Uwaga

sobota, 4 maja 2013

Rozdział VIII

— Panie i panowie! Dorośli i dzieci! Mieszkańcy tej pięknej stolicy! Proszę podejść, zaraz bowiem rozpęta się tu burza piękności! Choć dzień dzisiejszy należy do Tana i Kaen, pan artyzmu wszelakiego, drogi nam i ukochany Duka zesłał wenę każdemu, kto zechciał wziąć udział w bitwie rozkoszy dla naszych oczu! Zapraszam, zapraszam! Dalej! Kto żyw i wciąż na nogach, niechaj stanie tu i podziwia ze wszystkimi nasz niesamowity pokaz!
Już z daleka dało się usłyszeć zachęcający ludzi głos niezmordowanego człowieka, który rok w rok starał się zebrać wokół siebie jak największą liczbę widzów. Gapie już stworzyli wokół niego ciasny tłumek, zainteresowani tym, co ów człek oferował. Niektórzy po raz pierwszy słyszeli nawołujące wszystkich słowa Frederica Wondernore’a, lecz i tak większość ze zgromadzonej publiczności doskonale wiedziała, co zwiastowało określenie „bitwa rozkoszy dla oczu”.
Mała Annabelle coraz częściej ziewała, siedząc na ramionach Mrówkolwa, lecz z każdą chwilą, w której pozwalała sobie zali na chwilowe okazanie zmęczenia, potrafiła protestować coraz bardziej, nie pozwalając się przekonać, że ma przed sobą wiele lat na spędzenie całej nocy na festynie Święta Zbiorów. W końcu malarz oraz brat małego uparciucha dali sobie spokój z wyciągnięciem odeń prawdy – to jest, skłonieniem jej do przyznania się, iż jednak chce spać.
Już wcześniej zajęli miejsca z przodu tłumu, bardzo blisko sceny – sporej, acz niskiej, zbitej z desek platformy, przed którą można było usiąść dla wygody. Czas, w którym pozostała widownia zbierała się, wykorzystali zaś na przyjemną rozmowę.
Wreszcie jednak ich, a także nie tylko ich cierpliwość została nagrodzona werblami. Tłum zaczął milknąć, najbliższe lampiony zgasły, zaś Frederic Wondernore wycofał się i zszedł ze sceny. Gdy w końcu nastała niemalże zupełna cisza (wszakże liczyć się trzeba było także z innymi ludźmi, którzy zwyczajnie nie chcieli oglądać pokazu), przy brzmiącym pomruku werbli na scenę zaczęli wkraczać ludzie. Ich niezbyt wyraźne sylwetki wskazywały na to, iż wśród nich znajdowało się około dziewięciu ludzi – rzecz jasna, po zejściu ze sceny pomagierów.
Lampiony zapłonęły na nowo jasnym światłem, rzucając złoty poblask na ustawionych już artystów. Werble zamilkły, pozwalając w ciszy kontemplować ukazanych ludzi. Nathaniel odruchowo wytężył wzrok, by widzieć wszystko jak najlepiej. Pięć kawałków materiału przesłaniało parę płócien i trzy rzeźby. Tego, co kryły, oczy widzów nie miały jeszcze ujrzeć, lecz ich wzrok mógł się skupić na ludziach, którzy z siebie samych stworzyli żywe obrazy Bogów.
Frederic ponownie wkroczył na scenę, uśmiechając się szeroko i życzliwie do swej publiczności.
— Piękne panie i szanowni panowie, oto ósemka artystów, którzy w skupieniu pracowali nad tym, co w postaci weny zesłał im nasz Duka. Zaraz wy wyłonicie spośród nich tegoroczny ideał! – zakrzyknął radośnie, po chwili podchodząc do pierwszego człowieka z lewej. – Ten mężczyzna ukazuje jakże szlachetny i piękny profil Tana w złoto-zielonej szacie. Czyż nie pięknie to zboże komponuje się z jego płowymi włosami?
