Uwaga

wtorek, 17 listopada 2015

Rozdział 7

            Wschód słońca rozpoczął dzień. Różowa poświata ogarniała całą przestrzeń pokrytego cieniutkim materiałem chmur nieba. Tu i tam po niebie wirowały ptaki świergoczące jak najgłośniej który potrafił. W końcu zaczęła się wiosna, świat musiał odżyć.
            Równina pokryła się szczerą zielenią. Poprzetykana barwnymi kwiatami czy pojedynczymi kłosami dzikich zbóż, wyglądała niemal jak kunsztowny haft. Kropelki rosy z bliska wyglądały jak różowe kryształy osiadłe w postaci maleńkich kulek na każdym listku, każdym płatku, każdej pajęczynie drżącej w delikatnych powiewach.
            Otulona wieloma warstwami skór kobieta mieszała dwoma palcami barwną masę w glinianej misce. Niebieski kolor miał już niemalże idealny odcień, prawie taki jak błękitne oczy bogów. Obok stała gotowa już farba o pełnej życia czerwonej barwie. Dłonie kobiety brudne były niemal po nadgarstki, lecz nie przejmowała się tym.
            Lekko zgarbiona wciąż i wciąż mieszała barwnik wyuczonymi ruchami. Zdawać by się mogło, że jest jakimś posągiem, statuą pracującego skwapliwie człowieka. Wiejący jednak co jakiś czas wiatr równin muskał przywiązane rzemieniami do jej szarych włosów pióra. Sztywne lotki w różowej poświacie zdawały się mieć jeszcze więcej kolorów niż w rzeczywistości.
            Cichutko nucona melodia niemalże nikła przy szumie wiatru czy trelu ptaków. Nagły zryw powietrza poruszył także bransolety i ozdoby z kości, które na kształt grzechotek wybrzmiały rytmicznym stukotem.
            Kobieta otarła resztki farby o brzeg naczynia, gdy błękit miał odcień dokładnie taki, jak ten formujący się właśnie na coraz mniej rumianym niebie. Nie przerywała jednak spokojnej, monotonnej melodii, która z jej gardła dobywała się w głęboki, zachrypnięty sposób. Ciężko jednak było stwierdzić, czy ów chrobot w głosie brał się z jej wieku – pokryta osobliwymi malunkami twarz była niezwykle dojrzała, acz jednocześnie miała w sobie dziwaczną świeżość. Być może za tym złudzeniem stały oczy, jasne niczym u kota.
            Głęboki pomruk kończył melodię kobiety. Toczył się i toczył w przestrzeń, gdy ta postawiła oba naczynia tuż obok siebie. A gdy zamilkł niemalże drżącą nutą, zdawało się, jakby nawet świat zamilkł w zadumie.
            Wyprostowała się powoli, patrząc na dwie miseczki barwnika i leżące nad nimi mały naszyjnik oraz dwie bransolety. Wszystko wykonane było z białej jak chmury kości jelenia, którą kobieta polerowała piaskiem już wiele świtów temu. Pokryte zostały również delikatnymi wzorami – liniami i kołami, które symbolizowały wypatrujące zła oczy. Czarny rzemień ze skóry byka miał pochłaniać zauważone zło. Ich właściciel będzie dobrze przezeń chroniony, wielcy przodkowie na pewno o to zadbają.
