinił, gdy nagle poczuł, że ramiona mężczyzny oplatają go i przyciągają do niego. O dziwo, blondyn został przytulony bardzo łatwo, gdyż jego ciało najwyraźniej oponowało jakimkolwiek rozsądnym i uzasadnionym teraz ucieczkom, dając się uścisnąć bez problemu.
— Dziękuję…
Zadrżał lekko, słysząc te słowa, a raczej szept, tak niezrozumiały i niespodziewany, a jednak mający niezwykłą głębię oraz moc. Wreszcie rozluźnił się i pozwolił sobie na rozkoszowanie tą chwilą. Tylko teraz. Tylko przez moment. Sam wtulił twarz w zagłębienie między szyją a ramieniem Mrówkolwa, położywszy ręce na jego bokach.
Chyba może pomyśleć i pomartwić się tym później, prawda?

Przez jakiś czas trwali w owej pozycji, tymczasem Nathaniel z chwili na chwilę coraz bardziej czuł, że prawdopodobnie popełnił błąd. Wciąż nie miał pojęcia, co kierowało malarzem, gdy całował go za każdym z tych dwóch razów. Zwyczajnie nie rozumiał dlaczego, zaś słowa Mrówkolwa jeszcze bardziej wszystko gmatwały. Owszem, nie znalazły się weń żadne wyznania – nie żeby chłopak na jakiekolwiek liczył – lecz takoż nie dało się zaprzeczyć, że wypowiedź mężczyzny mogła mieć jakieś drugie dno.
Jego rozpoczynającą się falę paniki i wyrzutów na samego siebie przerwała jednak propozycja Mrówkolwa, który stwierdził, że skoro jeszcze nie pada (a zapewne dziś zacznie), mogliby przejść się po mieście. Na razie bowiem „raczej nie skończy nowego obrazu”. Nie wytłumaczył mu jednak, po co wziął ze sobą brązową skórzaną torbę i sakiewkę z pieniędzmi.
Szli więc teraz Uliczką Targową, jak nazywali ją mieszkańcy. Wyłożona starannie poukładaną kostką brukową wyróżniała się spośród pozostałych ulic stolicy. Poza placem oraz pojedynczymi handlarzami, którzy krążyli po całym Leverium, tylko tutaj kupcy znajdowali klientów gotowych otworzyć swe głębokie i brzęczące sakiewki. Z tą jednak różnicą, że Uliczkę Targową zajmowali ludzie sprzedający inne dobra niż jedzenie czy nielegalne towary. Tutaj na straganach znajdowały się różnorakie rodzaje biżuterii i kamieni szlachetnych, cienkie i grube księgi w skórzanych oprawach, a także wyłącznie rzadkie zioła, trudno dostępne przyprawy i najszlachetniejsze materiały, z których ubrań nie powstydziłby się sam król. Poza wspomnianymi produktami Uliczkę Targową wzbogacały prawdziwe sklepy, nie tylko rozłożone w wolnym miejscu kramy. Znaleźć można tu było kowala (rzadkość w samym środku miasta), krawca, winiarza szczycącego się dużym zyskiem nie tylko ze sprzedaży win, paru szewców, garbarza (z którego zakładu unosiły się niezbyt przyjemne zapachy), a nawet stolarza. Jako że wielu ludzi przychodziło tu gotowych wydać całkiem sporo pieniędzy, spomiędzy sklepów różnorakiej specyfiki rzemieślników wystawały także szyldy karczm zapraszających zmęczonych i chętnych klientów do środka. Zapewne dlatego Uliczka Targowa, choć zatłoczona i głośna, należała do miejsc, jakimi Leverium mogło się poszczycić – choć możliwe, że uwielbienie doń król i arystokracja zyskali poprzez ilość podatków stąd wpływających prosto do królewskiego skarbca.
— Mrówkolwie, właściwie co my tu robimy?! – W panującym gwarze głośnych rozmów i krzyków Nathaniel musiał zawołać do swojego towarzysza, by ten zdołał go usłyszeć.
— Jest tu pewien sklep, w którym mam zamiar kupić kilka rzeczy! – Choć malarz również podniósł głos, chłopak ledwo go usłyszał.