Na oko trzydziestoletni, niezbyt umięśniony mężczyzna o niezwykle jasnych włosach, prawie tak płowych jak na głowie Nathaniela, zwijających się w pukle, zarzucił na siebie lekką białą togę. Tę zaś okrył dwoma pasmami złotego i zielonego muślinu, z którego miejscami wystawały przyczepione doń kłosy zboża. Stopy w łykowych sandałach, a także widoczną część łydek pokrywały niestety rzucające się w oczy włosy, których nie mógł przyćmić nawet szlachetnie zgarbiony, orli nos, nadający wyjątkowości jego przystojnej twarzy.
Frederic poczekał krótką chwilę, aż oczy widzów napoją się pierwszym z przedstawianych „obiektów”. Bo czymże byli ci ludzie, jeśli nie obiektami? W tej jednej chwili zamieniali swe człowieczeństwo na miano sztuki, ciesząc się z bycia choć przez moment zwykłą lalką, na którą patrzą dziesiątki, jeśli nie setki oczu. Następnie podszedł do kolejnych artystów, tym razem przebranej pary.
— A oto i nasi bogowie razem, Wspólnie Tworzący pan Tan i pani Kaen! Ach, czy ich boskość wręcz nie bije z tej grzechu wartej postawy?
Kobieta miała pełne czerwone usta oraz pięknie lśniące długie włosy barwy starego drewna. Spięte w lekki kok czarną wstążką spływały po bladych, odsłoniętych ramionach niczym czekoladowa kaskada po wapiennym zboczu, które woda szybko wyżłobi. Jej czarna suknia wyszyta została zielonymi pnączami oraz różnobarwnymi kwiatami, w ręku zaś trzymała dzban czarnej ziemi z zeń kiełkującą paprocią. Można by nazwać ją wspaniałą pięknością, gdyby nie smutne brwi, opadające w ponury sposób na jasne oczy, tworząc podeń ciemne smugi.
Obok niej stał młody mężczyzna, którego „Kaen” trzymała pod ramię. On również miał blond włosy, lecz zwyczajnie falowane. By pasować do swej bogini, na czoło miał nałożoną żółtą przepaskę. Jego błękitne, duże oczy wyraźnie odcinały się na spalonej słońcem skórze. Ubrano go w spływającą lekko koszulę z półprzezroczystego, złotego materiału. Pod nią wyraźnie widać było umięśniony tors oraz brzuch, a także biały materiał okrywający biodra. Tu i ówdzie do jego odzienia doczepiono kłosy zboża wskazujące, czemu patronuje.
Także teraz Frederic odczekał chwilę, by widzowie wystarczająco napatrzyli się na piękną parę. Moment ów przerwał jednak przejściem do stojących obok mężczyzn, którzy uśmiechali się dumnie. Na znak prowadzącego ściągnęli płachty ze swoich obrazów, ukazując światu dwa obmalowane zupełnie płótna. Nathaniel kątem oka dostrzegł zmarszczone brwi Mrówkolwa, przyglądającemu się niedoskonałym bez wątpienia pracom.
Wondernore znów przedstawił w jakiś sposób dzieła, by zareklamować je publiczności dającej porwać się każdym jego słowom.
Pierwszy obraz przedstawiał polanę, na której znajdował się mały staw odbijający promienie słońca. Przy nim klęczała roznegliżowana Kaen z ciemnymi włosami, swoją pozycją zasłaniając „strategiczne” miejsca na ciele. Glinianym dzbanem przelewała wodę w tylko sobie i autorowi malowidła znanym celu. Przy jednym z drzew leżał Tan okryty białym materiałem na biodrach. Jasne włosy przykrywały twarz, z której – najprawdopodobniej z ust – wystawało źdźbło jakiejś trawy. Pomysł zapewne był naprawdę dobry, lecz słabe wykonanie i widoczne tu i ówdzie, brzydko odcinające się od reszty maźnięcia odbierały posmak przyjemności w oglądaniu.
Drugie płótno przedstawiało się lepiej, choć i tu kreska malarza pozostawiała wiele do życzenia. Kaen przystrojona w kwiecie jako ziemia leżała przy Tanie siedzącym na snopkach siana. Bóg w jednej dłoni trzymał zajadany chleb, zaś drugą podawał bogini piękny wianek z fioletowych kwiatów. Ta odbierała go zgrabną dłonią, inną trzymając przy sobie.