            Znów uniosła się monotonna pieśń, mruczana pod nosem niczym kołysanka. Kobieta wzięła w dłoń ostrożnie biały naszyjnik. Zanurzyła mały palec w błękitnej farbie, po czym uważnymi ruchami we wnętrzach okręgów zostawiała niebieskie plamy. Potem to samo zrobiła z małymi bransoletkami, lecz tym razem nurzając palec w czerwonej farbie. Wiatr swobodnie poruszał jej piórami we włosach, jakby śpiewając razem z nią spokojnie modlitwy.
            Słońce nagle pokazało swoją twarz na horyzoncie. Najpierw nieśmiało, ledwie zerkając na świat. Prędko jednak odważyło się na więcej i już po chwili wilgotna od rosy równina rozświetliła się blaskiem kryształów. Błyszczało wszystko. Błyszczały kołyszące się trawy. Błyszczały rozwieszone pośród nich pajęczyny. Błyszczały zmarznięte jeszcze owady, wyczekujące ciepłych dłoni złotych promieni. Ptaki zaśpiewały jeszcze radośniej, gdy lico słońca w połowie się odsłoniło. Jego uśmiech był oślepiający, lecz tak piękny, że nawet nucąca pod nosem kobieta nie potrafiła oderwać odeń wzroku.
            Zakochane w cieple pszczoły zaczęły nieśmiało pojawiać się pośród roślin. Ich bzyczenie ledwo przebijało się przez inne głosy natury, będąc jednak wspaniałym tłem dla śpiewu życia. Zadowolone z ich towarzystwa drobne kwiaty rozległej równiny nachylały swe niewielkie kielichy lub wystawiały kusząco barwne twarze ku górze, by ich słodki zapach był właśnie tym najintensywniejszym, najbardziej atrakcyjnym dla owadów.
            Taniec istnienia stawał się coraz bardziej dynamiczny. Na tle sklepienia pojawił się nagle niewielki kobuz wypatrujący swej maleńkiej zdobyczy. Jego doskonały wzrok dostrzeże przecież szybko przemykającą ofiarę pomiędzy pojedynczymi źdźbłami i w zaledwie moment będzie doń pikował. Niech się tylko najpierw odważy pokazać, a niewielki ptak natychmiast się na nią rzuci.
            Szelest skóry. Czyjeś ziewnięcie. Kobieta nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że z tipi wyszedł jeden z jej braci, ojciec chłopca, którego maleńki syn dostanie dzisiaj imię.
            Podszedł do kobiety i pozdrowił ją życzliwie, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.
            - Jak się ma twój syn, Kangee? – spytała kobieta.
            - Weayaya z nim śpi.
            Zapadła cisza. Świat szumiał życiem. Szamanka przymknęła oczy, rozkoszując się rześkim powiewem wiatru. Na jej usta znów cisnęła się pieśń, którą zaczęła śpiewać z zadowoleniem.
            - Dowanhowee, czy Akecheta i Wahkoowah zdążą wrócić z polowania? – zapytał mężczyzna o swoich braci.
            - Wielki Duch patrzy na nas, dał nam piękny dzień. Uwierz w jego intencje, a na pewno ujrzysz tylko dobro – odparła łagodnie.
            - Tak. Masz rację.
            Mężczyzna odszedł po chwili, a kobieta wciąż patrzyła się w dal, wznowiwszy pieśń będącą modlitwą do przodków. Oby czuwali od dzisiaj nad małym chłopcem, który jeszcze dziś dostanie imię Tatonga.

