Wschód słońca rozpoczął dzień.
Różowa poświata ogarniała całą przestrzeń pokrytego cieniutkim materiałem chmur
nieba. Tu i tam po niebie wirowały ptaki świergoczące jak najgłośniej który
potrafił. W końcu zaczęła się wiosna, świat musiał odżyć.
Równina pokryła się szczerą
zielenią. Poprzetykana barwnymi kwiatami czy pojedynczymi kłosami dzikich zbóż,
wyglądała niemal jak kunsztowny haft. Kropelki rosy z bliska wyglądały jak
różowe kryształy osiadłe w postaci maleńkich kulek na każdym listku, każdym
płatku, każdej pajęczynie drżącej w delikatnych powiewach.
Otulona wieloma warstwami skór
kobieta mieszała dwoma palcami barwną masę w glinianej misce. Niebieski kolor
miał już niemalże idealny odcień, prawie taki jak błękitne oczy bogów. Obok
stała gotowa już farba o pełnej życia czerwonej barwie. Dłonie kobiety brudne
były niemal po nadgarstki, lecz nie przejmowała się tym.
Lekko zgarbiona wciąż i wciąż mieszała
barwnik wyuczonymi ruchami. Zdawać by się mogło, że jest jakimś posągiem,
statuą pracującego skwapliwie człowieka. Wiejący jednak co jakiś czas wiatr
równin muskał przywiązane rzemieniami do jej szarych włosów pióra. Sztywne
lotki w różowej poświacie zdawały się mieć jeszcze więcej kolorów niż w
rzeczywistości.
Cichutko nucona melodia niemalże
nikła przy szumie wiatru czy trelu ptaków. Nagły zryw powietrza poruszył także
bransolety i ozdoby z kości, które na kształt grzechotek wybrzmiały rytmicznym
stukotem.
Kobieta otarła resztki farby o brzeg
naczynia, gdy błękit miał odcień dokładnie taki, jak ten formujący się właśnie
na coraz mniej rumianym niebie. Nie przerywała jednak spokojnej, monotonnej
melodii, która z jej gardła dobywała się w głęboki, zachrypnięty sposób. Ciężko
jednak było stwierdzić, czy ów chrobot w głosie brał się z jej wieku – pokryta
osobliwymi malunkami twarz była niezwykle dojrzała, acz jednocześnie miała w
sobie dziwaczną świeżość. Być może za tym złudzeniem stały oczy, jasne niczym u
kota.
Głęboki pomruk kończył melodię
kobiety. Toczył się i toczył w przestrzeń, gdy ta postawiła oba naczynia tuż
obok siebie. A gdy zamilkł niemalże drżącą nutą, zdawało się, jakby nawet świat
zamilkł w zadumie.
Wyprostowała się powoli, patrząc na
dwie miseczki barwnika i leżące nad nimi mały naszyjnik oraz dwie bransolety.
Wszystko wykonane było z białej jak chmury kości jelenia, którą kobieta
polerowała piaskiem już wiele świtów temu. Pokryte zostały również delikatnymi
wzorami – liniami i kołami, które symbolizowały wypatrujące zła oczy. Czarny
rzemień ze skóry byka miał pochłaniać zauważone zło. Ich właściciel będzie dobrze
przezeń chroniony, wielcy przodkowie na pewno o to zadbają.
Znów uniosła się monotonna pieśń,
mruczana pod nosem niczym kołysanka. Kobieta wzięła w dłoń ostrożnie biały
naszyjnik. Zanurzyła mały palec w błękitnej farbie, po czym uważnymi ruchami we
wnętrzach okręgów zostawiała niebieskie plamy. Potem to samo zrobiła z małymi
bransoletkami, lecz tym razem nurzając palec w czerwonej farbie. Wiatr
swobodnie poruszał jej piórami we włosach, jakby śpiewając razem z nią
spokojnie modlitwy.
Słońce nagle pokazało swoją twarz na
horyzoncie. Najpierw nieśmiało, ledwie zerkając na świat. Prędko jednak
odważyło się na więcej i już po chwili wilgotna od rosy równina rozświetliła
się blaskiem kryształów. Błyszczało wszystko. Błyszczały kołyszące się trawy.
Błyszczały rozwieszone pośród nich pajęczyny. Błyszczały zmarznięte jeszcze
owady, wyczekujące ciepłych dłoni złotych promieni. Ptaki zaśpiewały jeszcze
radośniej, gdy lico słońca w połowie się odsłoniło. Jego uśmiech był
oślepiający, lecz tak piękny, że nawet nucąca pod nosem kobieta nie potrafiła
oderwać odeń wzroku.