Mrówkolew oba namalowałby o wiele lepiej, pomyślał nagle Nathaniel, ściągając usta. Brak realizmu kłuł go w oczy, które zdążyły przyzwyczaić się do perfekcyjności najdoskonalszego ze znanych światu pędzli.
Wreszcie nadszedł czas na ostatnie prace. Trzech rzeźbiarzy o twardych dłoniach na znak Frederica lekkim, delikatnym ruchem ściągnęło szary materiał ze swych dzieł. Jeden mężczyzna wyglądał na szczególnie pewnego siebie. I jak okazało się w chwilę później, naprawdę miał prawo do tego szerokiego uśmiechu, w którym pewność siebie biła najbardziej.
Pozostałe rzeźby – a wszystkie trzy wykonano w drewnie – wyglądały właściwie tak samo. Para bóstw stojących obok siebie. Jedynie ich wykonanie się różniło, lecz temu większość ludzi zapewne nawet nie poświęciła uwagi. Bowiem dzieło owego słusznie pewnego siebie rzeźbiarza przedstawiało biegnących obok siebie Tana i Kaen, których dynamiczna poza rozwiewała drewniane szaty. Owszem, miejscami dzieło zdawało się nazbyt szorstkie i niewłaściwie wyryte, lecz ta sięgająca biodra rzeźba za nic nie mogłaby znajdować się na tle wcześniej ukazanych obiektów.
— Zatem, droga publiczności! Skoro nacieszyliście już oko tym cudnym pokazem, proszę o werdykt! Kto w tym roku naprawdę dostał wenę od drogiego Duki?
Rzecz jasna, przez wzgląd na niewielką liczbę uczestników nigdy nie dzielono owego konkursu na żadne kategorie, lecz wszystkich artystów stawiano w jednym rzędzie. Niektórym wydawało się to niesprawiedliwe – zwłaszcza przegranym – jednak nikt nigdy nie zarządził zmiany owego niepisanego prawa.
Ludzie właściwie jednoznacznie stwierdzili, że to rzeźbiarzowi, który swą figurę nazwał „Pogoń lata”, należy się nagroda w tym roku. Zaś ową nagrodą była darmowa beczka wspaniałego wina jednego z karczmarzy, które zwycięzca mógł wypić bądź sprzedać. A cena takiej beczki mogła naprawdę wyciągnąć kogoś z dołka.
W taki sposób zakończył się pokaz na najlepsze przedstawienie bogów.
— I jak ci się podobało, Annabelle? – spytał siostrę blondyn, biorąc ją na ręce.
— Bardziej mi się podobała ta przebrana pani. Dlaczego ona nie wgrała? Miała taką śliczną sukienkę! I ładne włosy!
— Wiesz, słowiku, czasem ludzie wolą to, co piękne dla ogółu, a nie tylko dla ich oczu – powiedział jej Mrówkolew i zmierzwił lekko wszechobecne loki.
Nagle Nathaniel stanął, spojrzawszy przed siebie. Po chwili uśmiechnął się, przeklinając w duchu swoją młodzieńczą głupotę. Wszakże cóż jego ojciec mógł teraz zrobić, teraz, gdy festyn już trwał?
Powodem jego chwilowej paniki okazali się właśnie zbliżający rodzice wraz z Pauline oraz Michaelem. Caroline Angerbold, dostrzegłszy swojego syna, natychmiast zaczęła ciągnąć w jego stronę resztę towarzyszących jej osób.
— Hej, Annabelle. Jeśli chcesz, to powiedz teraz rodzicom, żeby zabrali cię do domu, skoro chcesz już spać – rzekł małej blondynce brat. – Matko, ojcze! Tutaj!
— Ale ja nie chcę spać!
— To wasi rodzice? – spytał szeptem artysta, nachylając się nad blondynem.
— Tak – zdążył jedynie powiedzieć, nim matka od razu przytuliła zarówno jego, jak i małą córkę.