            - Nigdy bym nie pomyślał, że w listopadzie może być tak ciepło – rzekł niemalże błogim głosem Adam, wyciągając z zadowolonym pomrukiem ciało na trawie. Siedzący obok Liam nie reagował tak entuzjastycznie jak on.
            - Nic dziwnego, skoro jesteśmy gdzieś na południu. Tutaj na święta pewnie nawet nie ma śniegu – mruknął.
            - Mógłbym w takim cieple żyć cały rok, niepotrzebny mi śnieg.
            - Skoro tak wolisz…
            Czarnowłosy miał w zwyczaju wycofywać się w ten sposób z rozmów, była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie Adam w nim zauważył. Mógł słuchać nieraz nieświadomych wywodów brązowookiego bez słowa przez długie minuty, a sam tak niewiele o sobie mówił. Choć czy to przeszkadzało Worsleyowi? Niespecjalnie. Nigdy nie zapędził się w swoich niemalże monologach do spraw zbyt prywatnych, więc nie czuł się zbyt odsłonięty przed Indianinem.
            Właściwie aż dziwne, że przez te dwa niemal miesiące zdołali przejść razem naprawdę długą drogę, rozmawiając jedynie na niezobowiązujące tematy. Owszem, nie były to aż tak lekkie rzeczy, by niczego się o siebie nie dowiedzieć, ale za obopólną cichą zgodą unikali jakichkolwiek rozmów o swojej przeszłości.
            Lekki wiatr poruszył liśćmi drzew w parku. Nie były to rośliny bliskie Adamowi, nie zmieniały barw ani nie ogałacały się one nigdy przed zimą. Mimo to nie czuł się w żadnym stopniu dziwnie. Ciepło słońca i wilgotne od bliskości oceanu powietrze sprawiały jedynie, że było mu przyjemniej na myśl o nienadchodzącym śniegu.
            Nie wiedział, gdzie dokładnie byli. Sam niezbyt dużo podróżował, w końcu należał do tych ludzi, którzy woleli zaszywać się w swoim cichym kącie, gdy tylko nadarzała się okazja. Zapach oceanu był jednak zbyt wyraźny, by go przeoczyć, a ciepło powietrza niemalże graniczyło z upałem. Może znaleźli się w pobliżu Miami, a może zupełnie po drugiej stronie Stanów Zjednoczonych?
            Uśmiechnął się pod nosem. Zabawne, że gdy wędrował sam, kompletnie nie interesowało go otoczenie, a teraz z drugą osobą przy boku mógł znowu pozwolić sobie na tak swobodne myśli. Nic się nie zmieniło przecież w ich sytuacji.
            „Ich”. W końcu nie był sam.
            Zerknął spod przymkniętych powiek na Indianina. Długie włosy niedbale spiął z tyłu głowy, dlatego lśniące czarne kosmyki leniwie ruszały się wraz z rytmem wiatru. Choć jego słowa nie brzmiały jak należące do ukontentowanego człowieka, teraz sam ze swoimi zamkniętymi oczyma i rzęsami rzucającymi długie cienie na policzki wyglądał na przynajmniej zadowolonego.
            Minęło już pół roku. Ta myśl przemknęła przez głowę brązowookiego, który spojrzał w niebo ni to z wyrzutem, ni obojętnością. W sumie nie wiedział już, jak czuć się z obecną sytuacją. Czasami zdawało mu się, że to tylko koszmar, z którego obudzi się w swoim łóżku obok Kate, a czasami, że ta pozostawiona daleko stąd rzeczywistość była jedynie odległym snem. Zdawałoby się to pewnie chore, gdyby nie fakt, że ani trochę nie męczyło to Adama. W jakiś sposób Worsley po prostu się przyzwyczaił. Bo co innego mu pozostawało?
            Westchnął, gdy kolejny podmuch wiatru orzeźwił powietrze. Za westchnięciem podążyło ziewnięcie. W sumie czemu miałby się tu nie zdrzemnąć? Najwyżej Liam go obudzi, o ile sam nie da się ponieść spokojowi w tym parku.
            Rozśmieszyła go wizja bycia pozostawionym przez towarzysza. Dziwne, przecież powinna raczej przerażać. Może to sposób, w jaki traktował go chłopak sprawiał, że brunet był tak pewien jego „lojalności”. O ile czarnooki wciąż zachowywał się, jakby każdy dzień był pomyłką, ironicznym żartem życia, które powinno z nimi skończyć, to nadal czasami miał w spojrzeniu tę dziwną tęsknotę za czymś odległym. Adam podejrzewał, iż właśnie ta tęsknota sprawiała, że chłopak wciąż nie potrafił zostawić trudnego, tułaczego życia.