Zakochane w cieple pszczoły zaczęły
nieśmiało pojawiać się pośród roślin. Ich bzyczenie ledwo przebijało się przez
inne głosy natury, będąc jednak wspaniałym tłem dla śpiewu życia. Zadowolone z
ich towarzystwa drobne kwiaty rozległej równiny nachylały swe niewielkie
kielichy lub wystawiały kusząco barwne twarze ku górze, by ich słodki zapach
był właśnie tym najintensywniejszym, najbardziej atrakcyjnym dla owadów.
Taniec istnienia stawał się coraz
bardziej dynamiczny. Na tle sklepienia pojawił się nagle niewielki kobuz
wypatrujący swej maleńkiej zdobyczy. Jego doskonały wzrok dostrzeże przecież
szybko przemykającą ofiarę pomiędzy pojedynczymi źdźbłami i w zaledwie moment
będzie doń pikował. Niech się tylko najpierw odważy pokazać, a niewielki ptak
natychmiast się na nią rzuci.
Szelest skóry. Czyjeś ziewnięcie.
Kobieta nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że z tipi wyszedł jeden z jej
braci, ojciec chłopca, którego maleńki syn dostanie dzisiaj imię.
Podszedł do kobiety i pozdrowił ją
życzliwie, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.
- Jak się ma twój syn, Kangee? –
spytała kobieta.
- Weayaya z nim śpi.
Zapadła cisza. Świat szumiał życiem.
Szamanka przymknęła oczy, rozkoszując się rześkim powiewem wiatru. Na jej usta
znów cisnęła się pieśń, którą zaczęła śpiewać z zadowoleniem.
- Dowanhowee, czy Akecheta i
Wahkoowah zdążą wrócić z polowania? – zapytał mężczyzna o swoich braci.
- Wielki Duch patrzy na nas, dał nam
piękny dzień. Uwierz w jego intencje, a na pewno ujrzysz tylko dobro – odparła
łagodnie.
- Tak. Masz rację.
Mężczyzna odszedł po chwili, a
kobieta wciąż patrzyła się w dal, wznowiwszy pieśń będącą modlitwą do przodków.
Oby czuwali od dzisiaj nad małym chłopcem, który jeszcze dziś dostanie imię
Tatonga.
- Nigdy bym nie pomyślał, że w
listopadzie może być tak ciepło – rzekł niemalże błogim głosem Adam, wyciągając
z zadowolonym pomrukiem ciało na trawie. Siedzący obok Liam nie reagował tak
entuzjastycznie jak on.
- Nic dziwnego, skoro jesteśmy
gdzieś na południu. Tutaj na święta pewnie nawet nie ma śniegu – mruknął.
- Mógłbym w takim cieple żyć cały
rok, niepotrzebny mi śnieg.
- Skoro tak wolisz…
Czarnowłosy miał w zwyczaju
wycofywać się w ten sposób z rozmów, była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie
Adam w nim zauważył. Mógł słuchać nieraz nieświadomych wywodów brązowookiego
bez słowa przez długie minuty, a sam tak niewiele o sobie mówił. Choć czy to
przeszkadzało Worsleyowi? Niespecjalnie. Nigdy nie zapędził się w swoich
niemalże monologach do spraw zbyt prywatnych, więc nie czuł się zbyt odsłonięty
przed Indianinem.
Właściwie aż dziwne, że przez te dwa
niemal miesiące zdołali przejść razem naprawdę długą drogę, rozmawiając jedynie
na niezobowiązujące tematy. Owszem, nie były to aż tak lekkie rzeczy, by
niczego się o siebie nie dowiedzieć, ale za obopólną cichą zgodą unikali
jakichkolwiek rozmów o swojej przeszłości.
Lekki wiatr poruszył liśćmi drzew w
parku. Nie były to rośliny bliskie Adamowi, nie zmieniały barw ani nie
ogałacały się one nigdy przed zimą. Mimo to nie czuł się w żadnym stopniu
dziwnie. Ciepło słońca i wilgotne od bliskości oceanu powietrze sprawiały
jedynie, że było mu przyjemniej na myśl o nienadchodzącym śniegu.
Nie wiedział, gdzie dokładnie byli.