— Jakże się cieszę, że was spotkaliśmy! Nie jesteście zmęczeni? Wszystko dobrze? Ach, trochę się martwiłam, ale widzę, że doskonale sobie radzisz bez nas, Nathanielu – zaczęła kobieta z szerokim uśmiechem na ustach. Po chwili dopiero zdała się zauważyć stojącego obok nich mężczyznę w zdobionej, ciemnozielonej koszuli. – A pan to zapewne ów słynny Mrówkolew? Jakże miło mi pana poznać! Jestem Caroline Angerbold, matka tych dwojga. Mam nadzieję, że nie naprzykrzają się panu zbytnio.
Malarz grzecznie ukłonił się kobiecie, przywdziewając na twarz cudny uśmiech, na którego widok Nathaniel mimowolnie spąsowiał. Zauważywszy jednak swoją reakcję, szybko przeniósł wzrok na siostrzyczkę, która dzielnie się trzymała, jakby wcale nie pragnęła zasłonić ocząt powiekami i zasnąć.
— Ja również cieszę się z tego spotkania. I dziękuję serdecznie, że pozwoliliście państwo, by Nathaniel towarzyszył mi na festynie. Och, a to jest zapewne pani mąż, tak? – rzekł grzecznie, nadal uśmiechając się w ten niezwykły sposób.
— Owszem, mój mąż, Frank.
Mężczyźni podali sobie dłonie, lecz ojciec Nathaniela uparcie nic nie mówił. Malarz rozmyślnie nie narzucał mu się, po chwili znów pojmany przez matkę.
— A wy, dzieciaki, to co? Przepraszam pana za nich. To jest Pauline, jej milczenie można jeszcze wybaczyć, bo jest bardzo nieśmiała. Ale temu łobuziakowi, Michaelowi już nie. No dalej, przywitać się – rzuciła kobieta do stojących obok dzieci, z którymi tak samo jak z mężem łączyły ją kawałki materiału o głębokim granatowym kolorze.
Mrówkolew pocałował dłoń czerwonej na twarzy Pauline, która wyglądała, jakby miała zaraz zapaść się pod ziemię. Jej palce zaczęły miąć jasnoniebieską sukienkę, a wzrok szybko spotkał się z butami. Mruknęła ciche „Dobry wieczór” i szybko schowała za siebie ucałowaną dłoń. Mężczyzna tymczasem uścisnął rękę jej mniej zawstydzonego brata, który jednak nadal miał na tyle rezonu, by wyszczerzyć doń swe zęby.
— A ty, Annabelle, nie nudzisz się z samymi chłopakami? – zapytała ją matka, pocałowawszy uprzednio w czoło. Dziewczynka pokręciła główką, po chwili przytulając się do Nathaniela.
— Mnie jest bardzo dobrze. Mrówkolew jest naprawdę miły. Tak bardzo-bardzo!
— To dobrze. Więc my wam już nie przeszkadzamy, dzieci. Bardzo miło mi było pana poznać, mojemu mężowi oczywiście także – powiedziała kobieta, jeszcze raz zwracając się do malarza, który odpowiedział jej skinieniem głowy. Następnie pogłaskała po głowie syna, po czym pociągnęła własne towarzystwo gdzieś w tłum.
— Masz naprawdę miłą matkę, Nathanielu – rzekł szatyn, który ruszył w stronę przeciwną do tej, gdzie udali się pozostali Angerboldowie.
— Dziękuję. Zazwyczaj jest mniej... żywa. Ale chciała chyba jakoś nadrobić za tatę i Pauline.
— No właśnie. Twoja druga siostra zawsze jest tak nieśmiała? – spytał go.
— Niestety tak. Trochę mnie to martwi, bo ma już prawie czternaście lat, a właściwie nie wychodzi z domu. Powinna znaleźć sobie przyjaciółkę.
— Hm... – odpowiedział jedynie Mrówkolew, po chwili spojrzawszy z nagłym rozbawieniem na nadal przytuloną do chłopca Annabelle. – Ten mały słowik chyba wreszcie przegrał ze zmęczeniem. Ale muszę przyznać, walczyła niebywale dzielnie.
Rzeczywiście. Jasne loczki spływały łagodnie na okrągłą buzię, na której nie jaśniały teraz szafirowe oczka, zakryte już powiekami. Mała dziewczynka spała smacznie, wtulona w starszego brata, który odruchowo starał się chodzić lżej, by jej nie zbudzić.