            Nie chciał wiedzieć, dlaczego Liam tak wyglądał. Nie chciał znać jego powodów zgorzknienia. Jedyne, co zrozumiał, to to, że jego rodzina wiedziała o klątwie. Jeżeli wiedziała, to oznacza, że czarnowłosy był od zawsze przygotowywany do takiej sytuacji. Brązowooki nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak czuło się dziecko, młody chłopak z taką świadomością.
            Mocniejszy wiatr uderzył go prosto w oczy. Adam przymknął powieki, spoglądając na ruszające się gałęzie i pojedyncze listki, które jako jedyne wyschły na drzewach. Może były chore albo uszkodzone, kto wie.
            Nagle chłopak dostrzegł jakiegoś niewielkiego ptaka przelatującego z drzewa na drzewo. Może był to wróbel, może sikorka. Z tej odległości nie potrafił rozpoznać. A ptaszek na pewno nie podleciałby bliżej.
            Ciekawiło go czasem, dlaczego zwierzęta tak na nich reagują. Pytał o to nawet Liama, lecz ten jedynie snuł przypuszczenia tak jak i on. Najprawdopodobniejsze było to, że krążyła wokół ich dwójki aura, którą zwierzęta wyczuwały jako zagrożenie. Ale dlaczego akurat oni mieli być potencjalnymi atakującymi? Przecież gdyby Adam wiedział, że jedynie zwierzęta go widzą, otaczałby się jak największą ich ilością, byleby nie czuć się tak samotnym. Z drugiej jednak strony na to patrząc, taki mógł być cel osoby, która rzuciła na nich klątwę.
            Straszne, pomyślał, uśmiechając się ponuro pod nosem.
            - Co cię tak bawi? – zapytał z nagła czarnooki. Brunet skrzyżował z nim wzrok.
            - W sumie to nic. Po prostu myśli – odparł.
            - Lepiej uważaj, bo jak się będziesz tak śmiał z niczego, pomyślę w końcu, że zwariowałeś.
            No tak, kolejna typowa rzecz, jaką Adam zauważył. Indianin całkiem często go obserwował, ale nie tak, jak obserwować mógłby jeden człowiek drugiego. Chłopak podejrzewał, że Liam upewniał się co do tego, że wciąż jest zdrowy psychicznie. Zresztą podkreślał to podobnymi słowami jak te sprzed chwili. Nie byłoby dziwnym oszaleć w ich sytuacji, jednak ostrożność, z jaką patrzył na niego czasami towarzysz, bywała niemal nieprzyjemna.
            - Ta klątwa… To jest takie dziwne. Jeszcze rok temu czy nawet pół roku nie wierzyłem w żadne nadnaturalne zjawiska. Nawet w Boga nie wierzę. To takie dziwne, że kiedyś był sobie ktoś, kto rzucił na nasze rodziny czar. I to nie jakiś tam zwykły, tylko klątwę, która ciągnie się za nami nawet teraz, gdy ktokolwiek, kto by jeszcze pamiętał powód, od dawna nie żyje.
            - Mało rzeczy wiedziałeś pół roku temu. Jak w ogóle można być tak ślepym, żeby nie widzieć wszystkiego, jak to określiłeś, „nadnaturalnego” wokół nas. Wy, biali ludzie, zawsze ignorujecie takie sprawy – odmruknął czarnowłosy.
            - Nie ignorowałem niczego. Ale powiedz mi, co taki zwykły i przeciętny człowiek może ujrzeć z magii na tym świecie, gdzie jest pełno wojen, bólu i nędzy spowodowanych przez tego samego człowieka?
            - Nie wiem. Nikt mi nigdy nie mówił, co widzi normalny człowiek, bo ja widziałem tylko duchy kryjące się w lesie przed dzieckiem, które miało na plecach cień klątwy.
            Adam zacisnął wargi. Nie chciał drążyć tematu tak bardzo, by wkroczyć na bardziej grząski grunt. Głos Liama był wystarczająco zmęczony.
            - Chodźmy coś zjeść. Ugotowałbym sobie jakąś zupę – rzucił brązowooki po chwili, podnosząc się z trawy.
            - Znowu chcesz brudzić ludziom kuchnię?
            - Przecież sprzątam po sobie, nie marudź. Poza tym lubię gotować, więc czy jest w tym jakiś problem?
            - Skoro tak wolisz… – odmruknął Liam, po czym również wstał i podążył za kroczącym już chłopakiem.