Jeszcze przez chwilę przepychali się między ludźmi, nieraz musząc użyć łokci, by niechętny tłum rozstąpił się na ten krótki moment, podczas którego obaj mogli przejść kolejny kawałek. W końcu jednak szatyn skręcił w bok, by wyraźnie skierować swe kroki ku sklepowi z szyldem przedstawiającym pędzel i kałamarz.
Po wejściu do środka hałas znacznie umilkł. Zdawałoby się, że drewniane drzwi pochłaniały dźwięki niemal tak dobrze, jak kamienne ściany świątyń. Nathaniel odetchnąwszy z ulgą po niemalże morderczej wędrówce tutaj, podniósł głowę i rozejrzał się po niewielkim sklepie.
Szybko zdołał się zorientować, że materiały stąd przydawały się Mrówkolwu bardziej niż lina, miecz czy też jedwabie. Wewnątrz dwóch złączonych ze sobą przejściem pokoi na mnóstwie regałów, pół i półek leżały różnej wielkości szare płótna, ogromne ilości pędzli, piór, dłut, a także zwoje pergaminu i papieru oraz kilka sztalug. Gdy zaś chłopak wszedł głębiej, podążając za artystą, w drugim pomieszczeniu jego oczom ukazała się ogromna szafa wypełniona po brzegi szklanymi słoiczkami z kolorowym proszkiem. Przy każdym pojemniczku znajdowała się nazwa, nieraz bardzo dziwna, wypisana kaligrafowanym pismem na maleńkiej tabliczce.
Owszem, Nathaniel umiał czytać oraz pisać. Jego matka stwierdziła, że każdemu z jej dzieci przyda się bycie piśmiennym, więc przy użyciu paru książek, które spoczywały w ich domu starannie zabezpieczone owijającym je materiałem, wyuczyła najpierw najstarszego syna, potem zaś resztę swej dziatwy rozpoznawania alfabetu. Dlatego też teraz, kiedy chłopak widział słowa „feldgrau”, „chamois”, „palisander” czy też „sjena”, dziwił się ich ekstrawagancji, o ile tak można było to określić. Wszakże skąd takie nazwy mogły pochodzić?
Na szczęście poza niezwykłymi mianami w ogromnej szafie znajdował także bliskie mu i znajome słowa. Były to głównie nazwy kolorów, co pozwalało twierdzić, że właściciel sklepu w jakiś sposób znalazł i zgromadził wszystkie barwy świata. Tak to też wyglądało, zwłaszcza że mebel zajmował powierzchnię całej ściany i sięgał aż po sam sufit pomieszczenia.
— Och, witaj, Mrówkolwie! Cóż tam u ciebie? Już myślałem, że po tym, jak ostatnio niemal ograbiłeś mój sklep, nigdy więcej cię nie zobaczę! A uwierz mi, długo potem musiałem uzupełniać braki. – Nieco wysoki głos szczupłego bruneta nagle przerwał ciszę, kiedy ów człowiek z szerokim uśmiechem niszczącym pozory gróźb podchodził do malarza. Przywitał się zeń przyjacielskim uściskiem, po czym odgarnął czarne, wręcz krucze kosmyki opadające na jasną twarz.
— Wybacz mi, Nicolasie. Rozumiem, że kupowanie wystawionych na sprzedaż przedmiotów jest czynem haniebnym, lecz musiałem dziś do ciebie przyjść po parę farb. A tobie chyba nie wiedzie się tak źle, byś narzekał na braki przeze mnie – rzekł Mrówkolew, sprawiając wrażenie, że naprawdę cieszy się z przyjścia tu. Irracjonalny ścisk w żołądku blondyna zaskoczył jego samego, lecz chłopak wciąż stał milcząco przy szafie.
— Dobrze, i to jak! Niedawno był festyn, więc i do mojej sakiewki wpadło całkiem sporo dukatów, zwłaszcza od naiwnych durniów, którzy myśleli, że pomalują cały stragan, jeśli kupią kilka małych buteleczek. Gdybyś zobaczył ich miny, gdy rzekłem cenę za jedną akwamarynę! – Przyjemny dla ucha śmiech rozniósł się po sklepiku. - Ale nie odpowiedziałeś, cóż u ciebie?
— A co ma być? Właściwie nic poza tym, że ostatnio zużyłem większość moich zielonych i niebieskich farb. Przez tego oto tu młodzieńca.