— Chyba będę musiał wrócić z nią do domu... – rzekł cicho Nathaniel, jakby jego głośniejsze słowa miały rozbudzić śpiącą w i tak hałasującym tłumie Annabelle.
— Ależ skąd! Przecież możesz ją położyć w moim mieszkaniu, to nie będzie problemem. Chodźmy – rzekł malarz, patrząc z rozbawionym, ale i rozczulonym uśmiechem na dziewczynkę.

Mała Annabelle spała spokojnie i cicho na szerokim łóżku Mrówkolwa, przykryta puchatą kołdrą. Jasne, skręcone mocno włoski rozsypywały się na poduszce, kontrastując z bielą pościeli. Nathaniel jeszcze chwilę na nią patrzył, a następnie dołączył do malarza znajdującego się w pomieszczeniu obok.
— Nadal śpi?
Chłopak pokiwał głową w odpowiedzi, siadając na ciemnozielonej sofie.
— Naprawdę dziękuję, że użyczyłeś jej łóżka. Oczywiście, nie musiałeś. Wystarczyłaby jej ta sofa...
— Och, Nathanielu, proszę? A ty gdzie byś spał? Wątpię, byś zgodził się na dzielenie łóżka ze mną, zaś podłoga nie wchodzi w grę w żadnym wypadku.
— Ale...
— Żadne „ale”, drogi chłopcze! – Zaśmiał się mężczyzna, przenosząc się spod okna obok blondyna. Turkusowe oczy jeszcze chwilę starały się przekonać o swojej skromnej racji, lecz ziemiste ślepia pozostały nieugięte, gdy obaj mierzyli się wzrokiem. Nagle szatyn drgnął, przypomniawszy sobie o czymś.
— A właśnie! Nathanielu, obraz. – Mężczyzna zerwał się z miejsca i przyniósł spod ściany zawinięte w lniany materiał płótno. – Jutro nie zapomnij go wziąć ze sobą. Wybacz, że nie oddałem ci go wcześniej, ale wczoraj jeszcze dopracowywałem kopię. Proszę.
— Ty... Czy ty naprawdę chcesz mi go dać, Mrówkolwie? – spytał niepewnie chłopak, mimo wszystko przyjmując dzieło.
— Oczywiście, że tak. Już ci mówiłem, że oryginalny „Anioł na dachu” jest twój.
Blondyn kiwnął lekko głową, patrząc na zmarszczony materiał, pod którym kryło się dzieło warte sto osiemdziesiąt dukatów. Dotychczas tylu pieniędzy naraz nawet nie widział na oczy! Aż ciężko mu było uwierzyć, że na owym płótnie znajdował się  o n.
— Mam też do ciebie prośbę, Nathanielu... – mruknął cicho malarz, jakby skrępowany tym, o co chciał spytać. – Naprawdę podziwiam twoją urodę i uważam, że bardzo niewielu malarzy spotkało takie szczęście, by namalować choć jeden obraz z modelem twojej klasy, Nathanielu. Już teraz jestem ci niesamowicie wdzięczny za dotychczasową pracę, jednak... Czy mógłbym prosić cię, żebyś pozował mi także przy innych obrazach?
Chłopak zamilkł.
Nie spodziewał się podobnej propozycji. Właściwie do tej pory nie myślał o nagłym zerwaniu kontaktu z Mrówkolwem, lecz to właśnie oznaczał koniec ich pracy. Przecież po sprzedaży „Anioła na dachu” czy też jego kopii już nic by ich nie łączyło. Tak jak wcześniej. Tymczasem dalsze pozowanie oznaczało kolejne dni spędzane z malarzem...
— Oczywiście, nie musisz odpowiadać mi teraz. Właściwie w ogóle nie musisz odpowiadać, co zwyczajnie uznam za odmowę...
Nathaniel uciszył go gestem dłoni, po czym podszedł do okna. Z placu wciąż dochodził dźwięk muzyki i bawiącego się tłumu, lecz stąd widać było jedynie pojedyncze lampiony mające pomóc w trafieniu do domów ludziom wracającym wcześniej.