            Kilka godzin później siedzieli już w pokoju gościnnym jakiejś kobiety, która weszła do domu, żeby zmienić sukienkę i poprawić makijaż, po czym wyszła, nie zdając sobie sprawy, że wraz z nią przyszli dwaj mężczyźni – oni jednak zostali.
            Adam w lodówce znalazł całkiem sporo produktów, z których nie bał się skorzystać. Tak jak miał na to ochotę, ugotował zupę z pomidorów. Wyszła wyjątkowo smaczna i nawet Liam zazwyczaj bez jakiegokolwiek komentarza pochłaniający jedzenie powiedział, że był całkiem zaskoczony. Całkiem miła odmiana jak dla brązowookiego.
            Wieczór nastał chwilę wcześniej. Ciemność za oknem podświetlona była blaskiem latarni i lamp, co dawało wrażenie, że niebo nie jest do końca czarne. Rzadkie chmury zasłaniały na dodatek gwiazdy w brudny sposób, przekazując światu wiadomość, że kolejny dzień nie będzie tak słoneczny i piękny jak ten, który już minął.
            Dwudziestolatek przeczesał włosy palcami. Były dość długie, choć raz ściął je od niechcenia znalezionymi w jednym z domów nożyczkami. Nie zastanawiał się nad tym zbyt wiele, ale teraz podejrzewał, że załatwianie sprawy jednym cięciem nie zawsze będzie wystarczające.
            Przydałaby mi się jakaś maszynka, myślał, wpatrując się w pospolicie biały sufit. Ręce trzymał za głową, leniwie ułożone na poduszce. Szum płynącej rurami wody nagle ucichł, lecz Adam jakoś się tym nie zainteresował. Wiedział doskonale, że parę minut później zza otwartych wreszcie drzwi łazienki wyjdzie Liam.
            Świeżo po prysznicu jego rozgrzana skóra była o ton ciemniejsza, a mokre czarne włosy zdawały się mieć jeszcze głębszy kolor, o wiele ciemniejszy niż dość oszukańczy mrok miejskiej nocy. Adam rzucił okiem w stronę towarzysza, po czym uśmiechnął się pod nosem. Indianin miał na sobie jedynie bieliznę do spania. Cóż za ekshibicjonizm.
            Ciekawy wzór na ramieniu Liama przyciągnął na chwilę wzrok bruneta. Pytał już o ten tatuaż, lecz czarnooki odparł jedynie, że miało to przynosić mu szczęście. Nietrudno było się domyślić, że specyficzny amulet niespecjalnie spełnił swoje zadanie.
            Adam westchnął cicho i odwrócił się na bok, przodem do Liama. Chłopak rzucił mu pytające spojrzenie, gdy powoli kładł się obok niego na łóżku. Owszem, trafili wyjątkowo na dom z pokojem gościnnym, ale i tak musieli dzielić ze sobą bądź co bądź nienajmniejszy materac.
            - Miałem ostatnio taki przyjemny sen. Taki pełny zieleni i spokoju – mruknął, przymrużając oczy.
            - I co w nim robiłeś? – zapytał Liam, wiedząc, że brązowooki oczekuje od niego czasami choćby i udawanego zainteresowania.
            - Właściwie nic, nie było mnie we śnie. Siedziała tam jakaś stara kobieta z miskami farb, nuciła coś spokojnie. Dopiero wschodziło słońce, wiatr tak cudownie pachniał. Aż chce się żyć, gdy sobie przypominam.
            - Śniło mi się coś podobnego. Też nucąca kobieta, szamanka. Malowała amulety dla małego dziecka, które miało dostać imię.
            Adam zesztywniał. Do tej pory niewiele poza uczuciami pamiętał, jednak słowa czarnowłosego sprawiły, że napłynęło doń o wiele więcej obrazów. Rzemienie. Rzeźbione kości. Melodie będące modlitwami. Mężczyzna będący ojcem. Imię staruszki.
            - A pamiętasz, jak się nazywała ta szamanka? – zapytał ostrożnie. Przecież takie zbiegi okoliczności są wręcz nierealne. Z Liamem nie łączyła go rodzina, nie łączyło ich właściwie nic.
            Poza klątwą.
            - Hm… Było chyba dość długie. Jakiś mężczyzna ją tak nazwał. „D”… Do…
            - Dowanhowee – dokończył zań Worsley. Podniósł się do siadu, patrząc w nieufnie przeszywające go oczy Indianina. Doskonale wiedział, do czego ta nieufność była skierowana. – Śniło mi się dokładnie to samo. Ten mężczyzna był ojcem niemowlaka, prawda? I pytał też o swoich braci. Pamiętam teraz wyraźnie.
            - Z czego był naszyjnik i bransolety?
            - Z kości jelenia.
            - Jak się miało nazywać dziecko? – głos Liama zadrżał.
            - Tatonga.
            Nastąpiła chwila ciszy. Ciszy, która zaciążyła między nimi niczym kamień nie do przesunięcia. Liam zacisnął wargi, zastanawiając się nad czymś mocno. Brązowooki myślał dokładnie o tym samym.
            I od dawna tak się nie bał.
            Wreszcie Leyti nabrał powietrza w usta, lecz dopiero moment później powiedział to, co zajmowało umysły ich obu.
            - Myślisz, że ma to jakiś związek z klątwą…?
            - Nie wiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie.

2 komentarze:

  1. Świetne >~< jeju ale więcej chcę!
    Nie ponaglam, jest supi moja twarz cała promienieje, a-ale... Takie cudowneee <3

    OdpowiedzUsuń
  2. O jaaa... O.o co za końcówka! Tym trudniejsze teraz będzie czekanie na następny rozdział. Ale Racu... Twoje opisy! Te na początku: ta rosa, słońce, promienie skrzące się w kroplach, te ptaki... Jezu. To było takie dobre. Takie wspaniałe! Jesteś mistrzem, Racu, wielkim mistrzem! :D
    Alys

    OdpowiedzUsuń