Mrówkolew wskazał prosto na Nathaniela, gestem zapraszając go bliżej. Jako że chłopak raczej nie mógł nic innego zrobić, podszedł doń i pochylił lekko głowę przed niemal równym mu wzrostem Nicolasem. Niestety został włączony w niechcianą rozmowę.
— Nazywam się Nathaniel Angerbold i chwilowo pracuję jako model Mrówkolwa. Bardzo miło mi pana poznać – rzekł speszonym głosem, nie wiedząc, co innego mógłby powiedzieć. Kiedy zaś podniósł wzrok, napotkał spojrzenie pary przenikliwych szarych oczu, wyglądających jak oszlifowane diamenty na tle wyjętych z rzeki otoczaków. Wpatrywały się weń z zainteresowaniem i lekkim szokiem, lecz także z nutką… niechęci?
— Ależ żaden pan! Jestem Nicolas Cheerman, proszę, mów mi po imieniu. No, no, Mrówkolwie. Nie zawsze uważałem, że masz gust, ale poza tamtym jednym przypadkiem naprawdę wybierasz ludzi z „tym czymś”. Ta cera, nieskazitelna. A te oczy… Nigdy nie widziałem podobnych, niesamowite. Jakby w bladoniebieską tęczówkę wlał się malachit. – Niedbale spięte włosy wciąż opadały mu z przodu na twarz, więc kolejnym ruchem odgarnął je, przerywając to taksowanie wzrokiem blondyna. – Mówisz, że to chwilowa robota, ale wydaje mi się, że szanowny pan artysta zrobi z tego sporą kolekcję. Ile obrazów z tobą już namalował?
— Uhm, na razie powstaje trzeci – rzekł chłopak cicho. Mimochodem pomyślał, że wolałby teraz wyjść i zostać pochłoniętym przez tłum niż siedzieć tutaj, z owym Nicolasem, który chyba miał jakiś problem z jego obecnością.
— No, to niewiele. Dobrze, chociaż jest mi miło was tu gościć, chyba mówiłeś coś o farbach, Mrówkolwie, prawda?
— A i owszem.
Przez kolejne kilkanaście minut Nathaniel patrzył, jak stojący przy szafie z farbami mężczyźni dyskutują o różnych barwach, zaś na ladzie pojawia się coraz więcej słoiczków. Wciąż czuł się nieswojo, choć dziwnie chłodne spojrzenie szarych oczu nie dosięgło go już ani razu. W końcu malarz zapłacił sporo ponad sto dukatów i mogli wyjść.
— Hejże, Mrówkolwie. Zaraz pewnie zacznie padać. Nie chciałbyś tu u mnie przeczekać? Pogadamy, powspominamy… Mam dobre wino na zapleczu.
Kolejny ścisk zaskoczył młodego Angerbolda, kiedy jego wizja tak wyczekiwanego opuszczenia sklepu została zagrożona. Lecz chyba nie samo to go zaniepokoiło, a treść słów Nicolasa, który, zdawało się, zapraszał jedynie Mrówkolwa. Ku jego uldze malarz jedynie pokręcił głową.
— Przykro mi, może innym razem. Rozumiesz, teraz nie mogę zostawić Nathaniela samego. Poza tym myślę, że chyba zdążymy przed deszczem. Bywaj zatem!
— Bywaj. Bywajcie obaj. Uważaj na niego, chłopcze. Czasem za bardzo przykłada się do pracy – dodał brunet po chwili namysłu, odwracając się już bez uśmiechu i wchodząc za zaplecze.
Turkusowooki przez moment zastanawiał się nad jego słowami, lecz do rzeczywistości przywróciła go ręka Mrówkolwa na talii, który następnie pchnął go lekko za próg. Chłopiec szybko się ogarnął i z lekkim rumieńcem wyszedł. Od razu dostrzegł, że chmury zrobiły się naprawdę ciemne.
— Nie przejmuj się Nicolasem. Zazwyczaj patrzy chłodno na ludzi. Mnie obdarzył sympatią, bo kupuję narzędzia tylko u niego – powiedział nagle malarz, idąc cały czas przed siebie.
Czyli on też zauważył jego niechęć, przeszło chłopakowi przez myśl. Uśmiechnął się z ulgą do mężczyzny.
Nagle poczuł lekkie uderzenie na ramieniu. Spojrzał w to miejsce i dostrzegł wilgotny ślad po kropli. Szybko podniósł głowę, czując coraz więcej kropel wody spadającej z chmury nad nimi.