Właściwie gdyby odmówił, mało prawdopodobne, by znalazł jakąś stałą pracę w szybkim tempie. Pan Ducks nie mógłby skończyć prac w tak krótkim czasie, zważywszy na to, iż jeszcze dzisiaj w karczmie „W Cykoriowym Dymie” słychać było głośne dźwięki innych robotników. Pewnikiem zaś było to, że Nathaniel nie chciał tracić kontaktu z osobą, która tak szybko zyskała jego zaufanie. Niebywale łatwo im się rozmawiało, bez problemu umieli się dogadać. Malarz wydawał się rozumieć nawet to, że chłopak czasem milczał. Niemal mógł nazwać Mrówkolwa swoim przyjacielem, choć do tej pozycji brakowało im dłuższego kontaktu.
Na który teraz właśnie miał szansę.
Odwrócił się w stronę czekającego mężczyzny. Oparłszy się o parapet, spojrzał mu w oczy, po czym nabrał powietrza w płuca.
— Nie chodzi tu o to, że mojej rodzinie brakuje pieniędzy. A przynajmniej nie tylko. Naprawdę miło spędza mi się z tobą czas, Mrówkolwie. I głównie przez wzgląd na to, zgadzam się. Chcę ci nadal pozować.
W jednej chwili malarz rozpromienił się. Tak radosnego uśmiechu blondyn jeszcze u niego nie widział, a wszystko wskazywało na to, że właśnie jego odpowiedź tak ucieszyła Mrówkolwa. Delikatny ścisk w żołądku potwierdził również, że i on się cieszył z własnej decyzji.
— Dziękuję ci. Naprawdę ci dziękuję – rzekł szatyn w końcu, odetchnąwszy. Nawet jego ziemiste oczy zdawały się uśmiechać, błyszcząc przyjemnie w świetle lampy oliwnej. Nagle jednak jakby otrzeźwiał, po czym sięgnął do przyczepionej u boku sakwy.
— Karygodne, doprawdy! Zapomniałbym, że mam ci zapłacić. Proszę – rzekł, podszedłszy doń z wyciągniętą ręką. Ciemny materiał sakwy wypełniały wciąż monety, których zaledwie niewielką ilość wydali podczas festynu.
Nathaniel spojrzał na artystę ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, czy też nie chcąc rozumieć, ile ma wynosić jego zapłata.
— A-ale... To wszystko? Znaczy się, nie! Tak dużo? – zaczął bełkotać, patrząc nań zupełnie zszokowany.
— Oczywiście, że wszystko. Zasłużyłeś. A ja i tak mam wystarczająco pieniędzy jak dla mnie jednego – odpowiedział mu Mrówkolew, stając bardzo blisko z nadal wyciągniętą ręką.
— Nie możesz dawać mi tylu pieniędzy za samo... – spróbował zaoponować, lecz nie zdążył skończyć wypowiedzi, zagłuszony już nie głosem, a... ustami mężczyzny.
Właśnie tak. Nathaniel był w tym samym miejscu, które wybrał, nadal oparty o parapet. Także Mrówkolew nie zmienił pozycji, wciąż stojąc tam, gdzie się zatrzymał. Z tą jednak różnicą, że teraz jedna z jego dłoni opuszkami palców delikatnie opierała się na jego policzku, gdy ciepłe, wąskie usta przylgnęły do warg chłopaka.
Ciepło błyskawicznie uderzyło do jego twarzy, sprawiając, że policzki przybrały barwę istnej czerwieni. Mimo to wciąż się nie ruszał, swymi oczyma o wyjątkowej barwie patrząc na zamknięte powieki nachylonego nadeń artysty. Ów widok sprawiał, że jakiś dziki stwór przewracał niemal boleśnie swe ciało w trzewiach blondyna.
Wreszcie po chwili zdającej się być wiecznością, a jednak nadal będącą zaledwie ulotnym momentem, Mrówkolew wyprostował się, pozostawiając po sobie delikatny, niezidentyfikowany zapach, który w niezwykle przyjemny sposób drażnił węch. Mężczyzna następnie zmierzwił jasne włosy chłopca, po czym wręczył mu już bez większego trudu sakiewkę.