Sam niezbyt dużo podróżował, w końcu należał do tych ludzi, którzy woleli
zaszywać się w swoim cichym kącie, gdy tylko nadarzała się okazja. Zapach
oceanu był jednak zbyt wyraźny, by go przeoczyć, a ciepło powietrza niemalże
graniczyło z upałem. Może znaleźli się w pobliżu Miami, a może zupełnie po
drugiej stronie Stanów Zjednoczonych?
Uśmiechnął się pod nosem. Zabawne,
że gdy wędrował sam, kompletnie nie interesowało go otoczenie, a teraz z drugą
osobą przy boku mógł znowu pozwolić sobie na tak swobodne myśli. Nic się nie
zmieniło przecież w ich sytuacji.
„Ich”. W końcu nie był sam.
Zerknął spod przymkniętych powiek na
Indianina. Długie włosy niedbale spiął z tyłu głowy, dlatego lśniące czarne
kosmyki leniwie ruszały się wraz z rytmem wiatru. Choć jego słowa nie brzmiały
jak należące do ukontentowanego człowieka, teraz sam ze swoimi zamkniętymi oczyma
i rzęsami rzucającymi długie cienie na policzki wyglądał na przynajmniej
zadowolonego.
Minęło już pół roku. Ta myśl
przemknęła przez głowę brązowookiego, który spojrzał w niebo ni to z wyrzutem,
ni obojętnością. W sumie nie wiedział już, jak czuć się z obecną sytuacją.
Czasami zdawało mu się, że to tylko koszmar, z którego obudzi się w swoim łóżku
obok Kate, a czasami, że ta pozostawiona daleko stąd rzeczywistość była jedynie
odległym snem. Zdawałoby się to pewnie chore, gdyby nie fakt, że ani trochę nie
męczyło to Adama. W jakiś sposób Worsley po prostu się przyzwyczaił. Bo co
innego mu pozostawało?
Westchnął, gdy kolejny podmuch
wiatru orzeźwił powietrze. Za westchnięciem podążyło ziewnięcie. W sumie czemu
miałby się tu nie zdrzemnąć? Najwyżej Liam go obudzi, o ile sam nie da się
ponieść spokojowi w tym parku.
Rozśmieszyła go wizja bycia pozostawionym
przez towarzysza. Dziwne, przecież powinna raczej przerażać. Może to sposób, w
jaki traktował go chłopak sprawiał, że brunet był tak pewien jego „lojalności”.
O ile czarnooki wciąż zachowywał się, jakby każdy dzień był pomyłką, ironicznym
żartem życia, które powinno z nimi skończyć, to nadal czasami miał w spojrzeniu
tę dziwną tęsknotę za czymś odległym. Adam podejrzewał, iż właśnie ta tęsknota
sprawiała, że chłopak wciąż nie potrafił zostawić trudnego, tułaczego życia.
Nie chciał wiedzieć, dlaczego Liam
tak wyglądał. Nie chciał znać jego powodów zgorzknienia. Jedyne, co zrozumiał,
to to, że jego rodzina wiedziała o klątwie. Jeżeli wiedziała, to oznacza, że
czarnowłosy był od zawsze przygotowywany do takiej sytuacji. Brązowooki nawet
nie chciał sobie wyobrażać, jak czuło się dziecko, młody chłopak z taką świadomością.
Mocniejszy wiatr uderzył go prosto w
oczy. Adam przymknął powieki, spoglądając na ruszające się gałęzie i pojedyncze
listki, które jako jedyne wyschły na drzewach. Może były chore albo uszkodzone,
kto wie.
Nagle chłopak dostrzegł jakiegoś
niewielkiego ptaka przelatującego z drzewa na drzewo. Może był to wróbel, może
sikorka. Z tej odległości nie potrafił rozpoznać. A ptaszek na pewno nie
podleciałby bliżej.
Ciekawiło go czasem, dlaczego
zwierzęta tak na nich reagują. Pytał o to nawet Liama, lecz ten jedynie snuł
przypuszczenia tak jak i on. Najprawdopodobniejsze było to, że krążyła wokół
ich dwójki aura, którą zwierzęta wyczuwały jako zagrożenie. Ale dlaczego akurat
oni mieli być potencjalnymi atakującymi? Przecież gdyby Adam wiedział, że
jedynie zwierzęta go widzą, otaczałby się jak największą ich ilością, byleby
nie czuć się tak samotnym. Z drugiej jednak strony na to patrząc, taki mógł być
cel osoby, która rzuciła na nich klątwę.