— Oho. Zaczął padać szybciej niż myślałem – mruknął malarz ze zmarszczonymi brwiami. – Chodźmy gdzieś szybko.
Chwyciwszy chłopaka za dłoń, pociągnął go biegiem w stronę daszku jakiegoś budynku. Ludzie na Uliczce Targowej szybko rozpierzchli się wszędzie; kobiety piszcząc, zaś mężczyźni przeklinając.
Gdy wraz z szatynem dotarli pod chwilowe schronienie, Mrówkolew nie puścił chłopca, nadal pewnie trzymając. Głośno zastanawiał się, gdzie najlepiej byłoby się udać. Nathaniel tymczasem patrzył w dół, pod nogi. Nie chciał, by artysta zauważył malujący się rumieniec na jego twarzy.
Wtem poczuł, że ktoś z drugiej strony szarpie go za rękaw. Szybko spojrzał tam i dostrzegł starszą kobietę w kolorowym ubraniu. Na jej uszach wisiały barwne kolczyki, tak samo jak pobrzękujące na szyi naszyjniki i kilka pierścionków na palcach, które wykrzywiła starość. Uśmiechała się bezzębnie i patrzyła prosto na niego dzikim ciemnym okiem, drugie bowiem zasnuwała matowa mgła zaćmy.
— Witaj, młodzieńcze. Za dukata stara powie ci, co cię w życiu czeka – rzekła nieco sepleniącym, zgrzytliwym głosem.
— Przepraszam panią, nie wierzę w uliczne przepowiednie. Poza tym i tak nie mam pieniędzy – tymi słowami chciał ją zbyć, lecz jednocześnie puścił dłoń Mrówkolwa, przez co ten odwrócił głowę zdziwiony i również ujrzał kobiecinę.
— Nie wierzysz, mówi? Ale jej ślepe oko widzi. Śmiałogniewny hrabia, który był aniołem, księciem, a wkrótce będzie i jeźdźcem. Więc trudno, stara będzie znów milczeć i głodować…
Już się odwracała, gdy zatrzymał ją głos Mrówkolwa.
— Skąd pani wie o księciu i jeźdźcu? Nikomu nie pokazywałem „Księcia turkusu”, a jeździec to tylko zamysł. – Jego ziemiste oczy wpatrywały się uważnie w starą wróżkę, która teraz oblizała pomarszczone wargi, ponownie wyciągając dłoń do chłopca.
— To chce wiedzieć czy nie chce? – spytała z nową nadzieją.
— Już pani mówiłem, że nie… - zaczął chłopak, gdy nagle dał się słyszeć brzdęk monet i jeden złoty dukat – będący stanowczo zbyt wysoką ceną jak za zwykłe banialuki – znalazł się w prędko zamkniętych nań palcach staruchy.
— Nie jesteś ciekaw, co ta kobieta ci powie? – mruknął cicho szatyn, uśmiechając się zachęcająco. Nathaniel zaś westchnął i pokręcił głową. Mimo to wróżka już dostała pieniądz, a skoro jeszcze nie uciekła, może przynajmniej wymyśli mu jakąś ciekawą historyjkę?
— Chłopcze, daj dłoń. Stara Ayshwarya wie, jak ją czytać. Tylko niech patrzy na nią!
Szorstkie i kościste, acz ciepłe palce kobiety uchwyciły rękę blondyna, który przykucnął, by było jej wygodniej. Rzadkie siwe kosmyki cienkich włosów wystawały spod szarej narzutki na głowie. Deszcz tymczasem przybierał na sile, zagłuszając ciche pomruki skupionej wróżki.
— No, no. Zdawałoby się naiwny, a tu niespodzianka. Twardy z niego orzech, chociaż skorupkę okrywa jeszcze zielona skórka. Zaczyna wyfruwać już, ale nie czeka go wkrótce żadna dziewka. Chociaż… No, no. Dobrze stara mówi, nie-dziewka. A teraz spojrzy jej w oczy – rzekła, puszczając dłoń. Nathaniel wykonał polecenie. Powoli zaczynał czuć zdenerwowanie. To, co mówiła, mogło go niepokoić, prawda? – No, no. Zgryzota, oj, zgryzota. Ale poza zgryzotą będzie uśmiech. I przyjemności, chłopcze. Hm, hm, hm, hm, hmm… O żesz. Dobrze ci stara Ayshwarya radzi, chłopcze. Śpij na razie spokojnie, bo to on cię teraz wyczekuje, ten spokój. Ale i uważaj. Wkrótce czeka cię największe szczęście, ale i najgorsza tragedia. Nie używaj strzelających płomieni jako kołysanki, a skorupy żółwia nie przywdziewaj miast ubrania.