— Nie marudź. To dla mnie nic. W ten sposób mogę się odwdzięczyć, że ktoś chce spędzać ze mną czas nie tylko na milczącym pozowaniu – rzekł cicho, a następnie odwrócił się, zostawiając Nathaniela przy oknie. – Idź już spać. Dobranoc.
— D-dobranoc... – odszepnął mimo wszystko, choć był pewien, że tego już znikający za jakimiś drzwiami Mrówkolew nie usłyszał.

5 komentarzy:

  1. Po raz pierwszy pierwsza! Haaa! Prawie zaczęłam śpiewać "Like a Virgin" Madonny, geeez, co z moją głową? Yhhh, śpiewam to. Przegrałam.
    Ajajajajjajajaaajjjj, ale nie o moich darciach ryja tutaj! Tyle się porobiło! Spotkanie rodziny Natha z Mrówkolwem i zły tatuś *nie zmuszaj mnie, żebym go nie lubiła!*, rozgadana matka i dwa milczki oraz uroczy Mrówkolew. No i trochę zburaczałego Nathaniela ^ ^
    Annabelle zasnęła, takie dobre dziecko. Ciekawa jestem jej reakcji, kiedy się dowie, że spała w łóżku pana malarza.
    Tehee. Mrówkolew w świetny sposób wyraża swoją wdzięczność i sympatię. A Nath już wpadł, mam tylko nadzieję, że nie będzie robił jakiegoś dziwnego "OHGODNOOOOOOOOOOOOOOOO".
    ...
    Asddhcvashdmvahdfmvfhwmvd ^ ^
    Ten rozdział był taki przyjemny. Plus sto do dobrego humoru. Prawie jak spódnica i karmelowe lody :D
    Nie rozumiem tylko tego fragmentu z brwiami. Jak ta kobieta musiała wyglądać, żeby to tak spaskudziło? Pan Magorium? Było jakieś zdanie, które mi się nie podobało, nawet chyba dwa, ale teraz żywcem nie znajdę. Idę spać i jutro mnie o nie pomolestujesz ^ ^
    ~ To powiedziałam ja, Brukiew, która jest niewyspana po dziesięciu godzinach snu (fuck logic, that's why) i boi się Teletubisiów ;___;

    OdpowiedzUsuń
  2. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA !!!!!!!!!!!!!! Oszalałam!!! Cały przebieg festynu zniknął mi w pamięci po tym pocałunku!!! To musiało się wydarzyć, normalnie musiało <3 Super rozdział, nareszcie coś konkretnego się pomiędzy kochasiami dzieje. Standardowo wzdycham do Mrówkolwa, ale jeżeli Nath będzie się z nim tak częściej (ekhem) spoufalał, to mogę mu go odstąpić. Pokazik też dość ładnie przedstawiony, no i spotkanie z rodzinką. Chociaż myślałam że będzie bardziej niezręcznie i ojciec Natha będzie jakoś na Mrówkolwa krzywo patrzył, a tu w miarę miła niespodzianka. No ale co do pocałunku - ahhhhh!! Zaczęłam piszczeć i rzucać się w nieokreślonych ruchach na krześle (wylewając przy tym herbatę), aż do pokoju weszła współlokatorka, z chęcią uciszenia mnie rurą od odkurzacza... (mniejsza o to). Uwielbiam takie akcje, jak seme (tak to nazwijmy) całuje uke po raz pierwszy i uke jest taki zawstydzony i nie wie co z sobą zrobić, to takie urocze. Nie dziwię się Blondaskowi, że był taki zakłopotany. Któż by nie był po pocałunku z taką osobistością jak Mrówkolew. Nonono... to się porobiło! Tylko teraz żeby się rozwijało i trwało dalej - to będę szczęśliwa. Co do technicznej strony, tam na początku był taki moment, gdzie żeby się połapać o co chodzi musiałam przeczytać dwa razy. Troszke zamieszanie (nie bij ;p). Poza tym czytało się bardzo milutko (zwłaszcza końcówkę - ehh). To tyle z mojej strony. Au revoir ~!
    Życzę weny i jak najwięcej romantycznych natchnięć w pisaniu ;p
    Pozdrawiam, Shiemi.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Awww, jakie to urocze!" to była moja pierwsza myśl po skończeniu czytania. Aż rzal i bul, że nie mogłam wczoraj po 21 być na komputerze. Może wtedy miałabym pierwsze miejsce na podium... T.T
    Przez anonimka z pierwszego komentarza zaczęłam słuchać "give me all your luvin'" Madonny. To naprawdę pomaga w komentowaniu. Ad rem. Ciekawy konkurs wymyśliłaś (czy to aby za moją radą?). Aż nie mam pojęcia, co napisać. Wszystko było cudowne, piękne i puchate, o. Urocza Annabelle śpiąca w łóżku Mrówkolwa jakoś mnie rozczuliła. A do tego ta końcowa scena... mmm! Więcej takich pyszności, więcej~
    Dzięki wpływom kojących moje nerwy soundtracków z kilku filmów naszła mnie pewna myśl: chciałabym zobaczyć coś twojego autorstwa na temat Sherlocka Holmesa. Po prostu masz idealny styl do napisania czegoś w stylu kryminału i powieści detektywistycznej. Może jak będę dostatecznie długo cię prosić to kiedyś się zgodzisz? Jak skończysz "Księcia Turkusu", of course.
    Nie rozumiem, czemu ojciec Nathaniela aż tak bardzo nie lubi Mrówkolwa. Przecież to porządny człowiek jest, no!
    Dobrze, ja już się tu nie żalę. Błędów nie znalazłam, wszystko pięknie i uroczo, czekam na kolejną część.

    Zniecierpliwiona

    OdpowiedzUsuń
  4. No, możecie mnie bić, kopać, zalewać gorącą smołą, jednak nawet po przeczytaniu końcówki nie mogłam zapomnieć o paru bardziej rzucających się w oczy błędach. Było ich trochę, myślę że po prostu miałaś gorszy dzień, nie wiem, dlatego zgłoś się na gg jak będziesz miała czas, wszystko ci pokażę. Jeden tylko fragment był dla mnie tak niezrozumiały, że muszę go tu napisać. Mianowicie: " Gdy w końcu nastała niemalże zupełna cisza (wszakże liczyć się trzeba było także z innymi ludźmi, którzy zwyczajnie nie chcieli oglądać tego pokazu) przy brzmiącym pomruku werbli na scenę zaczęli wkraczać ludzie. Ich niezbyt wyraźne sylwetki wskazywały jednak na to, iż wśród nich znajdowało się około dziewięciu ludzi – rzecz jasna, po zejściu ze sceny pomagierów". Nie ogarniam. Wyjaśnij. Poza tym bardzo krzywdząco nadużywałaś wyrazu "ludzie". Trochę mnie to mówiąc szczerze raziło. Do mniej więcej połowy rozdziału wydawało mi się, że jest jednym z tych gorszych, ale później muszę przyznać, wszystko się wyrównało i zaczęło być bardzo zgrabne. Co do pocałunku: ładnie. Chociaż powiem wbrew sobie, że pomimo mojej niecierpliwości i ciągoty na dzikie seksy w łazience, mimo wszystko wolałabym, żeby pierwsza taka akcja odbyła się troszeczkę później. Nie martw się jednak, ponieważ doprowadziłaś mnie niedobra kobieto do niekontrolowanych akrobacji na krześle obrotowym, co powinno być karalne. Trzym się i nie wywołuj u mnie więcej takiej fazy, proszę! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zważ na to, że drzeworyty nie zawsze są lekkie, więc pomagierzy byli potrzebni, aby pomóc we wniesieniu ich na scenę. I wiem, że dużo jest "ludzi" w tym rozdziale, jednak nie wiem, nie umiałam sobie z tym poradzić. Powtórzenia to mój najgorszy omen, z którym staram się walczyć. Jak widać, nie wychodzi za dobrze.
      A co do dzikich akrobacji na krześle, mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kogoś kiedyś do takiego stanu doprowadzić >u<

      Usuń