Straszne, pomyślał, uśmiechając się
ponuro pod nosem.
- Co cię tak bawi? – zapytał z nagła
czarnooki. Brunet skrzyżował z nim wzrok.
- W sumie to nic. Po prostu myśli –
odparł.
- Lepiej uważaj, bo jak się będziesz
tak śmiał z niczego, pomyślę w końcu, że zwariowałeś.
No tak, kolejna typowa rzecz, jaką
Adam zauważył. Indianin całkiem często go obserwował, ale nie tak, jak
obserwować mógłby jeden człowiek drugiego. Chłopak podejrzewał, że Liam
upewniał się co do tego, że wciąż jest zdrowy psychicznie. Zresztą podkreślał
to podobnymi słowami jak te sprzed chwili. Nie byłoby dziwnym oszaleć w ich
sytuacji, jednak ostrożność, z jaką patrzył na niego czasami towarzysz, bywała
niemal nieprzyjemna.
- Ta klątwa… To jest takie dziwne.
Jeszcze rok temu czy nawet pół roku nie wierzyłem w żadne nadnaturalne
zjawiska. Nawet w Boga nie wierzę. To takie dziwne, że kiedyś był sobie ktoś,
kto rzucił na nasze rodziny czar. I to nie jakiś tam zwykły, tylko klątwę,
która ciągnie się za nami nawet teraz, gdy ktokolwiek, kto by jeszcze pamiętał
powód, od dawna nie żyje.
- Mało rzeczy wiedziałeś pół roku
temu. Jak w ogóle można być tak ślepym, żeby nie widzieć wszystkiego, jak to
określiłeś, „nadnaturalnego” wokół nas. Wy, biali ludzie, zawsze ignorujecie
takie sprawy – odmruknął czarnowłosy.
- Nie ignorowałem niczego. Ale
powiedz mi, co taki zwykły i przeciętny człowiek może ujrzeć z magii na tym
świecie, gdzie jest pełno wojen, bólu i nędzy spowodowanych przez tego samego człowieka?
- Nie wiem. Nikt mi nigdy nie mówił,
co widzi normalny człowiek, bo ja widziałem tylko duchy kryjące się w lesie
przed dzieckiem, które miało na plecach cień klątwy.
Adam zacisnął wargi. Nie chciał
drążyć tematu tak bardzo, by wkroczyć na bardziej grząski grunt. Głos Liama był
wystarczająco zmęczony.
- Chodźmy coś zjeść. Ugotowałbym
sobie jakąś zupę – rzucił brązowooki po chwili, podnosząc się z trawy.
- Znowu chcesz brudzić ludziom
kuchnię?
- Przecież sprzątam po sobie, nie
marudź. Poza tym lubię gotować, więc czy jest w tym jakiś problem?
- Skoro tak wolisz… – odmruknął
Liam, po czym również wstał i podążył za kroczącym już chłopakiem.
Kilka godzin później siedzieli już w
pokoju gościnnym jakiejś kobiety, która weszła do domu, żeby zmienić sukienkę i
poprawić makijaż, po czym wyszła, nie zdając sobie sprawy, że wraz z nią
przyszli dwaj mężczyźni – oni jednak zostali.
Adam w lodówce znalazł całkiem sporo
produktów, z których nie bał się skorzystać. Tak jak miał na to ochotę,
ugotował zupę z pomidorów. Wyszła wyjątkowo smaczna i nawet Liam zazwyczaj bez
jakiegokolwiek komentarza pochłaniający jedzenie powiedział, że był całkiem
zaskoczony. Całkiem miła odmiana jak dla brązowookiego.
Wieczór nastał chwilę wcześniej.
Ciemność za oknem podświetlona była blaskiem latarni i lamp, co dawało
wrażenie, że niebo nie jest do końca czarne. Rzadkie chmury zasłaniały na
dodatek gwiazdy w brudny sposób, przekazując światu wiadomość, że kolejny dzień
nie będzie tak słoneczny i piękny jak ten, który już minął.
Dwudziestolatek przeczesał włosy palcami.
Były dość długie, choć raz ściął je od niechcenia znalezionymi w jednym z domów
nożyczkami. Nie zastanawiał się nad tym zbyt wiele, ale teraz podejrzewał, że
załatwianie sprawy jednym cięciem nie zawsze będzie wystarczające.
Przydałaby mi się jakaś maszynka,
myślał, wpatrując się w pospolicie biały sufit. Ręce trzymał za głową, leniwie
ułożone na poduszce. Szum płynącej rurami wody nagle ucichł, lecz Adam jakoś
się tym nie zainteresował. Wiedział doskonale, że parę minut później zza
otwartych wreszcie drzwi łazienki wyjdzie Liam.
Świeżo po prysznicu jego rozgrzana
skóra była o ton ciemniejsza, a mokre czarne włosy zdawały się mieć jeszcze
głębszy kolor, o wiele ciemniejszy niż dość oszukańczy mrok miejskiej nocy.
Adam rzucił okiem w stronę towarzysza, po czym uśmiechnął się pod nosem.
Indianin miał na sobie jedynie bieliznę do spania. Cóż za ekshibicjonizm.
Ciekawy wzór na ramieniu Liama
przyciągnął na chwilę wzrok bruneta. Pytał już o ten tatuaż, lecz czarnooki
odparł jedynie, że miało to przynosić mu szczęście. Nietrudno było się
domyślić, że specyficzny amulet niespecjalnie spełnił swoje zadanie.
Adam westchnął cicho i odwrócił się
na bok, przodem do Liama. Chłopak rzucił mu pytające spojrzenie, gdy powoli
kładł się obok niego na łóżku. Owszem, trafili wyjątkowo na dom z pokojem
gościnnym, ale i tak musieli dzielić ze sobą bądź co bądź nienajmniejszy
materac.
- Miałem ostatnio taki przyjemny
sen. Taki pełny zieleni i spokoju – mruknął, przymrużając oczy.
- I co w nim robiłeś? – zapytał
Liam, wiedząc, że brązowooki oczekuje od niego czasami choćby i udawanego
zainteresowania.
- Właściwie nic, nie było mnie we
śnie. Siedziała tam jakaś stara kobieta z miskami farb, nuciła coś spokojnie.
Dopiero wschodziło słońce, wiatr tak cudownie pachniał. Aż chce się żyć, gdy
sobie przypominam.
- Śniło mi się coś podobnego. Też
nucąca kobieta, szamanka. Malowała amulety dla małego dziecka, które miało
dostać imię.
Adam zesztywniał. Do tej pory
niewiele poza uczuciami pamiętał, jednak słowa czarnowłosego sprawiły, że
napłynęło doń o wiele więcej obrazów. Rzemienie. Rzeźbione kości. Melodie
będące modlitwami. Mężczyzna będący ojcem. Imię staruszki.
- A pamiętasz, jak się nazywała ta
szamanka? – zapytał ostrożnie. Przecież takie zbiegi okoliczności są wręcz
nierealne. Z Liamem nie łączyła go rodzina, nie łączyło ich właściwie nic.
Poza klątwą.
- Hm… Było chyba dość długie. Jakiś
mężczyzna ją tak nazwał. „D”… Do…
- Dowanhowee – dokończył zań
Worsley. Podniósł się do siadu, patrząc w nieufnie przeszywające go oczy
Indianina. Doskonale wiedział, do czego ta nieufność była skierowana. – Śniło mi
się dokładnie to samo. Ten mężczyzna był ojcem niemowlaka, prawda? I pytał też
o swoich braci. Pamiętam teraz wyraźnie.
- Z czego był naszyjnik i bransolety?
- Z kości jelenia.
- Jak się miało nazywać dziecko? –
głos Liama zadrżał.
- Tatonga.
Nastąpiła chwila ciszy. Ciszy, która
zaciążyła między nimi niczym kamień nie do przesunięcia. Liam zacisnął wargi,
zastanawiając się nad czymś mocno. Brązowooki myślał dokładnie o tym samym.
I od dawna tak się nie bał.
Wreszcie Leyti nabrał powietrza w
usta, lecz dopiero moment później powiedział to, co zajmowało umysły ich obu.
- Myślisz, że ma to jakiś związek z
klątwą…?
- Nie wiem. Mogę mieć tylko
nadzieję, że nie.
Świetne >~< jeju ale więcej chcę!
OdpowiedzUsuńNie ponaglam, jest supi moja twarz cała promienieje, a-ale... Takie cudowneee <3
O jaaa... O.o co za końcówka! Tym trudniejsze teraz będzie czekanie na następny rozdział. Ale Racu... Twoje opisy! Te na początku: ta rosa, słońce, promienie skrzące się w kroplach, te ptaki... Jezu. To było takie dobre. Takie wspaniałe! Jesteś mistrzem, Racu, wielkim mistrzem! :D
OdpowiedzUsuńAlys