Krople biły o dachy i chodnik z głośnym szumem, gdy owa Ayshwarya bez słowa odwróciła się i poszła swoją drogą, nie zważając na deszcz.
— Ciekaw jestem, czy jej słowa się sprawdzą – rzekł podekscytowanym głosem Mrówkolew. Chłopak spojrzał nań, uniósłszy ze zdziwieniem brew.
— Przecież to wróżka. One nie wierzą w naszych bogów, a obcy bogowie nie mają na nas wpływu – rzekł i podniósł się do góry. Usłyszał jeszcze westchnienie malarza, który pokręcił głową.
— Wiele musisz się jeszcze nauczyć, mój drogi. Poza tym wiara to jedno, a wyższa wiedza i umiejętności to co innego. Może udajmy się do jednej z karczm tutaj? Chyba nie przestanie padać jeszcze jakiś czas – zmienił nagle temat, zostawiając Nathaniela samego z własnym niedowierzaniem. Chociaż…
Gdyby naprawdę nie wierzył w przepowiednię starej kobiety, czułby w głębi siebie tę iskierkę strachu? Bo przecież znała jego nazwisko, no i nieznane obrazy Mrówkolwa. Chyba było w jej słowach trochę prawdy?

2 komentarze:

  1. Zdecydowanie najlepszy rozdział "Księcia" od samego początku. Zredukowałaś ilość opisów, które się powtarzały i rozbudowałaś inne.
    Znowu, moja miłość do opisów chmur by Racu. Staję się chmurofilem.
    Nie bardzo teraz mam mózg. Co ja piszę?
    Scena w pracowni urocza, no. Bardzo urocza. Tyle fluffu, że mam ochotę przytulić komputer. Tylko "Znajomy już śliski pstrąg" mnie rozwalił i zaczęłam się dziko śmiać.
    Nathaniel jest świetny i taki speszony. Nie dziwię mu się, zwłaszcza po wypowiedzi Mrówkolwa.
    Nieuświadomiona zazdrość o Nicolasa, który zachowuje się jak były kochanek malarza, speszenia. Bardzo się cieszę, że Mrówkolew nie został, bo Nathanielowi chyba by popękało to jego małe serduszko. Nazwy farb mi się podobały.
    A ta wróżka. AAAAAAAAAAAAAAAAA. Pomysł świetny i dobrze opisany, a ja lubię bezzębne, zgrzybiałe baby, które grzebią się w przyszłości nieznajomych. Tylko taki creep! Niech mi nie rusza żadnego z chłopców. Ani rodziny Nathaniela. Czemu coś się musi dziaaaaaaaaaaaaaaaaaaaać? ;^;
    Racu, ty okropny.... Nie wiem, jak bardzo muszę to cenzurować. Zostaniesz na tą chwilę kapciem aka gnojem, powyzywam Cię bardziej barwnie później.
    Rozdział naprawdę dobry, ale nic im nie rób! ;^;
    ~Powiedziałam to ja, Brukiew, która już czeka na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dołączam się do chmurofilii, to ci rzeczywiści wybitnie wyszło. Pstrąg również mi się nie podoba, ale jak już ci na gg wspomniałam, z pewnych przyczyn kapituluję w tym względzie. Bardzo ładne opisy, intrygujący wątek nowej postaci (brałabym i ty to wiesz :D), no i stara. Co się tyczy krzywdzenia, krzywdź, ale w umiarze, bowiem bardzo spodobała mi się imaginacja pogrążonego w nostalgii Nathaniela, zainspirowana jego prawie-spode-łba miną. Wracając do Nicolasa (ohh, mój imiennik <3), nie zjeb tego i nie rób z tego obszczanego już przez wszystkich wątku zaborczy-były-kochanek-i-pokrzywdzony-zazdrosny-dzieciak, bo cię uszkodzę. Bardzo dobry rozdział. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń